czwartek, 31 marca 2016

Mississippi Burning / Mississippi w ogniu (1988) - Alan Parker




W głównej części tego wpisu o fabule i warsztatowej wartości klasycznego już obrazu Alana Parkera będzie, zaś poniekąd na marginesie pozwolę sobie na luźne refleksje, które w żadnym stopniu błahego znaczenia jednak nie mają. By ekstremalnie nieusystematyzowany dyletancki bełkot nie powstał takiego zabiegu, nomen omen z segregacją wątków dokonałem, a jeśli ktoś ochoty na czytanie moich wywodów o charakterze publicystycznym mieć nie będzie to w łatwy sposób pominąć je może. Zatem do rzeczy w kilku zwięzłych zdaniach – Ku Klux Klan kontra FBI, paradoksalnie skrajnie konserwatywny ruch przez radykałów kierowany versus Federalne Biuro Śledcze przez zaprzysięgłego konserwatystę, można by rzec radykała w osobie J.Egdara Hoovera kierowane. Światopoglądy zbieżne, ale przekonanie o roli federalnego prawa zupełnie inne i tu widzę powód, że instytucja wkroczyła tam gdzie okropne przestępstwa były dokonywane - okrutne morderstwa, samosądy poczuciem bezkarności napędzane. To tam w dolinie rzeki Mississippi gniazdo os zostało rozgrzebane, a konsekwencje odważnych działań spiralę przemocy i działań odwetowych nakręciło. Doskonale Parker ten mechanizm obnażył i w fabularnym ujęciu wyjaśnił. Z pomocą dramatycznych wydarzeń w scenariuszu zawartych, dzięki zbudowaniu autentycznej dusznej atmosfery, świetnych zdjęć prowincjonalnego miasteczka położonego wśród skrywających niejedną mroczną tajemnicę bagien, przejmującej muzyki korzystającej z bluesowej nostalgii jak i kapitalnych ról całej plejady czołowych gwiazd kina hollywoodzkiego lat osiemdziesiątych. Młody jeszcze Willem Dafoe i ówcześnie już 58-letni Gene Hackman w towarzystwie osobliwej śmietanki kreującej drugi plan w osobach Frances McDormand, Brada Dourifa, Michaela Rookera i R. Lee Ermey'a. Sugestywne kreacje, mocny temat i doskonałe rzemiosło reżysera to składniki, które dały kino wyjątkowe, kino które z pełną odpowiedzialnością określę arcywartościowym.

P.S. Prawdopodobnie nigdy nie zrozumiem jak nienawiść ze względu na kolor skóry, pochodzenie czy inną cechę może wzmacniać poczucie własnej wartości. Czy w takich przypadkach kluczem dominacja grupowa, poczucie wspólnoty, a może prymitywne ludzkie instynkty odnoszące się do terytorializmu? Nie będę w tym miejscu jednak przesadnie teoretyzował, praktyczny wymiar tego problemu nie wpływa bezpośrednio na moją egzystencję, więc sygnalizując własną postawę daleką od stadnej dam do zrozumienia, że czuję się względnie odporny (i nadal liczę, że tą odporność zachowam) na wątpliwej wartości partykularne korzyści płynące z rasizmu, szowinizmu czy ksenofobii. Ubolewam ogromnie, że tak liczne grono poglądy radykalne prezentuje i że one uparcie powracają pomimo tak bogatej historycznej wiedzy o konsekwencjach nienawiści ludzi do ludzi. To nie wszystko w kwestii prywatnych poglądów i filozoficzno-socjologicznych rozważań, bo one istotą problemu, jaki Alan Parker w Mississippi w ogniu podejmuje ale i w wymiarze uniwersalnym wyraźnie odczuwalne współcześnie biorąc pod uwagę narastające w społeczeństwach nastroje nietolerancji. Szeroki wymiar problemu bardzo skomplikowany, więc w kilku zdaniach w miarę wyczerpująco napisać w stanie nie jestem i rzecz jasna nawet elaboratem bym tematu nie objął. Prowincjonalna Ameryka szczególnie ta południowa, względnie środkowa mocno konserwatywna i inspiracji w głębokiej religijności poszukująca, tyle, że instrumentalne traktowanie Pisma Świętego, fanatyczna interpretacja jej treści podłóg z góry założonych wniosków do usprawiedliwiania zwykłej podłości prowadzi. Akty ekstremalnej przemocy ówcześnie były tam codziennością, a budowana i dziś w wielu zakątkach Świata w tym i niestety w Polsce na fundamentach siły i pogardy wspólnota coraz mocniej w opozycji do inności staje. To takie symptomatyczne, że im bardziej stajemy się zależni od wspólnoty i im mocniej z jej przekonaniami się utożsamiamy tym bardziej szczelnym murem odgradzamy się od tych myślących inaczej. Nikt nie ma monopolu na prawdę objawioną, wiedzę ostateczną, więc obłąkańcze budowanie granic światopoglądowych spajając mniejsze społeczności niszczy wspólnoty otwarte na różnorodność. Przynależność do grup (używając eufemizmu) pryncypialnych wymusza bezwzględną lojalność, a wszelkie przejawy indywidualizmu w ich obrębie są z marszu piętnowane. Zatem zmowa milczenia, hipokryzja i opór mniej lub bardziej wymuszony wobec tych obcych są zjawiskami naturalnymi. W tym zaklętym kręgu jednostek ślepych lub cynicznie karmiących się iluzorycznym poczuciem budowania usystematyzowanego świata tkwią także dzieci wzrastające w sterylnym środowisku indoktrynacji. Poddane swoistej edukacji nienawiści sączącej się z ust najbliższych stają się w ich rękach plastycznym tworzywem obrabianym w celu przekazania kolejnym pokoleniom szkodliwej ideologii. Problem tkwi w człowieku manipulującym, człowieku który dla partykularnych interesów czy dla realizacji własnych obsesji jest gotów „świat podpalić”. W takich okolicznościach wstyd przynależeć do tego gatunku. 

piątek, 25 marca 2016

Tool - Ænima (1996)




Kiedy Undertow jeszcze dosyć był surowy, odrobinę skażony wpływem debiutanckiej epki, tak Ænima to w pełni dojrzała produkcja zarówno kompozycyjnie jak i brzmieniowo. Sound czytelny i na tyle długowieczny, że po upływie dwóch dekad pozostaje względnie aktualny. Spójność w obrębie produkcji i specyfiki kompozycji, to zdecydowanie czołowy atut krążka, bo ponadczasowość dźwięków kreowanych przez ekipę Toola wspierana jest przez trafnie ukręcone brzmienie. Album jest odpowiednio czytelny i jednocześnie przesiąknięty gęstą, mroczną i duszną atmosferą. Formalna konstrukcja krążka nie powoduje przesytu czy dominacji jednej formuły - ten potencjalny monolit złożony z numerów kluczowych (Stinkfist, Eulogy, H, Forty Six & 2, Hooker with Penis, Jimmy, Pushit i Ænima) jest z wyczuciem przełamywany miniaturkami o różnorodnej proweniencji. W tekstach jest do bólu poważnie i zarazem z dystansem przewrotnie, muzycznie zaś mozolnie rozwijane tematy dążą do punktów kulminacyjnych gdzie erupcja napięcia następuje. W tej rockowej formule opartej na podstawowym instrumentarium czuć chłód industrialu, lecz nie wynika on z użycia wyłącznie wspomagającej elektroniki, tylko kreowaniu odhumanizowanego klimatu dzięki zręcznemu balansowaniu pomiędzy ciszą a hałasem - wszystko podporządkowane progresywnemu zacięciu i mrocznej psychodelii. Jedyne w swoim "toolowym" rodzaju, ekscytujące i inspirujące przeżycie.

czwartek, 24 marca 2016

Black Cobra - Imperium Simulacra (2016)




Pamiętam sprzed pięciu laty album Invernal, który kręcił się u mnie chwilę lecz próby czasu w stu procentach pozytywnie nie przeszedł i podobnie z najnowszym krążkiem Black Cobra będzie. Powód prosty do zarzutu o monotonie sprowadzony – wszystko na pierwszym planie, za mało detali do konsekwentnego odkrywania. Prosto w ryj z impetem, jednak bez oczekiwanego nokautu i w ogólnym rozrachunku pomimo przyzwoitego całościowego wrażenia także bez jednomyślnego zwycięstwa na punkty. Zatem tylko w telegraficznym skrócie, bo czas na ciekawsze projekty trzeba zarezerwować! Imperium Simulacra to bezkompromisowe sludge'owe łojenie podbite punkową zadziornością, oparte o mechaniczny twardy rytm, rzężącą gitarę i surowe, jednowymiarowo skandowane wokale. Intensywny łomot generowany tylko przez dwuosobowy skład - dla totalnych maniaków tego typu muzycznego gruzu zapewne propozycja satysfakcjonująca, ja natomiast gruz przegryzam coraz częściej tylko incydentalnie, znaczy o dziąsła dbam. 

środa, 23 marca 2016

In the Heart of the Sea / W samym sercu morza (2015) - Ron Howard




Naszła mnie ochota na przygodę, zatem ochoczo w założeniach kino niezobowiązujące od Rona Howarda na ekran wrzuciłem. W samym sercu morza jako na klasyce oparta rozrywka egzamin zdał na ocenę bardzo dobrą. Opowieść o starciu z legendarnym Moby Dickiem w widowiskowym rzecz jasna ujęciu z profesjonalnym warsztatem aktorskim (Brendan Gleeson, Cillian Murphy oraz w centrum postawny Chris Hemsworth), to zdecydowanie kawał pasjonującego (jeśli przyjąć stosowne nastawienie :)) kina. Ale czego innego mogłem oczekiwać po takim reżyserskim rutyniarzu jakim Ron Howard. Jako kierownik tego zamieszania wykazał się regulaminową rzemieślniczą wprawą dopilnowując aby nie było do czego pod względem formalnym się przyczepić. Sztorm jak na ekstremalną sytuację jest odpowiednio intensywny i wizualnie wrażenie robi konkretne. Załoga żeglarzy posiada cechy twardzieli i rysy zakapiorów, kapitan jest teatralnie stanowczy i jak na wychowanego w dostatku arystokratę z przerostem ambicji niedostosowany do skrajnych warunków i dowódczych obowiązków. Wieloryb gigant z ludzką osobowością wzbudzający postrach i poniekąd zasługujący na empatię, a bohater, heros innymi słowy (efekt Hemswortha :)) równie odważny jak światły. Wizualnie jest bogato i sugestywnie - dynamika ujęć wciąga w akcję, a kapitalna charakteryzacja to jedna z wisienek na tym efektownie udekorowanym torcie i prztyczek w nos dla Eastwooda (wiecie, rozumiecie do czego pije). Całokształt utrzymuje przez dwie godziny w skupieniu dostarczając przygody jakiej oczekiwałem i może to był błąd, że w kinie seansu swego czasu sobie odmówiłem, bo w warunkach wielkiego ekranu wrażenie zapewne byłoby jeszcze większe. 

P.S. Proszę nie brać zbyt opacznie mojego tonu, bo pomimo odrobiny w słowach ironii i czysto widowiskowego potencjału produkcji chwilami to zaskakująco realistyczny i wstrząsający obraz. Gdy tylko wykazać się wspomnianym stosownym nastawieniem, nie wymagać irracjonalnie od adaptacji klasycznej przygodowej powieści skomplikowanych subtelności, to gwarancja dobrze spędzonego czasu jest pewna. Film dla całej rodziny, nie dla nader intelektualnie rozbudzonych rodziców - przecież to oczywiste. :) 

wtorek, 22 marca 2016

Faith No More - Angel Dust (1992)




Tezę odważną wygłoszę, że Angel Dust to najbardziej wpływowy album w historii rocka. Może nie w sposób bezpośredni, spektakularny czy rewolucyjny oddziałujący na scenę jednak z czasem systematycznie i konsekwentnie swą wartością ją zmieniający. Ze świeczką szukać współczesnego muzyka eksplorującego rockowe przestrzenie, który z estymą by tego krążka nie traktował i mniej lub bardziej naciskany do korzystania z wpływów nie przyznawał. Jego siła tkwi w dojrzałości, niczym nieskrępowanym korzystaniu z bogactwa muzycznych wzorców. Czerpią muzycy Faith No More z przeróżnych źródeł i te wzorce częstokroć egzotyczne doskonale wtapiają w struktury rockowe. Czego tutaj nie ma, pełna gama, przekrój szeroki. Od inklinacji czysto popowych po muzykę klasyczną, przez metalowy jad, noise’ową kakofonię, funky groove, soulową subtelność, po free jazzowe przestrzenie. Pomysłów bez liku, pasji co nie miara, wyobraźni i odwagi w brud - warsztat doskonały, instrumentalna biegłość i aranżacyjna swoboda niebywała. Stop szlachetny, lecz bogactwa w sensie merkantylnym nieprzysparzający efektem tej zabawy w muzycznych alchemików, po latach efektowny sukces artystyczny może bardziej niż komercyjny, bo ta frywolność w mieszaniu inspiracji nie do końca wówczas ze zrozumieniem została przyjęta. Czas jednak zweryfikował dość zdystansowane recenzje oddając Angel Dust zasłużony szacunek, tą nierychliwą sprawiedliwość dziejową, stawiając album pośród klasyków, które właśnie dzisiaj świeżością i uniwersalnością uznanie zdobywają. Brawa za brawurę i szczere komplementy za realizację ambitnych założeń, największe zaś oklaski za wyczucie materii i zmysł pozwalający na uniknięcie pułapek. Często bywa, że takie ryzykanckie spajanie skrajnych wpływów miast kreować wizjonerskie kompozycje kończy się spektakularną klęską, bo odwagi nie brakuje, lecz umiejętności nie starcza by mówiąc kolokwialnie to wszystko żarło. Koślawo i tandetnie wychodzi, ambicje zbyt duże, samoocena niewspółmierna do rzeczywistości, przekonanie o tworzeniu prawdziwej sztuki, kiedy kloc grubo ciosany powstaje. Tego w żadnym stopniu na Angel Dust nie doświadczymy, to o długofalowym sukcesie zdecydowało, że siły na zamiary zostały odpowiednio przeobrażone, a talent autentyczny nietuzinkowych osobowości w pełni wykorzystany!  

piątek, 18 marca 2016

Entombed - Dead Dawn (2016)




Uparcie będę obstawał przy przekonaniu, że jest jedno Entombed  i tak spostrzegam to co L.G. pod szyldem Entombed A.D z powodów czysto prawnych musi wydawać. Tak też tutaj na stronach NTOTR77 będę kolejne albumy (jeśli rzecz jasna powstaną) tagował, a jak i czy w ogóle działania Alexa Hellida będę odnotowywał to już problem przyszłości i odpowiedzi na pytanie, jak się ta cała batalia wokół nazwy zakończy i co muzycznie gitarzysta zaproponuje. Smutne to bardzo, że legenda, a dokładnie jej członkowie do tego rodzaju żenującej konfrontacji doprowadzili i zamiast skupić się na napierdalaniu dla Szatana po sądach się ciągają. Sytuacji w szczegółach nie znam, więc jasne, że nie opowiadam się po żadnej ze stron, a postawienie w tym momencie na działania wokalisty tylko i wyłącznie związane są faktem, iż właśnie on dalej w okolicach death metalowych, jasno kontynuując tradycję grupy rzeźbi. Z jakim efektem odpowiedź już przy okazji krążka z 2014-ego roku dałem, a teraz tylko stawiam "kropkę nad i" stwierdzając, iż początkowy (tuż po pierwszym odsłuchu entuzjazm) wokół Back to the Front do dnia dzisiejszego nie opadł. Zwyczajnie to świetny krążek i jeden z powodów by traktować go jako pełnowartościowego następce Serpent Saints, bez względu na wszelkie okoliczności okołomuzyczne. Teraz jednak (szybko trzeba przyznać) Lars z kolejnym albumem powraca i ciężki przyznaje orzech do zgryzienia trzonowcom przynosi. Bowiem Dead Dawn to inne podejście do tematu, choć absolutnie charakterystycznego sznytu made in Entombed niepozbawione. Zwyczajnie kiedy Back to the Front z marszu swoją deathrollową chwytliwością sympatię zaskarbiał tak najnowsze dokonanie potrzebuje więcej czasu aby do siebie przekonać. Nie jest to jednak takie absolutnie oczywiste, na modelowy czarno-biały sposób uzasadniane, że kiedy krążek sprzed dwóch lat był łatwy i przyjemny, to Dead Dawn jest skomplikowany i odpychający. :) Różnica w tym, że to co najefektowniejsze w poprzednim przypadku na czoło było wysunięte, natomiast na albumie nowym głęboko w atmosferze gęstej jest zatopione lub obrazowo sięgając do nomenklatury lotników Back to the Front to świetna widoczność, a Dead Dawn mgła osiadająca, niska pokrywa chmur i trzeba mocno wzrok (tutaj słuch) wysilić, względnie do obiektu zbliżyć by wyraźnie kontury dostrzec. Jedno pozostało niezmienne to mięsiste brzmienie, odpowiednio mocarne aby głośniki ekstremalnie rozgrzać i sterylne, by w bulgocie detale nie przepadły. A że kompozycje bezpośrednio prócz heavy gitarowej esencji dwoma skrajnościami w postaci doomu i punku nasączone, to tylko przysparza im atrakcyjności i daje do zrozumienia, że pomysłów, werwy i świeżości Petrov z kompanami ma jeszcze w zanadrzu sporo. I zajebiście!

czwartek, 17 marca 2016

Les Innocentes / Niewinne (2016) - Anne Fontaine




Piękny, dojrzały i wstrząsający obraz! W tym zwięzłym szablonowym określeniu ujęte wszystko i nic zarazem, bo w pigułce ocenę zawiera lecz nie oddaje w pełni subtelnej i przenikliwej istoty jaka jego największym walorem. Bez nadęcia, egzaltowanej ckliwości i łopatologii, bez zbędnej pod publiczkę widowiskowości, nadgorliwego budowania pomników, obrażania lub szokowania kontrowersją. W zamian z artystycznym wyczuciem i ludzką wrażliwością, z mistrzowskim aktorstwem, wybornymi zdjęciami i przeszywającą na wskroś oprawą muzyczną. Prawdziwe głębokie przeżycie emocjonalne i estetyczne ujmująco kobiecą ręką namalowane. Czuć tutaj wyważony ton, opanowanie i subtelną wrażliwość postawioną ponad bezpośrednią brutalność i polityczne czy religijne przekonania. One w kontekście historycznym istnieją, one wyraźnie piętno odciskają, one są powodem i na konsekwencje decydujący wpływ mają, jednak przepuszczone przez filtr człowieczeństwa nabierają barw pastelowych swą naturalną jaskrawość tracąc. W centrum mnogość jednostkowych ludzkich dramatów, cierpienia doświadczanego w duszach skrytych pod habitami, walki instynktu ze zobowiązaniami, dylematów światopoglądowych, starcia wartościowych idei z bezwzględną rzeczywistością. Wiara o religijnej naturze pozwala góry przenosić ale też swoimi normami i zasadami często irracjonalnymi do bierności prowadzi. Bez względu na ideologiczną perspektywę, bariery czy więzy narzucane/przyswojone człowiek pozostaje człowiekiem. To dla Anne Fontaine wydaje się być kluczowe i doskonale udało jej się sens uchwycić. 

P.S. Planowałem napisać więcej, rozebrać na części kluczowe sceny i o detaliczną interpretację się pokusić ale jaki to ma sens, kiedy każdy na swój sposób w miarę swoich możliwości może to zrobić. Nie mam ambicji pouczać zatem dla siebie szczegółowe wnioski pozostawię, najważniejsze przecież że mnie ten film czegoś o ludziach nauczył. 

środa, 16 marca 2016

Demon (2015) - Marcin Wrona




Niełatwo jest myśli po seansie w spójną całość zebrać, tak po prawdzie to dla mnie męka kolosalna by tych kilka zdań skreślić. Pytanie co chciał osiągnąć Marcin Wrona kręcąc obraz, który tak na pierwszy rzut oka jest pełen skojarzeń z Weselem Wojtka Smarzowskiego? Rozumiem, że sama bliźniacza wizja wiejskiego wesela nie czyni Demona kalką wspomnianego, jednak natychmiast nasuwa porównania z przenikliwą diagnozą mentalności polskich prowincjonalnych społeczności, dokonaną przed kilku laty przez Smarzowskiego. Po drugie czyniąc fundamentem obrazu kontrowersyjną bo niejednowymiarową historyczną relację między Polakami, a Żydami sprowadza na siebie zarzuty o artystyczno-polityczny koniunkturalizm i sięganie po raz wtóry do tematu w Polskim kinie ostatnio obecnego może i w nadmiarze. Dodatkowo zamknął to polskie w bólach rozliczanie się z grzechami i przywarami w formule niemal nieobecnej w naszym kinie. Horror jest tym modelem, bo Demon od strony wizualnej wyraźnie czerpie garściami z tej estetyki jednak za sprawą dużo głębszego przesłania niźli wyłącznie straszenie opętaniami, zachowuje odpowiedni dystans i proporcje wyważone między metafizyką, a intelektualną publicystyką. Wrona z premedytacją wykorzystał matryce gatunkową jako punkt wyjścia, którą to skutecznie przełamał mocnym akcentem dającym impuls do refleksji. Zrobił to z pomocą całej ekipy w sposób warsztatowo fenomenalny (aktorzy, scenografia, zdjęcia i muzyka), dając rodzimemu kinu nie tylko kolejny obraz między innymi przywołujący na nowo demony z przeszłości tak skutecznie obecnie za pośrednictwem zbiorowej pamięci o niepamięci wypierane z narodowej świadomości, ale także udowodnił, iż można zręcznie posługując się kliszami stworzyć coś intrygującego i własnego. Prawda jakby skomplikowana nie była nas wyzwoli, lustro bynajmniej nie krzywe obnaży, a zabawa formą, cytatami i kapitalny warsztat dostarczy rozrywki i przeżycia artystycznego. Pytanie tylko czy nie była to misja zbytnio dla niego samego psychicznie wyczerpująca.

P.S. Śmierć reżysera i jej okoliczności dostarczyły dodatkowego kontekstu - dosłownie niewiarygodna i przede wszystkim przykra sytuacja.

niedziela, 13 marca 2016

Concussion / Wstrząs (2015) - Peter Landesman




Od razu do rzeczy, bez owijania w bawełnę, względnie pieszczenia się z materią. Jak zobaczyłem, że "podziwiać" tutaj będę dwóch Panów gwiazdorów (Will & Alec) którzy swą manierą aktorską sprzed ekranu w większości przypadków mnie przepędzają, to obawy spore miałem że mękę sobie funduję. Jednak te liczne przychylne opinie o Concussion kazały mi chociaż na chwilę porzucić uprzedzenia i dać szansę, gdy dodatkowo temat zdawał się ciekawy. Jeśli liczycie, że przyznam się w tym miejscu do bezpodstawnej awersji do obu Panów to was rozczaruję. Nie ma mimo to podstaw po seansie ze wstrząsem (wstrząsu nawiasem mówiąc nie doświadczyłem) bym napisał, że Will Smith mnie poruszył, a Alec Baldwin zaskoczył. Zwyczajnie dostosowali się idealnie do poziomu całości, czyli zafundowali nieskuteczną grę w "porusz widza". Emocjonalnie jałowe to było, bo te nadęte gadki serwowane uparcie za cholerę prócz poczucia zażenowania głębszych emocji nie wzbudziły. Do bólu przewidywalny, zbudowany na topornych szablonach, bez nawet minimalnej dawki suspensu wynudził mnie śmiertelnie. Te pompatyczne frazesy, egzaltowane uzasadnienia, wszechobecna missssjjja i ckliwa troskliwość wymęczyły okrutnie. Przykro mi, bo to zaprzepaszczony potencjał dobrego tematu. 

P.S. Tak na marginesie, te tysiące pozwów od byłych zawodników NFL o czym na końcu zostałem poinformowany, świadczy tylko o ich poziomie rozwoju intelektualnego, względnie zwykłej pazerności - kto by się przecież spodziewał, że napierdalanie łbem w inne łby żadnych urazów nie spowoduje. Przecież ich fizjonomia bliźniacza z tą dzięcioła. 

sobota, 12 marca 2016

Brooklyn (2015) - John Crowley




Romansidła w klasycznym „babskim” wydaniu u mnie nie przejdą, mam uczulenie na miałkie powielanie schematu w rodzaju ona poznaje jego i pomimo przeszkód wszelakich uczucie zwycięża, a przed nimi długotrwała perspektywa szczęścia. Stąd mimo przychylnych opinii ze strony krytyków z dużym dystansem wobec tej produkcji stanąłem. Szczególnie, że całe tło dla romansu w postaci emigracji głównej bohaterki do ziemi, gdzie sen zwany amerykańskim może się spełnić spaczone fatalnym obrazem Jamesa Gray'a sprzed 3 lat. Imigrantka (bo o niej mowa) z Brooklynem nie ma co ukrywać dzieli w sporym stopniu podobny schemat jednak (i tu wyraźny akcent stawiam) po seansie absolutnie tych produkcji na jednej półce stawiać nie będę. Jakościowo one biegunowo odmienne, bo gdy „zły” wzorzec raził sztucznością i emocjonalną pustką to model „dobry” zachwyca realizmem i naturalnymi wzruszeniami. W czym tkwi recepta na sukces, jak twórcy Brooklynu odnaleźli przepis skuteczny na zjednanie sobie przychylności profesjonalnej krytyki i mojej skromnej osoby? Mianowicie dzięki obsadzie, szczerym kreacjom Saoirse Ronan i Emory Cohena. Między nimi po prostu czuć chemię, więc z miejsca autentycznie ich relacja wygląda i pomimo, że jak wcześniej wspomniałem miłosne historyjki to ja z trudem trawię, to tym razem bardzo przyjemnie było obserwować zakochanie. Bohaterowie uroczy, a uczucie między nimi tak pięknie rozpromienione, że ulec temu czarowi w stanie byłem. I gdyby ktokolwiek zanim film obejrzy pomyślał, że dla samej miłości, nawet tak pięknie ukazanej to czasu przed ekranem nie będzie tracił, już spieszę dodać, iż kontekst emigracji dodaje produkcji dodatkowych rumieńców i w niezwykle dojrzały i przenikliwy sposób rysuje obraz dwóch biegunowo odległych miejsc, z odmienną mentalnością i kulturą. Psychologiczna strona, świat wewnętrznych przeżyć, dylematów, sercowych rozterek, pokus w kontrze do obowiązków, sentymentalnych więzów i porywów to cały wachlarz skomplikowanych zależności. Przekonująco i dojrzale merytorycznie uzasadnionych wplecionych z lekkością w stonowany, subtelny i wysmakowany pod względem artystycznym obraz złożony z ujęć w których twarze postaci lustrem dusz, a w ich odbiciach masa emocji.

piątek, 11 marca 2016

Tomahawk - Oddfellows (2013)




Ekscytujący Mike Patton wspólnie z ekipą równie nieszablonowych muzyków powraca do kompozycji będących naturalnym rozwinięciem stylu z Mit Gas. Po zbyt dosłownym flircie na Anonymous z muzyką rdzennych mieszkańców Ameryki, cieszy mnie ten nawrót zdecydowanie, gdyż szamańskie inklinacje zupełnie do mnie nie przemówiły i obawy miałem, że tym szlakiem dalej Tomahawk brnąć w ślepy zaułek będzie. Szczęśliwie Oddfellows to zupełnie odmienna od eksplorowanej na Anonymous stylistyczna formuła, nawiązująca do dwójki i szerokim łukiem omijająca etniczne rejony oraz bardziej przystępna od wszystkich poprzednich krążków. Odniosłem nawet wrażenie kiedy album na dobre zagnieździł się w mojej świadomości, iż czasem więcej w nim melodii kojarzących się z Faith No More, niż eksperymentatorskiego odjazdu z debiutu czy nawet Mit Gas. To płyta niejednoznaczna, której charakterystyka nastręcza problemów, bo skala emocji przy odsłuchu szeroka, a gatunkowa przynależność (to oczywiste :)) częstokroć zwodnicza. Od szaleństwa po eteryczność - od zgiełku po niemal zupełna ciszę. Na Oddfellows doskonale scalona została rockowa chwytliwość z eksperymentatorskimi odjazdami, tutaj mroczna intelektualna aura spotyka się zaraz po sąsiedzku ze skocznym, wesołym kuglarstwem. To świetna, częstokroć chwytliwa rozrywka z pierwiastkiem niekonwencjonalnego podejścia do tworzenia przebojów. Krążek który osacza i wciąga na długi czas, a wielokrotny odsłuch ubiera te ambitne dźwięki w formę piosenkową i nadal jednocześnie pozwala na odnajdywania precyzyjnie dozowanych smaczków. Chociaż to najprzystępniejszy z dotychczasowych albumów Tomahawk, to nic nie jest tutaj zbyt dosłowne. Wyobraźnia to oręż tych gości, bez ograniczeń ale i bez niekontrolowanej megalomanii, która by na posunięcia nazbyt niezrozumiałe pozwalała. Doświadczyłem na Oddfellows spotkania z ciepłym soulem jak i surowym noisem, siermiężnym punkiem czy klasycznym rockiem, a to wszystko zarówno z perspektywy pastiszu jak i do bólu na poważnie. W tym kipiącym różnorodnością instrumentalnym tyglu Patton cedzi słowa, półgębkiem bełkoce, mruczy, szepce i zaraz z marszu krzyczy, drze ryja by po chwili czystym głębokim zaśpiewem hipnotyzować. Taki to Tomahawk z ostrymi pazurami i atłasowym futrem - kocur, taki urodziwy, czasem figlarny, względnie bezczelny, innym razem posągowy i zrywami intensywnie dziki. Taką formułę kupuję - płacę i resztę wspaniałomyślnie zostawiam. Taki jestem zadowolony. 

czwartek, 10 marca 2016

Antimatter - Leaving Eden (2007)




Rok 2007 okazał się przełomowy w historii Antimatter, bowiem po trzech albumach Mick Moss sam na polu walki zostaje, a towarzysz jego twórczego działania w osobie Duncana Pattersona opuszczając szeregi formacji po raz kolejny daje do zrozumienia, iż na dłużej to on miejsca w jednej ekipie zagrzać nie potrafi - taki to z niego lotny zawodnik. :) Jak jeden z dwóch filarów grupy nową drogę muzycznego rozwoju rozpoczyna to oczywiście odmeldowując się pełną odpowiedzialność za dalsze posunięcia i wszelkie możliwości kreacji dźwięków Mossowi pozostawia. On jako artysta odpowiedzialny i o losy swego dziecka osieroconego zatroskany obowiązek ten traktuje niezwykle poważnie i o wsparcie wśród utalentowanych starych wyjadaczy zabiega. Tym sposobem pośród zaangażowanych w powstanie Leaving Eden zaistniał Danny Cavanagh, tym co melancholii w muzyce poszukują doskonale znany osobnik. Nie ma więc zaskoczenia w tym, że album w takiej konstelacji personalnej skomponowany przesiąknięty zostaje duchem jednoznacznie kojarzącym się z Anathemą. Znikają przestrzenie niemal wyłącznie wypełniane intrygującym trip hopem i mrocznym ambientem, a pojawiają się klasyczne rockowe patenty z pogranicza gotyku i rocka progresywnego. Gitara rolę dominującą przejmuje rozprowadzając po fakturze utworów emocjonalne solówki, grane co nie zaskakuje na modłę floydowską. Elektronika w tle swoje miejsce odnajduje, czasem przed szereg wychodząc jednak absolutnie nie roszcząc sobie pretensji do utraconego pierwszego planu. Proporcje bez zgrzytów zostają odwrócone i dla mnie jest to sygnał do większego zainteresowania działaniami Antimatter, gdyż sam preferuje instrumenty szarpane bardziej niż te z klawiszami. Nie zdziwi zatem moja bardzo wysoka ocena tego albumu i autentycznie głęboka z nim więź. Od doskonałego Leaving Eden Antimatter na poważnie wkroczył w mój muzyczny świat i kolejnymi krążkami wciąż wywołuje intensywne przeżycia pomagając eksplorować osobiste pokłady wrażliwości. Wiem, że to ostatnie zdanie było wyjątkowo wzruszające. :)

P.S. Na jesieni 2015 na żywo drużynę Micka Mossa widziałem i bardzo emocjonalny gig jak się spodziewałem zagrali. Dla kameralnej publiczności w piwnicznej salce skromni goście z instrumentów magiczne dźwięki wyczarowywali. Szkoda tylko, że takie granie tak skromną publiczność zgromadziło. 

wtorek, 8 marca 2016

True Romance / Prawdziwy romans (1993) - Tony Scott




Klasyka kina przez speca od hollywoodzkiej sensacji nakręcona. Przez reżysera, który w swojej karierze nie zawsze ambitne projekty realizował. On częściej za produkcje dla mas o kasowym potencjale się chwytał niżby miał się trudzić kręceniem skomplikowanych obrazów gdzie dramat ludzki pierwszoplanową rolę odgrywa. Tony Scott jednak w przypadku Prawdziwego romansu, dla dobra kina wszedł w kooperacje z mistrzem efektownej erudycji w osobie Quentina Tarantino. Wyraźnie czuć tutaj jego rękę, bo scenariusz jaki napisał zawiera w sobie wszystkie cechy jakimi w branży furorę zrobił. Rdzeń zatem wymagał tylko profesjonalizmu realizacyjnego, który Scott wespół z całą plejadą ówczesnych gwiazd z nawiązką zapewnił. Gary Oldman, Christopher Walken, Samuel L. Jackson, Dennis Hopper, Brad Pitt, Tom Sizemore, James Gandolfini, Val Kilmer, Chris Penn i para kochanków grana przez nieco obecnie zapomnianych Patricie Arquette i Christiana Slatera. Esencjonalna śmietanka, która dociska pedał gazu na maksa, wciskając widza z impetem w fotel i nie pozwalając mu przez prawie 120 minut na oderwanie pleców od  trzeszczącego z naprężenia oparcia. Scott przy współudziale Tarantino udowadnia tutaj, że film o miłości nie musi smakować niczym mdły tort kremowy, ani nie jest zobowiązany wspinać się na szczyty pretensjonalności by intelektualnie zaintrygować, a sami bohaterowie nie potrzebują wymuskanych profili psychologicznych, doskonałych cech fizycznych oraz nie do przetrącenia kręgosłupów moralnych by widz kibicował ich uczuciu. Współczesna bajka o szaleńczym zakochaniu życiowych rozbitków, takich swoistych outsiderów może być osadzona w brutalnym świecie, gdzie masa typków spod ciemnej gwiazdy udowadnia na wszelkie sposoby, iż tylko bezkompromisowość rządzi i dzieli. W tym złowrogim otoczeniu prawdziwe uczucie dojrzewa, w ustawicznym towarzystwie świstu kul, łamanych szczęk i tryskającej krwi. Silniejsze od każdej przeszkody bo wykute w ogniu poświęcenia i oddania, odporne bo ekstremalnie zahartowane. 

poniedziałek, 7 marca 2016

Carol (2015) - Todd Haynes




Tak, to był seans intensywnie artystyczny, zniewalający gęstą atmosferą, w formule głębokiego i dojrzałego poetyckiego dramatu. Hipnotyzujący wybornym tematem muzycznym oraz grą światła i cienia w przepięknych ujęciach ludzi i miejsc. Zachwycający wyrafinowanym spojrzeniem na filmową formę i przenikliwą, lecz nienatrętną psychologię. W mym subiektywnym przekonaniu kino wybitne, wyraźne skojarzenia pobudzające z Samotnym Mężczyzną Toma Forda i Drogą do szczęścia Sama Mendesa. Bo oto wątek kontrowersyjny, faktura pełna artyzmu, klimat hipnotyzujący i emocje wrzące niczym wulkan przed erupcją. Spojrzenia powłóczyste, uczucia żarliwe, relacje w skomplikowanych konfiguracjach i zaskakujących konstelacjach. Instynkty, potrzeby, egoizm i poświęcenie, pożądanie i przede wszystkim miłość, bez etykiet. Akcja leniwie się rozwija i na powierzchnie stopniowo namiętnie kłębiące się emocje wypycha. Uwielbiam takie kino, gdzie tak wiele między wierszami się dzieje, kiedy pulsujący w ukryciu nerw dramaturgii, takie natężenie przeżyć serwuje. 

piątek, 4 marca 2016

Katatonia - The Great Cold Distance (2006)




Katatonia szmat drogi od debiutu przemierzyła - od w wielkim uproszczeniu klimatycznego blacku Dance of December Souls, poprzez transowy trip Discouraged Ones. Pierwsze próby pogmatwania jednowymiarowej rytmiki z Tonight's Decision i Last Fair Deal Gone Down, aż po dopieszczony w każdym detalu, nie ukrywam w mojej ocenie ich dotychczasowy szczyt jakim The Great Cold Distance. To mój ulubiony krążek szwedzkiej ekipy, który nawet od młodszych jedynie o kilka lat produkcji dzieli przepaść. Viva Emptiness stanowi tą umowną granicę pomiędzy Katatonią poszukującą i aranżacyjnie wciąż nieco niezdarną, a Katatonią w pełni dojrzałą oferującą prócz introwertycznego przeżycia także walor kompletnej świadomości i profesjonalizmu. Muzycznie może i nie ma wolty, latami wypracowywane charakterystyczne brzmienie nie uległo gwałtownej transformacji, można by rzec nawet, że przesadzam z tym rowem szerokim na granicy Last Fair Deal Gone Down, a Viva Emptiness. Do momentu jednak gdy krok dalej zrobię i z perspektywy The Great Cold Distance na wcześniejsze albumy popatrzę. Wtedy czuć wyraźnie tą radykalną zmianę w filozofii tworzenia kompozycji. Bo choć krążek z 2006 roku wykorzystuje pełnymi garściami specyficzne zagrania dostrzegalne w twórczości grupy od lat, zawiera transowość dwójki i trójki oraz sterylność wespół z preliminarną kombinatoryką środkowego etapu działalności, to posiada jeszcze tą wartość dodaną jaką idealna symbioza powyższych cech. Jak mi szczerość refleksji tutaj publikowanych droga, tak z ręką na sercu przyznaje, że do płyt sprzed "Vivy" nie powracam, bo mnie nudzą, usypiają monotonią, względnie irytują nieporadnością. Tak etap od roku 2003 śledzę z wypiekami na twarzy i z rozkoszą powracam do jego owoców. Z naciskiem jak już zdążyłem naświetlić na TGCD, gdzie wyraźnie przebojowe, lecz w nawet najmniejszym stopniu miałkie My Twin, Leaders czy Deliberation, współistnieją z ambitnie skonstruowanymi The Itch, Consternation, Follower, Increase czy July, a urocze, subtelne i intensywnie hipnotyzujące In the White, Rusted i Soil's Song dopełniane są zamykającym album progresywnym majstersztykiem w postaci Journey Though Pleasure. To muzyka do głębokiego emocjonalnego przeżywania, ale i nadająca się znakomicie do analizowania przez pryzmat warsztatowej biegłości i finezyjnej szczegółowości wplecionej w struktury, nie dla efektu popisu lecz dla uatrakcyjnienia formy. W tych dźwiękach równie dużo onirycznej atmosfery, zimnej aczkolwiek chwytliwej melodyjności jak i zabawy fakturą, gdy dźwięki sprawiają wrażenie rozjeżdżających się nieco w chaotycznych zawijasach z porzucaną na rzecz nieregularności symetrią. Przyznaję, że ten rodzaj mroku, lirycznego pesymizmu jaki firmuje Katatonia ma w sobie ogromny magnetyzm - wycisza i skłania do refleksji, jednak absolutnie nie odbiera energii. Gdzieś w tej depresyjnej muzyce pod fasadą chłodnej czerni tli się żar przynosząc przyjemnie odczucie wewnętrznego ciepła. Introwertyczna przygoda z The Great Cold Distance pasją i dojrzałością jest kierowana - to czuć intensywnie.

P.S. Wspomnę jeszcze, bo nie wspomnieć bym nie mógł jeśli szczerość priorytetem. Travis Smith i jego grafiki są absolutnie fascynujące, ale to szerszy temat do analizy przy innej okazji. :)

czwartek, 3 marca 2016

Wolfmother - Victorious (2016)




O żywiołowym rocku, szczególnie tym głęboko do lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych po inspirację sięgającym, bez wypolerowanej maniery, tylko prosto z mostu powinno się pisać. Zatem stosując się do tej reguły ad hoc sformułowanej nie mam zamiaru o Victorious wypowiadać się w wyszukany sposób. :) Zamiast precyzyjnie i cierpliwie poszukiwać alegorii czy metafor dźwięki opisujących wolę oddać się luksusowi odsłuchu najnowszego krążka Wolfmother, czas jemu spontanicznie poświęcając miast pieścić się z przekładaniem tego co Andrew Stockdale chciał przekazać na to co ja po przesłuchaniu odczułem. Napiszę tylko, że w tej odsłonie talentu kędzierzawego Australijczyka jest gęsto od autocytatów czy inspiracji rockiem spod hipisowskiego rozczochranego owłosienia, względnie spiętego warkocza. Ekspresyjnie i masywnie, bardzo dynamicznie na pełnym spontanie z obowiązkowym spokojniejszych fragmentem gdzie w temacie urodziwa dziołszka się pojawia. Całość brzmi tak jak w tej stylistyce powinna, czyli do bólu archaicznie - te gałki na konsoli tak kręcone były by rzęziło, trzeszczało i popiskiwało idealnie współgrając z histerycznym antyśpiewem Stockdale'a. Jedyne co mnie rozczarowuje to długość materiału, gdyby nie dwa bonusy podciągające album do przyzwoitych rozmiarów to te pół godziny z haczykiem byłoby mało. Nie grymaszę jednak, bo po fuszerskim New Crown, Victorious jest dosłownie zwycięstwem Stockdale'a i swoistą rehabilitacją w moich oczach. To tyle, bo trudno się skupić gdy we łbie rządzi refren z Gypsy Caravan! :)

środa, 2 marca 2016

Hail, Caesar! / Ave, Cezar! (2016) - Joel Coen, Ethan Coen




W kinie dosyć niecodzienny widok, znaczy spora liczba miejsc zajęta co ostatnimi czasy rzadkością - nie pamiętam żeby nawet mocno promowane tytuły z tegorocznej rywalizacji o Oscary taką frekwencję nakręciły. Może to tylko zwykły przypadek, że akurat w tym dniu, o tej konkretnej godzinie więcej miejsc zajętych niż wolnych było lub też to wyłącznie złudzenie zagęszczenia, bo sala faktycznie do tych bardziej kameralnych należała. Trudno orzec co powodem względnego tłoku, założę może naiwnie lecz w dobrej wierze, że magia nazwiska Coen tych wszystkich miłośników dobrego kina przygnała. :) Przyszli świadomie bo pragnienie spotkania z ambitną sztuką ich skłoniło, lub hmmm... zbłądzili poszukując po omacku widowiskowej rozrywki. Tak czy inaczej zakładam, że wszyscy setnie się bawili, gdyż Hail, Caesar! to zarówno wyborne kino z mnóstwem inteligentnej pożywki dla poważnych ludzi w dużych okularach z grubymi oprawkami, jak i atrakcyjnych dla oka zagrywek pod publiczkę. Bo przecież najnowsza produkcja Coenów to w pigułce wszystko to co o magii filmu decyduje - kino o kinie, a dokładnie o branży filmowej z okresu największego rozkwitu kultowych hollywoodzkich potentatów. Z czasów kiedy siła oddziaływania Hollywood była porażająca, a kreowane ekranowe historie rozpalały wyobraźnie milionów. Problem jednak w tym, że dopieszczana iluzja schlebiająca gustom i jednocześnie kształtująca takowe rozjeżdżała się z rzeczywistością, gdy spojrzeć na motywację bossów i całej tej aktorskiej "elity". Kasa rzecz jasna była priorytetem, nabicie kabzy, staranne wypieszczenie wizerunku gwiazd, handel żywym towarem w postaci "artystów" na wyłączność. Wszystko grubo szyte pod publiczkę, politycznie poprawne (scena z przedstawicielami środowisk religijnych), łączące sprytnie triadę - rozrywka/polityka/religia. W autorskiej Coenów interpretacji cała ta szopka przepuszczona przez precyzyjny filtr subtelnej ironii, czasem bezczelnego sarkazmu z mnóstwem smaczków w znaczących epizodach obficie podlanych odniesieniami do klasyki. Sporo tutaj barwnego pajacowania, zręcznego wbijania szpil ale przede wszystkim wyśmienitej gry aktorskiej uznanych współczesnych gwiazd na czele ze "złotoustym" Clooney'em (nominacja do Oscara się należała/należy!), wytrawnym Fiennesem i uroczym Ehrenreichem (Would That It Were So Simple :)). Wyjątkową jak zwykle Johannson (ten akcent, ten tembrrrrrr), zadziorną Swinton (razy dwa) i cudem ocalałą McDormand. :) Wyrywającym się skutecznie stereotypom Tatumem (step jak się patrzy) i oczywiście stanowczym jak przystało na szefa Brolinem. Hail, Caesar! to jednocześnie specyficzny hołd dla fabryki snów ale i ostra satyra aranżowana za pomocą intelektualnych sztuczek, zrozumiała w pełni przede wszystkim dla zafiksowanych kinoholików. To też cios dla tych co w branżę filmową wpatrzeni bezkrytycznie - jak tu teraz poważnie "dzieła" ze złotego okresu Hollywood traktować. :)

wtorek, 1 marca 2016

Room / Pokój (2015) - Lenny Abrahamson




Już Frank zwiastował spory potencjał jaki posiada i jakim może w pełni błysnąć Lenny Abrahamson. W swojej lidze był to bowiem obraz znakomity i nie jest dla mnie zaskoczeniem, że sięgając obecnie po temat o zdecydowanie większym kalibrze dramatycznym potrafił wykrzesać z historii pełną gamę emocjonalnych odcieni. Opowieść jest jasna i przejrzysta, okrojona z wyczuciem do wątków najistotniejszych, oparta o wewnętrzne przeżycia dwójki osób – matki i syna. Nie zamierzam fabuły streszczać, nawet więcej, nie będę próbował opisać w najbardziej ogólny sposób o czym jest Room. Napiszę tylko, że to poruszający obraz wewnętrznego świata bohaterów, którzy po traumatycznych przeżyciach próbują odnaleźć się w nowej dla siebie rzeczywistości – tak bardzo indywidualnej dla każdego z nich z osobna. Ich życie diametralnie się zmienia, a ucieczka i ocalenie to dopiero początek długiej walki o względną normalność. W tym dążeniu do asymilacji w diametralnie innym od dotychczasowego środowisku, przejściu z ograniczenia fizycznego do mentalnego towarzyszy im nieracjonalna tęsknota. Szczególnie dla dziecka opuszczenie miejsca fizycznej izolacji jest doświadczeniem dekonstruującym osiągnięty model bezpieczeństwa. Odzyskana wolność odbiera mu fundamentalny element jego świata – mama nie jest już tylko i wyłącznie dla niego, ona względnej autonomii potrzebując nieświadomie zaburza bardzo względną równowagę dziecięcego świata. Pokój odcisnął na nim gigantyczne piętno, pytanie tylko jak długa droga by zniwelować potworne skutki. Wspaniały obraz ze znakomitymi rolami głównych bohaterów i pełnym autentyzmu wglądem psychologicznym w postaci oraz przenikliwym ukazaniem skomplikowanych relacji. Trudno nie poddać się jego oddziaływaniu, ciężko pozostać obojętnym wobec przedstawionych zdarzeń.

P.S. Jacob Tremblay - warto zapamiętać nazwisko tego młodziana!

Drukuj