Bez entuzjazmu do seansu
przystępowałem i sporo czas już od premiery upłynęło nim obejrzeć się
zdecydowałem. Powodem takiej sytuacji brak zaufania do reżyserskich
umiejętności Angeliny Jolie - absolutnie nie sama historia ekranizowana, a tym
bardziej autorzy scenariusza. Twórczość Coenów niemal bezwarunkowo akceptuje, w
licznych konkretnych przypadkach więcej - ja ją wielbię. Nie inaczej jest z
opowieściami na autentycznych wydarzeniach opartymi, gdzie siła i determinacja
ludzka zawsze mnie zadziwia i każe spostrzegać istotę ludzką jako zdolną do niezwykłych czynów. Dwie trzecie przeważyły i jedną trzecią, lecz nie bez obaw we mnie nie
zdusiły. I miałem po części rację, że zaniepokojenie było bo Unbroken, to do bólu
sztampowa produkcja w jaskrawie czarno-białych barwach dla własnej zguby nakreślona. Nakręcona przy użyciu środków technicznych tak ładnie dopieszczonych,
że naturalności i autentyzmu to ze świecą szukać i finalnie i tak nie znaleźć.
Niby od warsztatowej strony to nie ma się nad czym pastwić, bo jest po
hollywoodzku profesjonalnie, ale ta poprawność zmiotła z ekranu autentyzm każąc
się też zastanowić na ile pouczająca historia Zamperiniego nie została zbytnio
podkoloryzowana na potrzeby pobudzenia patologicznego poczucia etosu bycia
Amerykaninem w walce ze złem - po jak zawsze absolutnie słusznej stronie
barykady. Bezrefleksyjny dualizm postaci raził, kiedy obserwowałem
przesiąkniętych szlachetnymi intencjami Amerykanów i w opozycji ich
prześladowców niby jakie zło wcielone. To mój fundamentalny zarzut, który
postrzeganie tego obrazu niestety zdominował, przez co na głęboki margines
pewnie kluczową istotę przesłania zepchnął. Człowiek jest zdolny do zniesienia
wszelkiego cierpienia, fizycznego i psychicznego kiedy determinacja motywowana
osiągnięciem fundamentalnego celu jakim życie rzecz jasna. Przez ten pryzmat
mój szacunek do głównego bohatera ogromny, przykro niestety, iż potencjał
zawarty w przeżyciach Zamperiniego zaprzepaszczony asekuracyjną formą
realizacji i ubogim jednowymiarowym wglądem psychologicznym w postacie.
Zachowawczość Jolie z pewnością w karierze reżyserskiej jej nie pomoże, nie przekona
także widza który autentycznych emocji w kinie poszukuje. Tutaj wyłącznie
płaskie emocje były i mną w takiej formule nie poruszyły. Absolutnie wina nie leży po
stronie inspiracji. Odpowiedzialność za szablonowy efekt także Coenowie po części przejmują.
poniedziałek, 29 czerwca 2015
sobota, 27 czerwca 2015
3 coeurs / 3 serca (2014) - Benoît Jacquot
Kinowa francuszczyzna nie należy do mojej ulubionej. Cenię i zrozumiem istotny jej wkład w światową kinematografię, lecz jestem w większości odporny na ten rodzaj dramatycznej emocjonalności, jaka jej towarzyszy. Sam zapewne z własnej inicjatywy po obraz Jacquota bym nie sięgnął, jednak ktoś z uporem polecał mi 3 coeurs i po pewnej względnie długiej zwłoce poświęciłem czas na sprawdzenie tej rekomendacji. Teraz jednak podejrzewam, że był to rodzaj prowokacji, by sprawdzić czy odczucia i refleksje będą zbieżne. :) Donoszę zatem, że wyczuwam w tym obrazie silną inspirację twórczością Krzysztofa Kieślowskiego, jednak tam gdzie nasz mistrz naturalnością formy, przenikliwością w psychologicznym wglądzie w postaci i poetycką metaforyką ujmował, tam Jacquot niestety razi sztucznością i nadmuchaną, nadętą dramaturgią. Egzaltacja sięga szczytów pretensjonalności, założenia scenariusza rażą brakiem autentyzmu i logiki, a ponura, wzniosła i nieadekwatnie do okoliczności dramatyczna muzyka, jakby zwiastująca katastrofę jawi się absolutnie nieskorelowaną z fabułą. Tutaj skrywają się powody, że mnie ta historia nie przekonuje i pomimo, iż obejrzałem ją w miarę płynnie za jednym podejściem, aż do końca, to nie potrafię jej poważnie potraktować.
P.S. A może film jest dobry tylko mnie się ostatnio te wszystkie dramaty przejadły?
czwartek, 25 czerwca 2015
Mammoth / Mamut (2009) - Lukas Moodysson
Miało być wielkie kino, niezwykle
wartościowy dramat obyczajowy, jednak do końca zakładany efekt nie został
uzyskany. Niestety ambitne założenia z głębokim przesłaniem ugrzęzły pod
warstwą zwyczajnej nudy, licznych mielizn i kwadratowej narracji do rangi stylistycznej niezwykłości aspirującej. Pisząc wprost zmęczył mnie dosyć mocno, a fragmentami
nawet rozdrażnił. Nie byłem w stanie znieść tej niekontrolowanej dawki
egzaltowanej moralizatorki, w kontraście stawiającej syty zachodnioeuropejski kapitalizm z biedą azjatyckiej prowincji. Tutaj nic się nie dzieje,
sflaczałe tempo pozbawione chociażby fragmentarycznie podsycanego napięcia,
jakiegokolwiek punktu kulminacyjnego, czegoś na kształt interwału. Płynie równo
w sferze treści, o istotnych kwestiach traktuje, ale bez ikry. Doceniam intencje,
rozumiem wartość merytoryczną, natomiast jestem totalnie zawiedziony formą i
realizacją. Oczekiwałem zdecydowanie więcej, liczyłem na poruszające emocje, a
Mamut ich nie zapewnił niemal do końca projekcji. Ostatnie dwadzieścia minut będąc
skrupulatnym mnie ruszyło, ale siedem kwadransów przygotowujących na jakieś
mocniejsze przeżycia, to próba tylko dla najbardziej odpornych na nudę. Bardzo
żałuje, że reżyser nie był w stanie zbudować większej intensywności, bo
potencjał w założeniach był spory.
środa, 24 czerwca 2015
Carte Blanche (2014) - Jacek Lusiński
Głośna rodzima
produkcja, na autentycznej historii bazująca i jak życie pisze najbardziej
fascynujące dramatyczne historie, tak spece od fabularnych ekranizacji potrafią
je skutecznie zniekształcić i strywializować na potrzeby bardziej chwytającego
za serducho efektu. Film Jacka Lusińskiego w moim przekonaniu przykładem
takiego stanu rzeczy właśnie, kiedy to nadmierna kosmetyka przy tworzeniu
scenariusza doprowadza finalnie do wygładzenia formy, by szeroki przekrój
społeczeństwa poczuł wzruszenie. Nie chciałbym jednako być spostrzeganym jako
posiadacz pustej przestrzeni w miejscu, gdzie wrażliwy człowiek serce posiada. Ja tylko odniosłem wrażenie (może mylne), że to produkt dość jawnie według
statystyk skonfigurowany, przez co pozbawiony w pełni naturalności i zaskoczeń,
które autentyczne historie przynoszą. Obraz to przewidywalny, zawierający w
sobie wszystkie obowiązkowe elementy jakie wymogi szerokiej oglądalności
wymuszają. Nic nie zaskakuje - może za wyjątkiem zdarzenia z pierwszych minut.
Jest to kino rzecz jasna bardzo ważkie w przesłaniu, jednako z za dużą dawką
łopatologicznego sentymentalizmu w szablonowej oprawie. Faktem że
profesjonalnie skonstruowane i cenne jako wartościowa lekcja dojrzałości,
wyważonej pokory wespół z odwagą. W nim człowiek dotknięty chorobą
odbierającą sporą część jego tożsamości musi pogodzić się z nadchodzącymi
zmianami. Z determinacją przystosowuje się do trudów nowych warunków
egzystencji, podnosi rękawice czując wsparcie w większości nieświadomego
sytuacji otoczenia. Adaptuje się skutecznie, morał finalnie pozytywne
przesłanie ze sobą niesie, a trochę więcej niźli umiarkowany happy end opowieść
zamyka.
P.S. Bycie
nauczycielem to prawdziwe powołanie, bo rola intencjonalnego czy
nieintencjonalnego przewodnika dla szczególnie dorastającej młodzieży nie tylko
podręcznikowej wiedzy wymaga. Intuicja fundamentem, pokora wobec podejmowanej
misji, wyrozumiałość rozsądnie wyważona z wysokimi wymaganiami oraz spora doza
poczucia humoru, którą osoby posiadające dystans do siebie dysponują. Z
większością tych cech w genach zakodowanych trzeba się urodzić i w procesie
rozumnego korzystania z życiowych doświadczeń je udoskonalać. Nie mogłem
sobie tak na marginesie odmówić wyłuszczenia powyższej pedagogicznej
mądrości. ;)
wtorek, 23 czerwca 2015
Pi (1998) - Darren Aronofsky
Teraz dopiero tą obowiązkową zaległość nadrabiam, bo w poszukiwaniu debiutu Aronofsky'ego w internetu przestrzeni na dniach dopiero sukces odnotowałem. Spieszę zatem z ogromnym opóźnieniem donieść, iż wyraźnie czuć tutaj podobieństwo formy do arcydzieła jakim Requiem for a Dream. Te subtelne detale o tym świadczą, których mnóstwo, a które o oryginalności spojrzenia na filmową fakturę świadczą. To jest warsztatowo innowacyjne podejście do tematu nawet ze współczesnej perspektywy i jednocześnie udane zarysowanie stylu w jakim Aronofsky już przy okazji następnego dzieła z przytupem błysnął. Obraz przykuwa uwagę formą i treścią, fascynuje gdy śledzi się zmagania z materią matematycznego geniusza zatraconego w obsesji i paranoi. Tyle, że ta matematyka w świecie liczb zamknięta, zdaje się jedynie pretekstem by naturalną ludzką ciekawość i pretensje do opisania otaczającej nas rzeczywistości ciągiem znaków ukazać - by w szufladkach zjawiska poumieszczać i przede wszystkim starać się mechanizm zrozumieć. Pogoń za wiedzą często niestety człowiekowi rozsądek odbiera, a inteligencja błędnie z mądrością na tej samej płaszczyźnie jest stawiana. Pokora wobec złożoności wszechświata i ludzkiego wpływu na jego funkcjonowanie jest jedynym bezpiecznikiem przed zatraceniem chroniącym. Najczęściej jednak ona przegrywa starcie z wewnętrznym ego napędzającym genialne umysły do przekraczania kolejnych barier, które paradoksalnie seryjnie problemy do rozwiązania mnożą. Pytanie w jakim miejscu dzisiaj byśmy byli, gdyby nie ci niepokorni w obsesji pogrążeni geniusze. Czyżby Aronofsky sugerował by się rozejrzeć i przeprowadzić taki swoisty bilans zysków i strat?
poniedziałek, 22 czerwca 2015
Vintage Trouble - The Bomb Shelter Sessions (2011)
Nowych,
intrygujących dźwięków staram się poszukiwać, oczekuję tąpnięcia ze strony
młodych muzyków, takiego co w moje oczekiwania celnie się wbije, a los sprawia,
że fiksuje się na rzeczach lata wcześniej ogranych. Tym właśnie sposobem
trafiłem na wzmiankę o Vintage Trouble i w nie w pełni zrozumiały sposób pozwoliłem im się oczarować. Nic nowego goście nie grają, korzystają z klasyki
na setki czy tysiące sposobów przepracowanej, pewnie niejednokrotnie z efektem
lepszym, bo zakładam, iż w czasach świetności takiej stylistyki prekursorzy
nagrywali albumy wyjątkowe. Tyle, że ja koneserem rock’n’rolla, swingu czy
soulu nie jestem, a moja wiedza i osłuchanie w temacie mocno ograniczone. Stąd
może słuchając Vintage Trouble powściągnąć entuzjazmu nie potrafię, kiedy
współcześnie ktoś w ten sposób muzyczną materię spostrzega? Pytanie sobie o
takiej treści zadaję! :) Na nie twierdząco odpowiadam! :) Cieszę się bardzo, iż
względnie sporą popularność zespoły pokroju VT zdobywają i mogą u początku XXI
wieku dumnie odwoływać się do genialnej spuścizny. Pierwszy pełny materiał
gości ze słonecznej Kalifornii, to przesiąknięta pasją muzyczna podróż do przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, kiedy rytm królował, groove przejmował dominację, a melodie wpadające od razu w ucho w żadnym wypadku jednak banałem nie trącały. Czasów hegemonii wytwórni pokroju Motown, muzyki organicznej bez jakiejkolwiek syntetyki, prosto z serducha na dłoni podawanej. Dźwięków z duszą w których zatracenie z miejsca następowało, a szaleństwo wokół gwiazd estrady rozkręcone było do niebotycznych rozmiarów. Rozumiem, że z oczywistych powodów piszę te słowa bez doświadczeń z autopsji pochodzących bom człowiek wiekowo z okolic czterdziestki. Opieram się wyłącznie na materiale muzycznym i doznaniach względem klimatu z licznych fabularnych czy dokumentalnych filmów pochodzących. Te pośrednie doznania ku fantazjowaniu o takiej Ameryce mnie kierują i przyznaję, że z wyjątkową przyjemnością w tym świecie marzeń się odnajduję. Zaczęło się w moim przypadku od dzisiejszej sceny śmiało w przeszłość spoglądającej - od grup pokroju Rival Sons, Graveyard czy ostatniej genialnej produkcji Arctic Monkeys. Czy głębiej się w tej zasobnej estetyce zatopię i do albumów wielkich mistrzów sięgnę? To byłaby dla mnie z pewnością rewolucja i na lata długie materiał do odsłuchu. Od czysto rozrywkowego sznytu po ambitną szkołę wirtuozów - spuścizna jest zaprawdę niezmierzona.
piątek, 19 czerwca 2015
Magical Girl (2014) - Carlos Vermut
Są
filmy, które ogromny znak zapytania po seansie we mnie pozostawiają. Znaczy za cholerę
nie rozumiem o co twórcom chodziło, przekazując do przetrawienia produkt o
takiej treści i w takiej akurat formule. Nie wiem piszcząc szczerze, co myśleć o Magical Girl i może lepiej by było gdybym milczał, niż próbował na siłę
rozkminiać intencje jakie przyświecały kierującemu projektem. Intuicja podpowiada
mi, że tak będzie lepiej, stąd jedynie ograniczę się do kilku zdań w kwestiach
jak najbardziej ogólnych. Instynkt wespół z doświadczeniem każe stwierdzić,
iż Magical Girl to rodzaj mrocznej groteski, wykorzystujący chyba w absurdalnym
ujęciu schematy wielokrotnie przerabiane w ambitnym kinie. Czy miał to być w założeniach swoisty pastisz przeintelektualizowanego kina czy może reżyser i scenarzysta (w
jednej osobie) tak mocno się zatracił i bez kontroli w realizacji odjechał, aż finalnie irracjonalny efekt obraz zdominował. Tak po prawdzie, jedno i drugie wydaje
mi się niemal w równym stopniu prawdopodobne.
poniedziałek, 15 czerwca 2015
Leviafan / Lewiatan (2014) - Andriej Zwiagincew
Mocno
zwlekałem z zapoznaniem się z bezpośrednim rywalem Idy w wyścigu o Oscary. Dlatego że taki ze mnie kinoman, po części ograniczony tylko do kinematografii zza
oceanu lub najwyżej zachodniej Europy. Przyznaje nie znam niemal zupełnie kina
rosyjskiego za wyjątkiem może dosłownie kilku produkcji. Zwiagincew i jego
obrazy to dla mnie nowość i dopiero teraz za sprawą Lewiatana poznawana jego twórczość.
Na ekranie współczesne oblicze Rosji w lustrze odbite, przynajmniej tej
prowincjonalnej i bynajmniej nie w krzywym zwierciadle, a wyraźnie spory
wycinek prawdy ukazującej. Tam prostactwo, prywata i bezkarność władzy w nowej
konstelacji ustrojowej dominację sprzed lat kontynuuje, to przecież oczywiste, że mentalności przez setki lat kształtowanej, ćwierćwiecze kulawej demokracji nie przebuduje. W starciu zwykłego człowieka z
możliwościami przedstawiciela establishmentu, prosty obywatel z kretesem walkę przegrywa. Tu nawet "człowiek z Moskwy" rady nie da, bo władza o ironio przecież
od Boga pochodzi i póki jemu się podoba martwić się ona nie musi. Z Bożym
błogosławieństwem zatem władza sprawy bierze w swoje ręce, wykorzystując
bezdusznie słabości zwykłego ludu. No biednemu to zawsze wiatr w oczy wieje i
trudniej szczęście odnaleźć, kiedy to życie pod nogami wciąż nowe dołki kopie.
Nie wytrzymuje psychika, w uzależnienia wpędza i kolejne problemy mnoży. Te
przeorane bruzdami twarze, opuchnięte alkoholowym nałogiem oczy sugestywnie ten gorzki schemat obnażają. Uciec nie ma dokąd, możliwości niemal do zera
ograniczone, szanse rzadkie zatem nie zaskakuje, że bezradność wobec
rzeczywistości do żałosnych działań może popychać. Jak nadarzy się okazja to trzeba może
spróbować, bez względu na konsekwencje i poniesione ofiary. Niestety z władzą
to się kurwa nie zadziera! A jak się ją pod ścianę nieco zagoniło, do małego obsrania zmusiło, to ona tym bardziej
groźna. Państwo się wami głupcy zajęło! Szkoda, że ono nic wspólnego z
opiekuńczością nie miało. Jeszcze na koniec oprócz tej przygnębiającej puenty, jak sugestywnie w kontekście faktów mowa hierarchy kościelnego zabrzmiała. Przecież Bóg nie w sile, a w prawdzie! Nasz rodzimy filmowy klasyk
powiadał, prawda prawdą, ale sprawiedliwość to musi być po naszej stronie. Wiem, nieco ten cytat dla potrzeb tekstu przekształciłem. :)
P.S. Nie rozstrzygnę, Ida czy Lewiatan, bo obydwa obrazy liczne zalety posiadają. Bardzo odmienne w sensie czysto artystycznym, natomiast ich cecha wspólna do merytorycznej istoty sprowadzona. Nią przenikliwa percepcja trudnej rzeczywistości, właściwa dla czasu i miejsca akcji.
piątek, 12 czerwca 2015
We Need to Talk About Kevin / Musimy porozmawiać o Kevinie (2011) - Lynne Ramsay
Drugie
podejście do tego obrazu machnąłem i żeby nie budzić wątpliwości, już pierwszy
seans konkretne, utożsamiane z silnym tąpnięciem wrażenie na mnie zrobił. Teraz
ono tylko potwierdzone - może z szerszej perspektywy i głębiej w kwestii treść
zanalizowane. Film to nietuzinkowy, z pewnością w żadnym stopniu rozrywkowy – bezwzględnie trudny i
wstrząsający. Z użyciem poetyckim formy zrealizowany, pełen alegorii, sugestii
czy aluzji. Potwornie duszny wizualnie, niczym senny koszmar, który
rzeczywistością się okazuje. Głęboko przejmujący i przygnębiający, tylko dla
emocjonalnych masochistów, bo to doświadczenie mocarnie na psychikę
oddziałujące. Depresyjny i mroczny ale ponad wszystko cholernie
przenikliwy. Wymagający od widza pełnego skupienia, intelektualnego wysiłku i
odporności psychicznej. Poszarpany chronologicznie, niejednoznaczny
interpretacyjnie, unikający łopatologicznych wyjaśnień, bez prostackiej moralizatorskiej histerii, pobudzający spekulacje z szeroką gamą
poszlak do samodzielnego łączenia w wielopoziomowe konfiguracje. Bez tanich
sztuczek wizualnych, skupiony na obrazie, który w podświadomości zakotwicza i
liczne pytania rodzi. To film o konsekwencjach wszelakiego pochodzenia, o roli
procesu wychowawczego, postaw rodzicielskich jak i genetycznych uwarunkowaniach
kształtowania osobowości. Bezsilności wobec dziecięcej, czy młodzieńczej opornej
i nader spostrzegawczej psychiki. Wyostrzonej analitycznej, ale bezdusznej percepcji otoczenia
jak i pozbawionego krytyki egoistycznego rozumienia siebie w relacjach
społecznych. Z końcową refleksją sprowadzoną do przekonania, iż wrodzone
predyspozycje, nabyte postawy i wychowawcze błędy w kaskadowej formule
łączenia konsekwencji, wieloaspektowe zaburzenia psychiczne implikują. One
potwora w ludzkiej skórze kreują, którego czyny bezlitośnie okrutne. Klocki w
dramatycznym układzie w ruch zostają wprawione, niczym bloki domino ku
ostatecznemu tragicznemu finałowi zmierzając. Podstępnie i bezlitośnie słabości
wykorzystujące, jednak z symptomami wyraźnymi, lecz z bezradnością wobec ich
pulsującej dynamiki i trudno identyfikowalnej genezy. Dzieło przytłaczające
formą i treścią, jednako niezwykle wartościowe, gdyż ostrzeżeń jakie w sobie zawiera nigdy nie powinno się ignorować.
czwartek, 11 czerwca 2015
Vulture Industries - The Tower (2013)
Tak się ostatnio zdarzyło, że Arcturus z zaskoczenia z nowym krążkiem pod moje strzechy trafił. Nie zagościł jednak pod nimi zbyt długo, o czym w osobnym tekście pisałem. Pokłosiem tych kilku rozczarowujących przesłuchań Arcturian był, jednak z czystej ciekawości sentymentalny powrót do klasycznych albumów Norwegów oraz głębsze zapoznanie się z nową dla mnie, aczkolwiek już od dwóch lat tkwiącą w czyśćcu, czyli w miejscu "oczekiwania na przerobienie" grupą Vulture Industries (precyzyjniej pisząc z trzecim ich pełno czasowym albumem nazwanym The Tower). Skojarzenia i sposób w jaki zechciałem sobie przypomnieć, że kiedyś, coś takiego jak The Tower miałem przesłuchać, jasno z Arcturus powiązane, bo i muzyka przede wszystkim za sprawą nie tylko wokalnej maniery zbieżna. Sięgnąłem bezzwłocznie do skarbnicy wiedzy wielorakiej, by informacje odnośnie osoby Bjørnara Nilsena zdobyć i zweryfikować podobieństwa z dwoma Panami. Odpowiednio idzie o Simena Hestnæsa, aka Vortex i Kristoffera Rygga, aka Garm. Głosy o manierze niemal jednakiej, natomiast w ciałach zupełnie innych jeślim się nie dał zwieść czy pogubić uniknął. Dźwięki także jednoznaczne konotacje przywołują i wedle przyjętych szuflad w obrębie awangardowego rocka czy metalu zostały umiejscowione. Wiele się dzieje, na sporo Panowie muzycy sobie pozwalają, mieszają różnorodne wpływy, z instrumentów z pasją rozwiązania odważne, acz w miarę chwytliwe wydobywają. Bo The Tower mimo, że bogata w złożone struktury to także, czy może przede wszystkim melodyjna. Dobrze się tego słucha i nawet od czasu do czasu chce się do tego albumu powracać, czując równolegle, że to trochę taka osobliwie festynowa porcja muzycznej strawy. Na swój sposób groteskowa i przerysowana na wyraźne życzenie twórcy. Wywołująca fragmentami grymasy podobne tym jakie wokalista podczas interpretacji tekstów raczy uskuteczniać. Taki dziwaczność narzucający, jakby odrobinę zmysły się pomieszały i w zakładzie dla obłąkanych trzeba było na czas jakiś zamieszkać. Fajne jako performance by to było, bo intrygujące, gdyby wcześniej tej szaleńczej i teatralnej maniery Arcturus swego czasu w zdecydowanie ciekawszym wydaniu na La Masquerade Infernale nie zaproponował. Dzisiaj takie rozwiązania nie wzbudzają we mnie intensywniejszego bicia serducha i podniecenia, że to takie inne, a przez to niesamowite, bo mam wrażenie iż w mojej świadomości one zbyt oswojone. Szczególnie, iż ostatnia produkcja Vulture Industries może nazbyt szybko kształt łatwo przyswajalny przyjmuje, a ja przyzwyczajony, że jak awangarda to pogimnastykować się trzeba by ją odpowiednio przetrawić i smak wyrafinowany docenić. The Tower to nie jest niestety potrawa najszlachetniejsza, bo składniki wykorzystane tak zestawione, iż woń, smak i forma finalnie o ciut za bardzo pretensjonalne. Nie wiem czy Vulture Industries zostanie ze mną na dłużej, wiem jedynie, że spotkał się z mojej strony z chwilowym zaciekawienie i rozwojową tendencją pod sporym znakiem zapytania. Mam jeszcze dwa ich krążki do odtworzenia - pytanie kiedy? Albo czy w ogóle?
P.S. Na zdecydowane pochwały zasługują za to obrazki do numerów z The Tower nakręcone - bardzo mi taka formuła video odpowiada.
sobota, 6 czerwca 2015
The Babadook (2014) - Jennifer Kent
Mają niektórzy wybujałą fantazję, że takie historie w ich głowach się legną. :) Często w tym dryfie ku niekontrolowanemu szaleństwu w wyobraźni się zatracają, finalnie przeginając i ostro po bandzie jadąc. Popuściła też te wodze Jennifer Kent, lecz obiektywnie stwierdzając (wznosząc się ponad moją osobistą awersję do przekombinowanych straszaków), nie dopuściła jednak by cel jakim było lęku wywołanie zdominował całkowicie treść fabuły. Jasne, że jak horror to ma wywoływać przerażenie, pozostawiać poczucie dyskomfortu jeszcze co najmniej chwile po napisach końcowych. Jednak strach tylko dla strachu, bez drugiego planu, który chociaż w niewielkim stopniu szare komórki do pracy pobudzi to przynajmniej dla mnie mało atrakcyjna kinowa perspektywa, by zachęcić się do konfrontacji z sugerowaną produkcją. Babadook niezłe recenzje zbierał i z różnych stron przychylne opinie dochodziły. Jak się okazuje po części one zasadne, bo ta vintage'owa w miarę ascetyczna formuła obrazu mogła się spodobać, a nawiązania do klasyki wyraźne, pewien resentyment pobudzać, ale jak już czepić się samej treści bez plastycznej czy produkcyjnej otoczki, to takim pomieszaniem z poplątaniem mocno zajeżdża. Trochę psychologii i sporo fantazjowania w jednym tyglu zmieszane, a efekt sztampowy. Chciałoby się ambitnie, a przez wzgląd na obowiązek straszenia, bo to przecież horror to się nie w pełni udaje. Ta postępująca psychoza bohaterki brakiem snu potęgowana traci intrygujący walor, kiedy opętanie "potworem z szafy" zaczyna dominację przejmować. Niemniej jednak to poprawna próba gatunkowa, a moja jej lustracja przez pryzmat przede wszystkim czystej rozrywki do względnie udanych zaliczona. The Babadook może nie przeraża ale i uśmiechu politowania na gębie nie wywołuje, a to już w stylistyce która z definicji na granicy kiczu egzystuje spora zaleta.
czwartek, 4 czerwca 2015
Paradise Lost - The Plague Within (2015)
Już
miałem bezkompromisowo swoje sceptyczne przekonanie o szczerości obecnego odjazdu Paradise Lost w stronę twardszego łojenia wyrazić, kiedy to kilkukrotny
kontakt z najnowszym longiem nieco moją perspektywę zmienił i kazał w bardziej
umiarkowany sposób odczucia wobec The Plague Within sprecyzować. Żadna to
jednak euforia, czy chociaż po części równie entuzjastyczne nastawienie, jakie
od ujawnienia pierwszych fragmentów wśród nostalgicznie zerkających w przeszłość
amatorów mroku i ciężaru zapanowało. Zwyczajnie staram się do sprawy podejść z
pełną uczciwością i chociaż to będzie niełatwe, a już na pewno mocno niespójne w samej formie recki,
refleksje odpowiadające niezafałszowanym odczuciom spisać. Słucham teraz tego
materiału i podstawowa refleksja sprowadza się do wyraźnego przekonania, iż The
Plague Within to album kontrastów, które to wrażenia o skrajnym charakterze
pobudzają. Bo oto wśród dziesięciu podstawowych premierowych kompozycji, taki otwierający
stawkę No Hope in Sight swoją charakterystyczną melodyką w sentymentalną nutę skutecznie
uderza, dając niekłamaną satysfakcję łysiejącemu dziadowi. To fakt
niepodważalny, że to nader przebojowy numery wyraźnie nawiązujący do przełomu
Draconian Times/One Second, z jedną cechą jaka na wymienionych albumach się nie
pojawiła – mianowicie fragmentarycznym growlem. Z równie dobrym, ale zdecydowanie
z innego okresu w kwestii inspiracji pochodzącym singlowym walcem, który
mrocznym i ascetycznym obrazkiem został udanie przyozdobiony. Beneath Broken Earth o którym mowa swym ciężarem miażdży bezlitośnie i wyciska tonę
emocji, kiedy Holmes ryczy "You wish to die", a Mackintosh rzeźbi wybornie jękliwe
solo. To są najlepsze fragmenty i gdyby się uprzeć to jeszcze ze trzy, cztery
numery mógłbym wyróżnić. Terminal i Punishment Through Time za pobudzenie skojarzeń z Shades of God, An Eternity of Lies i
numer zamykający za potężną epickość i kapitalnie pieszczące riffy, których moc
jednak jest systematycznie niszczona wokalami żywcem wyrwanymi z tego najmniej
chlubnego dla raju utraconego okresu. Reszta może prócz
surowego Flesh From Bone (jego akurat miejsce na krążkach Vallenfyre widzę) niestety absolutnie do mnie nie przemawia, bo stanowi hybrydę złożoną z
warczącego silnika spalinowego, jakim Paradise Lost napędzane u początku
kariery, a motorem pełnym rozwiązań przyjaznych środowisku, jakimi dla odmiany
w pierwszej dekadzie XXI wieku twórczość Brytoli była poruszana. Taka to
podsumowując całość próba sprzedania stęsknionym poziomu Icon, materiału w żadnym
wypadku klasyce niedorównującego. Z kilkoma momentami, które ciary pobudzają,
ale utrzymać napięcie już nie dają rady, bo śmiem już od dawna twierdzić, że
Paradise Lost to legenda, która nie jest w stanie i nie będzie też w
przyszłości zdolna, mimo zapału i uporu do stworzenia czegoś więcej niźli tylko
solidnego materiału. Utracili naturalność, a mechaniczna próba odzyskania jej właściwych cech,
rezultatów upragnionych nie przynosi. Stosując terminologię futbolową, był
czas, że piłka sama ich w polu karnym odnajdywała i z jakiej pozycji by nie
uderzali zawsze drogę do siatki znajdowała. Teraz jednak po licznych
kontuzjach, które sami z własnej niefrasobliwości, czy może bardziej z gwiazdorskiego
nastawienia sobie zafundowali, chociażby intensywnie w napadzie działali to
piłka do nogi się nie klei i większość pary w gwizdek idzie. Stracili instynkt
i nie są go w stanie odzyskać. Tak to spostrzegam, nie ma się co czarować,
mimo, że miejscami to co proponują mi się podoba to toporność zbyt często karty
rozdaje i do odbierających nadzieje wniosków finalnie skłania!
wtorek, 2 czerwca 2015
Moneyball (2011) - Bennett Miller
Wpierw
pasjonujący Capote, ostatnio intrygujący Foxcatcher, a pomiędzy nimi równie
interesujący Moneyball, to skąpy jednakże wyborny dorobek Bennetta Millera. Reżysera który własny charakter kinowej kompozycji potrafił wypracować i którego
powyższe produkcje seryjnie uznanie zdobywają, będąc nominowane do najbardziej
prestiżowych filmowych nagród na czele z Oscarami. Autentyczne historie na
faktach oparte Miller zwykł ekranizować i Moneyball tej tendencji jest
potwierdzeniem. Historia ze świata sportu, dokładniej pisząc baseballu, a
jeszcze precyzyjniej ujmując portret człowieka, który wyjątkowych dokonań
autorem, kręgosłupem tego obrazu. Billy’ego Bane’a, który wykorzystując metody
na statystyce oparte ryzyko podjął, by finalnie zrewolucjonizować sposób
budowania mistrzowskich drużyn. Kreowanie zespołu jak się okazuje, to
pasjonujący proces, gdzie wieloaspektowe niuanse o końcowym sukcesie decydują. Obwarowany on oczywiście licznymi zawodami - droga wyboista, a triumf poświęceń wymagający. Ukazanie kolejnych faz tego mechanizmu przez pryzmat psychologicznego wglądu w osobowość bohaterów w ten specyficzny
sposób właściwy wszystkim obrazom Millera intrygujące i przenikliwe. Ta maniera
ekspozycji obrazu i treści za poniekąd podwójną gardą ukryta, pod warstwą
izolującą, intensywnie bulgocące emocje skrywa. Jest pełna smaczków w
detalach zawartych, których wartość artystyczno-poznawcza do głębokiej analizy i
refleksji skłania. Ta formuła rezygnująca z dynamiki na rzecz mozolnego,
precyzyjnego wejrzenia w społeczno-psychologiczne aspekty relacji człowieka z
otoczeniem i oddziaływania jego aktywności na rzeczywistość może być dla kategorii widza bez wyobraźni czy większych ambicji intelektualnych nużąca.
Jednak dla każdego, kto w kinie czegoś więcej prócz przaśnej rozrywki poszukuje, to fascynująca i rozwijająca przygoda. To rodzaj filmowej twórczości, który
pozwolę sobie w niewyszukany sposób nazwać „kinem gadanym” z licznymi pauzami
ciszą wypełnianymi, gdzie w miejsce klasycznie rozumianej akcji intensyfikuje
się rolę dociekliwego dialogu i jego implikacji. Dodając do całości atrybut z mistrzowską
obsadą powiązany, gdzie królem pierwszego planu świetny Brad Pitt, cesarzem
drugiego nieodżałowany Philip Seymour Hoffman, a dopełnieniem tego duetu
równie wyborne aktorskie tło, otrzymać mamy szczęście mistrzowską produkcję. Faktem
jednak, że nie dla każdego – nie wszyscy będą wrażliwi na walory, jakie
Moneyball w sobie zawiera.
poniedziałek, 1 czerwca 2015
Ex Machina (2015) - Alex Garland
Nazwisko
reżysera dla mnie całkowicie obce, a czysto informacyjnie odkryte karty z jego dotychczasowej
działalności wydają się być umiarkowanie atrakcyjne - scenariusze, których autorem do
kilku głośnych hiciorów science-fiction, przez wzgląd na ich komercyjne
właściwości i gatunkową przynależność niestety dla mnie mało interesujące. Powyższa opinia w tym momencie na spekulacjach oparta, więc pewnie nietrafna, jednak na startowe podejście do samej produkcji wyraźnie rzutująca. Stąd bez wyśrubowanych oczekiwań (choć jak
zawsze z nadzieją), zatem do autopsji w tym przypadku reżyserskiej pracy Alexa Garlanda przystąpiłem i z nad
wyraz dużą satysfakcją teraz stwierdzam, że było warto dwugodzinny seans odbyć.
Ten więcej niż względny entuzjazm związany jest z faktem, iż akcent położony został przede wszystkim
na treść, która silnie ambicjami intelektualnymi motywowana. To science fiction bez
spektakularnej akcji i masy dynamiką podsycanych efektów specjalnych. One oczywiście swoją istotną rolę pełnią, jednak ograniczone są do tworzenia wysublimowanego tła, a nie wysuwają
się na plan pierwszy. Tutaj sednem psychologiczne spojrzenie, istotą logika i filozofia,
a formuła kina s/f li tylko pretekstem, by relację pomiędzy bytami analizować. Ciekawe
ujęcie tychże wpływów do kilku zasadniczych wniosków czy refleksji prowadzi.
Wciąż jako cywilizacja, jako ludzkość dokonujemy przełomów, tworzymy dzieła,
które finalnie przeciwko nam się obracają. Uwijamy z uporem maniaka na siebie
bat w złudnym poczuciu, że zapewniamy sobie bezpieczeństwo lub w megalomańskim
przeświadczeniu, iż jesteśmy tacy wyjątkowi za sprawą możliwości naszego umysłu.
W intencji rozwoju czy większego komfortu istnienia kreujemy iluzję, która
ostrożności nas pozbawia. Pewność siebie, niekwestionowane poczucie sprawczości, jednak może stanowić nasz czuły punkt i w to miękkie podbrzusze cios wyprowadzony ostatecznie porażkę przypieczętować. Wszak to oczywiste, że
im bardziej skomplikowana rzeczywistość tym liczniejsze zagrożenia, z tych
niezliczonych splotów uwarunkowań i oddziaływań wypływające. Architekci postępu
ofiarami braku kontroli nad reperkusjami kreowanych zjawisk? W tym ujęciu fabułę Ex Machina dużo szerzej i bardziej uniwersalnie można potraktować – jako
metaforę czy alegorię odnoszącą się nie tylko i wyłącznie do relacji na linii
człowiek-sztuczna inteligencja. Mnogość zjawisk natury społecznej we
współczesnym świecie, szczególnie tych o negatywnym charakterze, jako
zagrożenia doświadczanych, to często wypadkowa bezrefleksyjnej postępowej galopady.
Zaskakujących przeobrażeń, których źródłem ludzka ciekawość pobudzana potrzebą
manipulowania tam, gdzie ta ingerencja niezwykle ryzykowna. Przynajmniej w
mojej świadomości taka gorzka optyka została wzbudzona. Porzucając jednak próby
interpretacji, dodam jeszcze i podkreślę poetycki charakter realizacji, gęstą,
klaustrofobiczną i tajemniczą atmosferę, hipnotyzującą narrację, ascetyczną
scenografię z kluczowym zderzeniem dzikiej przyrody z zimną nowoczesną formą
oraz wysoki poziom stężenia naukowej teorii. Sporo zalet w tym kameralnym
obrazie odnalazłem i intensywnie on do przemyśleń mnie zainspirował. Zaiste mogę się mylić co do wcześniejszego dorobku Garlanda, bo akurat Ex Machina to bardzo intrygujący obraz.
P.S.
Na marginesie jeszcze słów kilka odnośnie osoby Chrisa Isaacka, czyli odtwórcy
roli Nathana. W mojej subiektywnej opinii, to jeden z najbardziej przekonujących
aktorów młodego pokolenia (35-latek) – prawdziwy kameleon, który niezwykle
realistycznie postaci kreuje. Jego warsztat to żadne korzystanie z jednego
szablonu, zawsze kiedy wciela się w rolę jest inny i równie autentyczny (patrz: Inside Llewyn Davis, A Most Violent Year czy Drive).
Subskrybuj:
Posty (Atom)