czwartek, 5 grudnia 2019

Slayer - Divine Intervention (1994)




30 listopada 2019 roku w L.A. legenda zagrała swój ostatni koncert i chyba niewiele wskazuje, że ta decyzja o zejściu ze sceny, może być chwilowym kaprysem zmęczonych, tym bardziej zblazowanych muzyków, czy z góry założoną strategią marketingową rozpisaną precyzyjnie na kilka lat do przodu, celem wydrenowania w przyszłości kieszeni maniaków. Oby nie poszli tropem Judas Priest grających od lat swoje finałowe trasy i napędzających tym ogranym trikiem koniunkturę wokół nazwy zespołu. Lepiej skończyć we względnej chwale, inaczej ze sceny zejść z tarczą niepokonani, niż pazernością napędzani zbrukać własne imię. Tym bardziej, że ten finałowy Slayer choć formy nie stracił, to jednak tylko pięćdziesiąt procent legendarnego składu, więc tym bardziej jeśli decyzja będzie konsekwentnie podtrzymywana, to szacunek się należy. W związku z tą historyczną datą sprzed kilku dni, należało słowo własnego komentarza zarchiwizować i przy okazji dodać kilka kolejnych o płycie dotychczas jeszcze nie objętej spojrzeniem amatorskiego anonimowego pismaka. Nie jest akurat tak, że pisze w tej istotnej chwili o Divine Intervention zastępczo, tylko i wyłącznie przez wzgląd na fakt, iż o krążkach największych wcześniej swoje refleksje na strony bloga wrzuciłem, gdyż nawet jeśli był to album z niekoniecznie najbardziej kultową zawartością, to jednak po latach absolutnie nie stracił na wartości i nie ma powodów, by stawiać go poniżej poziomu wyznaczonego przez ikoniczny "tercet". Tym bardziej że każdy oddany idei metaluch wie o ówczesnej rejteradzie Lombardo i związanej z nią konieczności znalezienia zastępstwa, którym finalnie okazał się wieloletni późniejszy etatowy bębniarz rezerwowy Slayera. Paul Bostaph to nie Dave Lombardo, ich style różne, mimo że warsztat i talent porównywalne, stąd trudno by nie było słychać różnicy w sensie charakterystyki bębnienia. Oczywiście wolałbym żeby finezja i moc Lombardo tutaj królowała, zamiast tego jednak Bostaph oferuje mechaniczną precyzję i zaskakująco dobrze pasuje ona do ostrych jak brzytwa riffów, które niczym nie ustępują jakościowo tym z poprzedniczki. Żadne zaskoczenie, przecież Hanneman wraz z odejściem Lombardo nie stracił umiejętności pisania jedynych w swoim rodzaju partii wioseł, King nie zaprzestał używania pisków i sprzęgnięć w solówkach, a Aray'a nie zaczął śpiewać czysto i melodyjnie (zaśpiew z Serenity in Murder nie jest ani czysty, ani melodyjny ;)). Z pewnością nie jest to płyta bliźniacza z jakąkolwiek poprzednią produkcją, bowiem słychać pewne eksperymenty, zarówno brzmieniowe jaki i aranżacyjne oraz szperanie w hardcore'owych i nawet punkowych inspiracjach (za dwa lata sieknęli przecież krążkiem z crossoverowymi coverami), ale z perspektywy czasu jest to modyfikacja ewolucyjna, w żadnym stopniu rewolucyjna. W atmosferze ogromnych oczekiwań i równie dużego niepokoju powstał album równy i wyrazisty, wściekły i ciężki, który nawet bez kontrowersyjnej otoczki (patrz wyrzeźbione żyletką logo na przedramieniu jakiegoś ultrasa zespołu) nie rozczarowałby, mimo że po latach triumfalnego wspinania się na szczyt, Slayer wówczas aż tak lekko nie miał. Ale to każdy maniak wie doskonale. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj