piątek, 7 grudnia 2018

Rage Against the Machine - Evil Empire (1996)




Zacznę od ogólnikowej refleksji, że gdy nagrywa się debiut, który zarówno w undergroundzie jaki i w mainstreamie sukces odnosi (gdyż jest on tak potężnym ładunkiem zarówno chwytliwej jak i ambitnej muzycznej energii, w dodatku o znamionach czegoś zdecydowanie nowego), to trudno oczywiście kolejnym krążkiem zdyskontować ogromny sukces tak wyśmienitym początkiem uzyskany. Szczególnie, gdy już dość mocno odczuwa się konsekwencje wiążące się bezpośrednio z trudem intensywnego koncertowania i świadomością rozbudzonych oczekiwań. Wtedy zmęczenie wespół z odpowiedzialnością mocno na styl i jakość pracy kompozytorskiej wpływają, a obawa przed wypuszczeniem materiału który rozczaruje, prowokuje do długiego poszukiwania optymalnych rozwiązań. Taką ścieżką jak pamiętam z ówczesnych prasowych donosów szli muzycy jednego z największych objawień w świecie rocka wczesnych lat 90-tych. Oni nawet w dwóch falach kompozycje na dwójkę przygotowywali, bowiem pierwotna wersja niemal w całości została odrzucona i prace po okresie intensywnego skakania sobie do oczu (frustracje - pretensje - konflikty, drodzy Państwo) na nowo ruszyć musiały i na szczęście w zaledwie półtorej miesiąca przyniosły namacalny efekt w postaci tego, co na Evil Empire uświadczamy. Czuć było wyraźnie podczas premierowych odsłuchów, że muzycy nie chcieli lub nie potrafili nagrać płyty tak bezpośredniej jak w przypadku debiutu. Niby większość składników muzyki pozostała bez zmian (nikt z fanów nie zastanawiał się kto na Evil Empire instrumenty maltretuje), a jednak jako całość dwójka już tak efektywnie nie kopała. Zabrakło chyba przestrzeni i powietrza, gdyż brzmienie jest dużo brudniejsze, a dźwięk robi wrażenie mocno skompresowanego w porównaniu do jedynki. Riffy są jednak konkretne, Morello się nie opieprza i ciekawie kombinuje z efektami, bas ochoczo z funkowym feelingiem buja, a perkusja siłowo punktuje oraz rzecz jasna Zack wciąż nawija z zaangażowaniem i jadem w charakterystyczny dla niego sposób. Teksty ponownie są dosadne i podane na ostro, jak i co nie zaskakuje dotyczą tego wszystkiego, co zaangażowanego lewaka wkurwiało. Lecz finalnie poprzeczka niebotycznie wysoko postawiona nawet nie została szturchnięta. Zwyczajnie Evil Empire to inny rodzaj tej samej w zasadzie energii, która nie porywała natychmiast, a trzeba jej było dać więcej czasu by osadziła się w świadomość. Dziś ona rezonuje we mnie równie efektywnie i uznając mimo wszystko prymat debiutu nad kolejnymi krążkami, zauważam i cieszy mnie to ogromnie, że ta zduszona spontaniczność Evil Empire posiada także swoje istotne zalety. Zamiast walczyć z jedynką na tym samym poziomie rozwiązań formalnych, próbować przeskoczyć to co nie do przeskoczenia, Rage Against the Machine skomplikowali aranżacje, przybrudzili brzmienie i chwytliwość wcisnęli w tło, tym samym album stał się wyrafinowany, a na pewno bardziej dojrzały - przez co udowodnił wartość zespołu i mnie z dużym poślizgiem na tyle do siebie przekonał, iż za cholerę nie napisałbym teraz o nim krytycznie. :)

P.S. Właśnie skompletowałem archiwizacyjnie trzy autorskie albumy "Rejdżów" nie porzucając jednak nadziei, że przyjdzie taki dzień w którym dodam kolejny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj