czwartek, 25 kwietnia 2019

Good Morning, Vietnam (1987) - Barry Levinson




Charakterystyczny powitalny okrzyk „Good Morning, Vietnam” i równie rozpoznawalna rola Robina Williamsa, to absolutnie dwie cechy określające, stygmatyzujące i spłycające niestety ten klasyk, który z dzisiejszej perspektywy niekoniecznie zasługuje na tak wysoki status. Ta wątpliwość którą właśnie wyraziłem ma charakter prowokacyjny i nawet nie w pełni zgadzając się iż Barry Levinson nakręcił dzieło wyjątkowe, to jednak uważam że przez wzgląd na charakter i odwagę stylistyczną ma on uzasadnione istotne miejsce w bogatej historii amerykańskiej kinematografii. Film właściwie jest potwornie trudny do jednoznacznej oceny, bowiem tkwi w nim zarówno intrygujący magnetyzm, jak i drażniąca, typowa dla hollywoodzkiego ejtisowego spojrzenia lekka obyczajowa narracja z mocno przypudrowanym, a nawet zakamuflowanym poważnym dnem. Rozumiem że taka była koncepcja, iż robimy komedię wojenną z postacią dominującą i że traktujemy przytoczoną rzeczywistość z dystansem, nie uciekając jednocześnie całkowicie przed tragizmem ówczesnej sytuacji. Akceptuję zarazem ryzykowny jak i w oczywisty sposób bezpieczny wybór tak specyficznego i przeszarżowanego warsztatu aktorskiego jakim Robin Williams ekran rozsadza - uniosłem przecież w kilku momentach kącik warg reagując minimalnym uśmiechem, zareagowałem na wewnętrzny ból bohatera, a nawet poczułem głębie dramatyzmu podczas sekwencji z tłem w postaci standardu Louisa Armstronga. ;) Nie było to jednak tak proste i oczywiste, stąd nie jestem zaskoczony że część widzów nie potrafi odnaleźć się w tym satyrycznym koncepcie krytycznego, bezdyskusyjnie antywojennego komentarza, gdzie śmiech jest świadomie wykorzystany jako wyzwalacz głębszych niż tylko rozrywkowe emocje, a aktorstwo to taki klubowy stand up z refleksyjno-dramatycznym obliczem. Trudno przecież (szczególnie z perspektywy przyzwyczajenia do poważnego kina współczesnego) zrozumieć merytorycznie ambitny, mimo to jednak dość suchy żart Williamsa, czy reagować entuzjastycznie na mocno wymuszone zdystansowanie do śmiertelnej powagi tragizmu wojennych dramatów. Nawet jeśli Levinson był wówczas mistrzem znajdowania odpowiedniego balansu pomiędzy obyczajową rozrywką, a zaangażowaną ambicją skupioną na fundamencie tematycznym, to dziś jego filmy należące do tej hybrydowej kategorii mają bardzo trudne zadanie, gdyż ich zrozumienie z perspektywy lat i oczekiwań nastręcza z pewnością mnóstwa problemów nie tylko bezpośrednio ze stylistyczną naturą powiązanych. Problem dostrzegam głębiej, a ma on oblicze paradoksu, który w skrócie sprowadza się do dość prostej istoty. Mianowicie uważam, iż Levinson padł ofiarą własnej przewrotnej strategii, która miała w założeniach na celu ukazać złożoność problemu poprzez jego świadome strywializowanie, inaczej oswojenie straszliwej traumy dzięki wtłoczeniu barwnej wielowymiarowości do jej kontekstów. Tyle że to co było skuteczne i zrozumiałe wówczas w temperamentnej i optymistycznej Ameryce kina lat osiemdziesiątych, niekoniecznie jest tak jasne dla widza ukształtowanego przez współczesne jego oblicze. Tym bardziej, że koncentracja uwagi na szarżującym Williamsie i jej rozproszenie na kilku niekoniecznie potrzebnych wątkach wciśniętych do scenariusza odciąga uwagę od jądra tego ważnego komediodramatu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj