czwartek, 27 sierpnia 2015

También la lluvia / Nawet deszcz (2010) - Icíar Bollaín




Absolutnie egzotyczna dla mnie opowieść o mentalności rdzennych mieszkańców Ameryki Łacińskiej w konfrontacji ze współczesnym światem zbudowanym na głębokim fundamencie epoki kolonializmu - z politycznym kontekstem, w socjologiczno-psychologicznym ujęciu. Może bez cech dzieła wybitnego, ale z tematem rzecz jasna szczególnie istotnym dla autochtonów. Wykorzystująca liczne klisze, może przewidywalna w sensie fabuły i warsztatowej formy. Z emocjami nieco kanciasto ciosanymi, bo i obsada nie w pełni przekonywująca. Niemniej jednak posiada ten obraz swoje walory, szczególnie gdy na ideowej treści się skupić. Mnie jednak brak dostatecznej wiedzy by względnie wiarygodną analizę przeprowadzić. Rezygnuje zatem z pokorą z pustych frazesów na rzecz zachowania wstrzemięźliwości i w tym miejscu swoje wywody kończę. 

P.S. Na marginesie tekstu, nie na marginesie znaczeniowym dodam, że słucham sobie teraz fragmentów ścieżki dźwiękowej i prócz docenienia jej jakości zauważam, iż jej autorem Alberto Iglesias, kompozytor, który zrobił na mnie potężne wrażenie muzyką do Szpiega Tomasa Alfredsona. 

środa, 26 sierpnia 2015

Still Life / Zatrzymane życie (2013) - Uberto Pasolini




Ostatnia sprawa Pana May'a, urzędnika tropiącego krewnych osób w samotności zmarłych. Człowieka co swe zadania wykonywał skrupulatnie z dużym zaangażowaniem w poczuciu obowiązku, a nawet misji. Zatopiony w codziennych rytuałach, w pełni powtarzalnych czynnościach, w zadumie nad losem innych sam w skromności o sobie zapominał. Bez krewnych i przyjaciół tylko w swym życiu nieistotną niemal dla wszystkich pracę posiadał. Ona jedna minimum by trwać mu dawała. Ona odebrana pustkę pozostawiła. I gdy niespodziewanie nowa szansa na prawdziwe szczęście się pojawiła, okrutny los przewrotny scenariusz napisał. To urzekająca i poruszająca historia, pięknie za pomocą ascetycznych lecz nie ubogich pod względem artystycznym środków, w poetycki sposób opowiedziana. Przy akompaniamencie minimalistycznych dźwięków o głęboko lirycznym charakterze i z muzycznym motywem przewodnim na długo pozostającym w duszy osoby wrażliwej. Nastrojowa i niezwykle wartościowa z natchnioną rolą Eddie Marsana w kameralnym ujęciu studium samotności ilustrująca. Obraz który pozostaje w człowieku, do głębokiej refleksji nakłania i w zadumie pozostawia. Można by rzec, iż John  May żyjąc samotnie wielu przyjaciół posiadał, oni w zaświatach na niego czekali z wdzięcznością czystą

wtorek, 25 sierpnia 2015

Of Monsters and Men - Beneath the Skin (2015)




Pamiętam jak kilka lat temu charakterystyczny obrazek do singla Little Talks z pierwszego albumu Of Monsters and Man moją uwagę przykuł. Będąc po wrażeniem plastycznej formy chwilę później trafiłem na równie ujmujące wizualizacje do reszty kompozycji z My Head Is an Animal. Krążek w postaci plików wylądował w telefonie i co najmniej kilka razy towarzyszył mi podczas rowerowych eskapad. Potem jednak większej brutalności i energii w muzyce potrzebowałem i siłą rzeczy album na marginesie osiadł. Ani na dłużej w odsłuchu nie zagościł, ani żaden tekst oceniający nie powstał - zwyczajnie o debiucie tej formacji zapomniałem. Jak się okazuje do czasu kiedy to z dwójką powrócili i na nowo swoim brzmieniem mnie uwiedli. Wiem też, iż to tylko chwilowa fascynacja, rodzaj ciekawego urozmaicenia na co dzień słuchanych dźwięków. Kolejna produkcja duetu wokalnego, który iście bajkowy klimat kreuje, robi to na swój oryginalny sposób uwodząc głosem i czarując instrumentalnym pulsem. Jednak ten walor w atmosferze zawarty poddaje się po kilku przesłuchaniach pewnemu znużeniu - numery stają się sztampowe i niemal bliźniaczo do siebie podobne. Takie mam z Beneath the Skin doświadczenia po raz wtóry przy okazji albumów Of Monsters and Man przepracowywane. Proszę bym zbyt opacznie nie został zrozumiany. To na współczesnym pop rockowym rynku płyta wartościowa i zasługująca na uwagę. Ja jednak pomimo otwartego umysłu na wielogatunkowe inspiracje w dłuższej perspektywie nie jestem w stanie poddać się tej magii. Zbyt daleko idąca jednolitość kompozycji zainteresowanie mi odbiera.

czwartek, 20 sierpnia 2015

Iron Maiden - Iron Maiden (1980) / Killers (1981)




Pędzący po necie od kilku dni nowy oficjalny obrazek do singla Speed of Light do zasadniczej refleksji mnie skłonił, a precyzyjnie ujmując jego geriatryczno-nostalgiczny charakter wstrząsający wniosek podpowiedział. Czas w miejscu nie stoi, twarze dawnych herosów bruzdami co zmarszczkami nazywane pokryte, siwizną głowy oprószone bądź łysiną świecące. Oni w większości w tłuszcz poobrastali i w megalomani zbłądzili. Co jednak najistotniejsze stracili instynkt który posunięć na granicy kiczu by im oszczędził. Samokrytyka poszła już na emeryturę, a oni za cholerę tam się nie wybierają. Takie wrażenie od kilku (może nawet kilkunastu) lat w kontekście Maiden odnoszę, że legenda w starczym uwiądzie już pogrążona i mimo, że płyty wciąż nagrywa, a kondycja sceniczna na poziomie to wyczucie materii bezpowrotnie stracone. Nie będę tu i teraz użalał się nad kilkoma ostatnimi albumami, zrobię to w przypływie złośliwości i bezradności jak czas pozwoli, kiedyś w bliżej nieokreślonej przyszłości. Teraz natomiast korzystając z pozytywnych właściwości spisanego wstępu, prawie wyłącznie dobrze będę o żelaznej dziewicy pisał. To chyba oczywiste, gdyż na tapecie stawiam dwa pierwsze pełnoczasowe longi drużyny Steve'a Harrisa. Może to bluźnierstwem może być nazwane, ale nie odbierając Dickinsonowi wszelkich istotnych zasług to nieokiełznany Paul Di'Anno dla mnie wokalnych numerem jeden w starciu tytanów. Nie mam żadnych wątpliwości pisząc powyższe wyznanie, bo drapieżny charakter w głosie Paula znaczy dla mnie więcej niźli nawet technicznie ponadprzeciętnie doskonały warsztat Bruce'a. Nie wyobrażam sobie studyjnych wersji numerów z Iron Maiden i Killers w wykonaniach Dickinsona, chociaż w wersji live miałem możliwość je usłyszeć jakąś ponad dekadę temu przy okazji powrotnej trasy skupionej na bodajże pięciu startowych krążkach. Było rzecz jasna z klasą, bo jeszcze wtedy głos Pana wielu talentów pozbawiony był siłowej maniery, która nota bene dzisiaj nie pozwala mi słuchać tych popisów bez irytacji. Natury nie pokonasz chociażbyś był mistrzem w swoim fachu, przychodzi czas i pozamiatane o czym przekonują takie ikony jak Ian Gillan, Ronnie James Dio czy Messiah Marcolin, bo Ozzy'ego nie będę w tym miejscu krytykował gdyż on i teraz i przed laty śpiewać nie potrafił i w tym jego fenomen upatruję. Poza tym same dźwięki z tych klasyków to materiał promujący czupurność i tupet jakie w charakterze Di'Anno zawarte. Gość był kozak i jak jego na poły rubaszno-zakapiorską facjatę dziś widzę nic się w tej kwestii nie zmieniło. Twardy typ z niebezpiecznej okolicy idealnie pasujący do ówczesnej buntowniczej postawy jaką Maiden promowało. Nie brakowało mu charyzmy ale i wokalnie miał także wiele walorów. Surowy głos, który odpowiednio modulowany dawał radę w dynamicznych metalowo-punkowych rockerach jak i w pełnych emocji quasi balladach. Jest kipiąca energia w wokalnych popisach, jest moc w kompozycjach. Cały materiał z Iron Maiden i Killers to absolutne ponadczasowe klasyki bez jakichkolwiek mielizn z bijącą po oczach młodzieńcza fantazją tak bliską niedoskonałości. To właśnie pasja gówniarska, która spontaniczność ponad precyzję stawia jest największym atutem tego okresu twórczości dziewicy, im dalej w las, z każdym kolejnym albumem Maiden coraz bardziej w drobiazgowości się zatracali, co autentyzm odbierało i samą muzykę do popisów technicznej biegłości ograniczało. Stąd będąc od małolata fanem, z każdym rokiem fascynacji fenomenem zespołu, obserwacji i rozwoju pytanie sobie zadawałem, czy przyjdzie mi ich kompozycje odbierać jako nieudolną próbę zostania heavy metalowym odpowiednikiem grup z niszy progresywnego rocka. Prorokiem się okazałem i nie mam z tego satysfakcji, bo patrzeć na tego rodzaju wątpliwą ewolucję nie chciałem. Szczęśliwie są wybrane albumy z Brucem które nadal dzisiaj z przyjemnością odsłuchuje, ale to co najlepsze zawsze odnajduję na jedynce i dwójce. Tam jest pazur, środkowy paluch pokazany wszelkim konwenansom! Wrathchild forever.

P.S. Jeden detal te dwa krążki dzieli - to produkcja. Kochając je obydwa na bezludną wyspę gdybym tylko jeden mógł zabrać to Killers by ze mną popłynął. 

wtorek, 18 sierpnia 2015

Ghost - Meliora (2015)




Pozwolę sobie własne zdanie wyłuszczyć w temacie fenomenu jakim na ogólnie rozumianej scenie rockowo-metalowej Ghost aka Ghost B.C. pozostaje. Ansambl złożony z instrumentalistów w kapturach (teraz chyba maskach) i człowieka (jednego, dwóch, a może trzech - nie wiem nie nadążam), którego tożsamość jakiś czas temu ujawniona, a który to w przebierankach kiczowatych gustując bluźnierczą aurę tajemniczości wokół siebie rozsiewa. Papa Emeritus i The Nameless Ghouls (jeżeli nic się w międzyczasie nie zmieniło) teatrzyk z powodzeniem urządzają i na fundamencie wizerunkowej niepoprawności, względnie w tymże środowisku poprawności budują status grupy równie ubóstwianej jak wyszydzanej. Mnie akurat ten osobliwy medialny spektakl zupełnie nie przekonuje, więcej gdyby go zabrakło dużo większą estymą bym Panów muzyków darzył. Nie trawię tego rodzaju infantylnych zabaw, choćby nie wiem jak złożonymi ideami były tłumaczone i tyle. Kropka, koniec zbędnych dywagacji, dyskusji itp. W centrum mojej uwagi zawsze samo meritum pozostaje, a w przypadku zespołu muzycznego oczywistą oczywistością dźwięki być powinny. I teraz właśnie o Meliorze z perspektywy muzyki, nie wizerunku scenicznego będzie. Po kapitalnym debiucie, co by nie napisać w równym stopniu innowacyjnym jak opartym o schematy aranżacyjne, czy stylistyczne szczególnie w latach 80-tych przez heavy oraz doom metalowe legendarne instytucje popularyzowane, poszli goście szlakiem większej przystępności i do kreowanych dźwięków na Infestissumam poniekąd sporo Eurowizji wtłoczyli. To żart oczywiście ale jak w plotce tak w dowcipie spore ziarno prawdy egzystuje i w moim odczuciu za dużo ABBY, a za mało Mercyful Fate do utraty mojego zainteresowania ich poczynaniami doprowadziło. Przekonany byłem, że ten kierunek już na stałe zachowany zostanie i nie czekałem absolutnie na kolejny ich ruch - bo wiedziałem i kropka, że niczego równie intrygującego jak Opus Eponymus nie nagrają. Jak się mylić mi zdarzyło?! :) Moja ultraradykalna pewność wprost proporcjonalna do zaskoczenia, gdy usłyszałem (przypadkiem) From the Pinnacle To the Pit. Toż to jest petarda co w swoim aranżacyjnym mistrzowskim szablonie zawiera energię, mrok, chwytliwość i finezję bliską absolutu. Porażony swą ignorancją i energią tego przeboju jak tylko Meliora w sieci (oficjalnie) zagościła sprawdziłem, czy to tylko jednorazowy wyskok, czy też cały album bardziej w spuściznę heavy niźli popu będzie wpatrzony. I teraz po kilkukrotnych przesłuchaniach jednoznacznego przekonania nie mam. Bo pośród takich gitarowych ciosów jak Circle, Mummy Dust, Majesty czy Absolution kryją się też numery od których abbowska aura bije tak intensywnie, jak nadzieja dla kraju w ruinie od wymodlonego jaśnie panującego naszego Pana Prezydenta. Liderem takiej stylistycznej maniery zamykający krążek Deus in Absentia, którym wygranie Eurowizji na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, gdyby rzecz jasna liryki poskromić i inne fatałaszki im sprawić mieliby zagwarantowane - takie to fajniusie. Obok heavy rockowych hymnów i chwytliwych ucieczek w mainstream są także na najnowszym albumie Ghost ciekawe miniaturki (Spöksonat, Devil Church), jednak szczytem szczytów okazuje się He Is, czyli najjaśniejsza jasność, niczym wschodzące słoneczko, zaglądające do mojego okienka i budzące mnie pełnią swego optymizmu. Rzecz zjawiskowa tylko, że ja za ten słodziutki tandetny aranżacyjny szlif także obecny w ich twórczości nie mogę się do nich przekonać, a oni tak otwarcie mi o tym przypominają. Bezczelność na jaką tylko bluźniercy mogą sobie pozwolić! Wiem, pamiętam też nadal o wizerunku scenicznym i podsumowując ostateczny werdykt wydaje. To naprawdę ciekawa efemeryda na scenie i na szacunek zasługująca odwaga przemieszana z arogancją, że tak sobie to wszystko wymyślili i konsekwentnie założenia realizują. Muzycznie profesjonalnie, bo piosenki jakie spod ich rąk wypływają zdecydowanie zgrabniutkie, tylko to ich działanie z każdym rokiem coraz bardziej opatrzone wizualnie się staje. Gdzie jest kres, co przyniesie przyszłość nie będę z fusów wróżył, bo metoda to nieskuteczna. Poczekam bez nadmiernych oczekiwań czy ekscytacji na rozwój sytuacji. Poobserwuje i albo będę entuzjastycznie chwalił albo zawzięcie krytykował - znaczy na dwoje babka wróżyła. 

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Backdraft / Ognisty podmuch (1991) - Ron Howard




Absolutna klasyka z gówniarskich czasów, która jak systematycznie sprawdzałem (bo to ten gatunek filmu do wielokrotnego użycia :)) atrakcyjna i dzisiaj dla mnie pozostaje. Bo podatny na tego rodzaju mundurowe dramaty jestem, kiedy profesjonalnie i z pasją są nakręcone. Howardowi powyższych cech odmówić nie można, co udowodnił po częstokroć. Kapitalne kino typowo po jankesku zrealizował, odpowiednio skutecznie emocje podkręcając za sprawą fabuły i ścieżki dźwiękowej. Ze znakomitą obsadą, intensywnym tempem i efektami specjalnymi nadal wrażenie robiącymi. Wyborny dramat ze sporym udziałem kina akcji, w którym jądrem obok pasjonującego śledztwa, praca i rodzina, sukcesy i porażki - jak w jednym jest w porządku to w drugim na harmonię liczyć nie można. Spiąć je, symetrię między nimi zachować niemożliwe - herosi taką cenę za zaangażowanie płacą. Niby pachnie na mile szablonem, banałem, a porusza, porywa i ekscytuje. Gdzie tkwi recepta na sukces? Może w znalezieniu złotego środka, proporcji idealnych. Myślę że to dobry trop. 

niedziela, 16 sierpnia 2015

Soulfly - Archangel (2015)




Nie będzie (przynajmniej na starcie) wnikliwej analizy płyty, tylko emocjonalny wywód na temat kondycji psychicznej ikony. Bo nie potrafię patrzeć bez poczucia zawstydzenia na niemal wszelkie posunięcia Maxa. Te stricte muzyczne, ale i te czysto wizerunkowe. Gość który status legendy już za młodu osiągnął, współcześnie stacza się po równi pochyłej bez jakiejkolwiek zdroworozsądkowej kontroli. Popada w skrajności od żenującej bigoterii po kiczowaty metalowy radykalizm. Trafić za tym jego niezdecydowaniem sztuka arcytrudna. Benedyktyńskej cierpliwości do Pana M. mnie akurat brak, stąd wyciskam z siebie otwarcie co w postawie starszego z braci Cavalera ością w gardle mi staje. Starzeć się z klasą pojęcie to mu obce i nie mam na myśli fizycznych atrybutów, które ciążą mu dosłownie. One w świecie agresywnej muzyki nie powinny decydować o wartości jednak poczucie niesmaku pozostawiają, szczególnie gdy wygląd zewnętrzny w parze idzie z intelektualnym zatwardzeniem i megalomańskim poczuciem sprawczości. Zapuszczony, bełkotliwy dziad bez pokory - takie określenie rezygnując z autocenzury w stosunku do Pana Maxa proponuje. Trochę po chamsku ale szczerze. Z ogromną przykrością, bo człowiek to który lata temu dostarczał mi powodów do dumny, gdy koszulki z logiem Sepultury przywdziewałem. Dziś nie identyfikując się też ze współczesną Sepą (nie trawię charkotu Greena) bardziej jednak t-shirtu z logiem Soulfly bym nie założył. Dewaluacja nazwy winą ojca założyciela, jego odjebów i odlotów w rejony gdzie interwencja ekspercka nie tylko do diagnozy powinna zostać ograniczona. Teraz na koniec dwa/trzy tylko zdania względem merytorycznej zawartości najnowszej odsłony twórczości Maxa. Może muzycznie jest nieco lepiej niż na prymitywnym (w znaczeniu prostackim) Savages, bo z tych w wersji podstawowej dziesięciu kompozycji większość jest na w miarę przyzwoitym poziomie. Ze sporą dawką dynamiki, brutalnej mocy, solówkowej lawy i egzotycznego pulsu, czyli tych elementów składowych, które w na swój sposób oryginalną firmową hybrydę od zawsze (dobra, przynajmniej od Prophecy) kształtują. Chce tu wyraźnie zaznaczyć, że całkowitego dramatu Max oszczędził, lecz też niczym nie przekonał w takim stopniu by wybaczyć lub przynajmniej zignorować żenadę jaką hurtowo swoim zachowaniem produkuje. 

P.S. Jak się na dobro zespołu patrzy przez pryzmat interesu rodzinnego, to o jakimś grubym kompleksie świadczy. Pytanie kiedy z tego pokładu Marc Rizzo zlezie, a solówki produkować kolejna latorośl zacznie.

piątek, 14 sierpnia 2015

Away We Go / Para na życie (2009) - Sam Mendes




Sam Mendes to absolutna czołówka, nazwisko niezwykle gorące w hollywoodzkiej fabryce snów. Nieskorym teraz tutaj wszystkich dzieł jakiego spod jego rąk wyszły wyliczać. Ktoś kto z ambitnym kinem obyty z pewnością zna każdą z nich i zgodzi się z moją wysoką pod względem wartości oceną. Ja za fana jego twórczych rozważań bezwzględnie się uznaję, stąd nie rozumiem dlaczego Away We Go do tej pory nie poznałem. Tym bardziej, że to jak się okazuje w żadnym wypadku obraz ustępujący tym bardziej popularnym. To ta sama klasa bardzo wysoka, bo zbudowana na przenikliwym spojrzeniu w głąb ludzkiej natury. Kameralna opowieść o zwykłych, lecz niezwyczajnych ludziach. Ciepła, bezpretensjonalna, pozbawiona nadętej moralizatorki historia pary spodziewającej się dziecka, podróżującej spontanicznie i zbierającej doświadczenia z cudzych przeżyć pochodzące. Pełna osobliwych postaci osadzonych w świecie przeróżnych filozoficzno-ideowych przekonań. Poruszających, ekstrawaganckich, groteskowych a nawet błazeńskich. I wśród nich na kocią łapę żyjąca para głównych bohaterów, trwająca bez twardych podstaw materialnych prawdziwie głęboko czystą, bo nieskażoną konwenansami relację ukazuje. Pielęgnowaną z zaangażowaniem, wypełnioną wyrozumiałością i cierpliwością. Dojrzałą emocjonalnie, pełną pasji i racjonalnego dystansu ale i może nieco naiwną, bo jeszcze jakąkolwiek trudną próbą nie zweryfikowaną. Życie pisze przeróżne scenariusze, startowy entuzjazm i idealistyczne przekonania paść mogą pod naporem codziennej prozy życia. Czy jednak szczęście nie wynika przede wszystkim z optymizmu i dobra jakim się najbliższe otoczenie obdarowuje. To na zasadzie wzajemności wraca i o sile relacji stanowi. Z tej perspektywy ta idealistyczna i quasi beztroska postawa "pary na życie", to największy ich kapitał, który unieść bagaż przyszłych doświadczeń pomoże, a i może rutynę przekuć w niekończącą się ekscytacje pozwoli. Prosty, urokliwy i dojrzały to obraz - równie  nostalgiczny jak zdroworozsądkowo zabawny. Ja zgorzkniały typ na zmianę buchałem śmiechem i w refleksji się zanurzałem, bez jakichkolwiek zgrzytów jakie te dwa na pozór skrajne stany mogą wywoływać. 

czwartek, 13 sierpnia 2015

The Double / Sobowtór (2013) - Richard Ayoade




Jak w miarę zwięźle zebrać liczne przemyślenia, konotacje natrętne, gdy z taką intrygującą treścią, formą artystyczną osobliwą i klimatem ekscytującym ma się do czynienia. Gruba to abstrakcja nasuwającą skojarzenia z mistrzami kina nietuzinkowego, że tylko odniosę się tutaj do obrazów Terry'ego Gilliama, Charliego Kauffmana, Spike'a Jonze'a, Darrena Aronofsky'ego, Romana Polańskiego czy Stanley'a Kubricka. Wspaniałe to towarzystwo wśród którego Richarda Ayoade (może na wyrost) postawię, który to już przy okazji sprzed kilku lat produkcji zatytułowanej Submarine bardzo dobre wrażenie po sobie pozostawił. Teraz jednak przeszedł o szczebel wyżej i korzystając z opowiadania Fiodora Dostojewskiego wysmażył hipnotyczną projekcję, zarówno frapującą merytorycznie jak i zachwycającą stylistycznie. Forma idzie w parze z treścią, doskonale współgra i uzupełnia wzajemnie. Atmosfera klaustrofobiczna przenika obraz, który został zatopiony w odcieniach sepii, zgniłej zieleni i w oryginalny sposób oparty o steampunkową ekspozycję scenograficznych detali, co stanowi o wizualnej sile produkcji. Nastrojową, refleksyjną tonację dopełniają dźwięki tajemnicze, podkreślające poetycki mrok, a od czasu do czasu by atmosfera dziwaczna nadal unosiła się w powietrzu przeplatane groteską w postaci kiczowatej japońskiej piosenki pop-estradowej. :) W tym wzrok i słuch przykuwającym anturażu psychologiczno-socjologiczna uczta jest kreowana, równie surrealistyczna jak i jednocześnie twardo oparta na obserwacji ludzkiej natury spętanej przez odhumanizowane korporacyjne filozofie i samotność częstokroć na własne życzenie pielęgnowaną, a finalnie co nie zaskoczeniem, prowadzącą do głębokich zaburzeń psychicznych. Masochistyczne zamknięcie własnej osobowości do wewnątrz rodzi frustrację i jak magnes przyciąga porażki - sukcesy odpychając wprost proporcjonalnie. Trzeba odwrócić bieguny by tendencję odmienić - trudne zadanie bo natury zmienić nie można, a rola sztucznie odgrywana rzecz jasna nienaturalna. Alter ego atrybuty przebojowości podpowiada, niestety rozpad osobowości zainicjowany z reguły dramatem bywa zakończony. Specyficzny to obraz, pełen absurdalnych sytuacji, niejasnych metafor nader istotnych dla zrozumienia treści i zbudowania w miarę spójnej interpretacji. Wyzwanie dla intelektu i uczta dla oczu. Dla mnie bomba. 

P.S. Eisenberg i Wasikowska aktorsko przewidywalnie, wręcz schematycznie ale to także plusem produkcji, bo dobranie stylu aktora do charakteru postaci akurat tutaj strzałem w dziesiątkę. 

czwartek, 6 sierpnia 2015

Fargo (1996) - Ethan Coen, Joel Coen




Absolutny numer jeden w dorobku tandemu braciszków Coen, może ex aequo z No Country for Old Men. To moja subiektywna opinia, jakkolwiek zapewne tożsama z przekonaniem sporego grona kinomaniaków, zapalonych w bojach miłośników kina nieszablonowego z przesłaniem pod podwójnym dnem, między wierszami ukrytym. Niesamowicie przenikliwy intelektualnie, błyskotliwy w formie - majstersztyk, klasyka absolutna, dzieło modelowe, bezspornie wzorcowe. Ile to już razy od premiery studiowane, w jak wielu okolicznościach życiowych i stadiach wiekowych spostrzegane i za każdym razem bez wyjątku ekscytujące we wszelkich segmentach właściwości warsztatowych czy merytorycznych. Dostarczające wciąż świeżej porcji materiału do analizy, bo człowiek w miejscu szczęśliwie nie zakotwiczył, rozwija się mentalnie i z dojrzalszej perspektywy rzeczywistość poznaje. Widzi to co jeszcze jakiś czas temu przed jego wzrokiem ukryte, pośród podniet małostkowych zakamuflowane. Ta ewolucja z dodawaniem kolejnych lat, przeżyć i doświadczeń związana do uznania uniwersalnych prawd prowadzi. Każe spojrzeć na ludzką egzystencje z pokorą ciesząc się z prozaicznych codziennych sukcesów, czując satysfakcje z udanych relacji z najbliższym otoczeniem. O tym Coenowie opowieść snują, a pretekstem i fundamentem zderzenie dwóch skrajnych światów, które tak wiele, na czele ze stosunkiem do kwestii materialnych różni. Bohaterowie nie są przerysowani, choć osobliwych cech odmówić im nie można. Osadzeni w sennej rzeczywistości ze specyficznymi wydarzeniami się zmagają. Pytanie co ludziom szczęście daje, jak różne priorytety ich funkcjonowaniem sterują. Pieniądze, władza, ambicja, komfort i niezależność, a może oddanie, troska i odpowiedzialność. Odpowiedzi na to i inne nurtujące pytania Coenowie dają. To prawdy uniwersalne i bezcenne!

P.S. Powyżej na poważnie, a na marginesie z przymrużeniem oka, bo Fargo to nie tylko wartościowe przesłanie, lecz także kapitalne poczucie humoru, dystans i po prostu dobra kinowa rozrywka. Innymi słowy kilogramy tłustego żarcia i cola light, bo równowaga zachowana być musi. :) 

Drukuj