Trochę przetańczyli, sporo głównie głosem tajemniczego narratora przegadali i w zasadzie w moich oczach i mojej ocenie intelektualnej (może za tępy jestem) nic poza podrasowanymi na potrzeby blockbusterowej ochoty na sukces kasowy zaserwowanymi i posklejanymi abstrakcyjnie scenami z mądrościami babcinymi i dziadkowymi (pióra Kinga) nie uzyskali. Sugerowane jako kino niemalże wybitne, Życie Chucka okazało się czymś na podobieństwo ambitnej na pozór i w związku z tym przekombinowanej próby sprzedania banałów w atrakcyjnym opakowaniu, tylko że z drugiej mańki zawartość niby dla średnio już rozgarniętych oczywista, ale i wiadomo - człowiek w sumie się cały czas uczy, że coraz mniej człowieczeństwa we współczesnym człowieku, więc może i trzeba przypominać o rzeczach najbardziej duchowo fundamentalnych. Tylko po co tak tutaj nawijając familijnie o sensie istnienia namieszano z tymi chaotycznie przekornie zastosowanym podziałem na rozdziały, które sugeruje intelektualny pomysł kreatywny, a pod nim czai się realnie w treści rzeczona naiwność jaka (zgadzam się) stanowi tak samo cnotę jak i wadę Flanagana obrazu. Wyszła ciepła, popularnie wrażliwa i przede wszystkim rzewna, zatem dla liczniejszej niż zwykle kinowej frekwencji o marzeniach i zwykłym życiu wzruszająca czytanka w formule audiobookowej (też się zgadzam) narracji, gdzie sceny tańca miały być chyba najsilniejszym magnesem i bodaj mydleniem oczu, aby nie dostrzec rozłażącej się w szwach tak treść jak i formy (kolejna zgoda wyrażona) - co by może chcieć od pomysłu więcej, ale przyjąć pokornie to takim jakim się okazało. Okazałe teoretycznie pląsy pod tym względem też ponad jakąś tam poprawność nie wzleciały, bo Hiddlestone to nie Gene Kelly, a jego partnerka nie jak podaje sztuczna inteligencja w necie, na przykład roztańczona z ikoną-amantem Cyd Charisse. Być może mnie też merytorycznie nie porwało, bowiem przespałem z otwartymi oczami istotne wątki, to i docenić mnie nie było sposób, ale czy to moja wina iż zamiast z rozdziawiona gębą gapić się na anonsowane jako dzieło kino, to ja ustami robiłem, no wiecie - takie wygibasy-grymasy przez prawie dwie godziny. Poproszę mi tu odpowiedzieć na to pytanie ad hoc, albo nie słuchać gadki zniechęcającej, tylko ruszyć (może i nawet) tanecznym krokiem w kierunku multipleksu, by sobie osobiście zweryfikować i oświecać, gdybym błądził.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz