środa, 23 kwietnia 2025

Sinners / Grzesznicy (2025) - Ryan Coogler

 

Z zaskoczenia Grzesznicy furorę w przestrzeni internetu (tam gdzie maniacy kina zamieszanie ustawicznie czynią) zrobili i nie było opcji aby bez względu na raczej neutralny stosunek do Ryana Cooglera reżysera - z okazji sprawdzenia rekomendacji nie skorzystać. Wiem już teraz więcej niż wiedziałem z kilku fragmentarycznie przylukanych opinii i te cząstkowe refleksje kilku typków pokrywają się z moimi, ale nie jest to absolutnie sprężyna sugestii, tylko osobiste, subiektywne odczucie, że przede wszystkim Grzesznicy to takie znacząco bardziej rozbudowane, z istotnie głębszym dnem Od zmierzchu do świtu, gdy popatrzeć na krwisto czerwoną rozgrywkę z właściwej części obrazu, ale poza tym wampirzym sznytem, historia Ameryki, więc bawełniane niewolnictwo i indiance i Hoodoo i oczywiście prawo Boże oraz w szczególności ten przekonująco zagospodarowany wątek bolesnej segregacji rasowej powiązanej z absurdalnie błazeńską białą supremacją - sporo, prawda, ale się nie ulało. Może właśnie się wydawać z pozoru że dużo za dużo do tej hybrydowej stylistyki powrzucane, bowiem jeszcze to i tamto z licznych ingrediencji uważone pod ciężką pokrywką raz na intensywnie podsyconym, raz zdatnym do wolnego duszenia ogniu, ale ku mojemu zaskoczeniu całość świetnie dociska w fotel i kapitalnie wciąga klimatem. Swoje na plus robi także sporo zmysłowych, gorących scen damsko-męskich, a najbardziej w dialogach tejże podkręconej seksualnej atmosfery, jednak najważniejsze co mnie przekonało, to wydarzyło się około połowy, czyniąc seans z miejsca porywającym. Na myśli mam widowiskową, genialnie dynamicznie nakręconą scenę taneczną, w której duch bluesa przenika się z hipnotyzującym duchem tradycyjnych dźwięków oraz groovem wszystkiego „czarnego” co współcześnie w nucie najlepsze, jak i w schyłkowej fazie choreografia wampirza oraz na finał klamra z puentą tak ciekawą, co po prostu kogoś kto ceni tradycyjny bluesowy wkład w rozwój gitarowej nuty wzruszającą. Ogólnie kawał soczystego mięcha, rzeźni i bardzo wyjściowego przeginania oraz tak zabawna beka z białego country-bluesa i z folku czy z drugiej mańki bardzo poważne i bardzo trafione naczelne i wiodące dosadnie sprzedane rozkminy wokół znaczenia poszukiwania wspólnoty i miłości. Może dość długo się rozkręca to widowicho, lecz kiedy wchodzi we właściwy tryb, to potrafi przekonać zmysł słuchu i wzroku, bo mnóstwa widać i słychać w nim serca twórców - ich pasji i przekonań, jak i te wszystkie metafory tak doskonale są poubierane w treść i wizualno-muzyczny anturaż wbite, że chwalić należy. Nawet jeśli konwencja taka zamaszysta nie często mnie akurat bawi i rozwija.

wtorek, 22 kwietnia 2025

Wildcat / Dzikot (2023) - Ethan Hawke

 

Drażnią mnie ludzie którzy twierdzą że pisanie fikcji jest ucieczką od rzeczywistości” - tym cytatem, zaraz po stylizowanym wstępie Ethan Hawke rozpoczyna quasi biograficzne poszukiwania istoty twórczości i osobowości Flannery O’Connor. Trudnej pod względem treści refleksji na motywach opowiadań autorki, będącej według suchej wzmianki w Wikipedii - amerykańską powieściopisarką i nowelistką, cierpiącą na toczeń rumieniowaty. Trudnej ale wielce wartościowej i przyznaję, iż nie wiem czy jako sarkastyczny ateista widziałem w swoim życiu coś bardziej religijnie przekonującego. Przekorne myślenie pro-religijne, a najbardziej cierpiący monolog w obecności księdza, to prawdziwe złoto w świecie pustej, zaprzedanej hipokryzji i klasycznej spowiedzi. Bowiem ja też niezwykle szanuje taki jasny typ wypowiedzi jakim władała jak widzę Flannery. Wypowiedzi zarazem zwięzłej, treściwej, a jednocześnie o charakterze bogatym literacko, który w dyskusjach zapewne onieśmielał czy wręcz zbijał z pantałyku interlokutorów, bowiem w niej przenikliwość i błyskotliwość intelektualna, wraz z nieofensywnym tonem w symbiozie współżyły. “Przedwcześnie arogancka”, “próbuje nadstawić drugi policzek, ale zawsze tkwi tam mój język” i inne takie uderzające frazy, a w myśleniu o sobie u fundamentu paradoksalne zaprzedanie duszy Bogu za inspiracje, gdy ona przecież w jej szczerym wnętrzu, inteligencji nieprzeciętnej, a nie w darze od siły wyższej. Pod względem autoironii wobec własnych przekonań katolickich i krytycyzmu wobec religijności brutalnie intelektualnie pustej i przede wszystkim zawistnej na pokaz, to jest petarda - subtelna, wycofana za zdroworozsądkowy pancerz, ale jednak petarda. Pod względem ośmieszania prostactwa podbudowującego histerycznie własne ego rasistowskim oszołomstwem, to pocisk dużego kalibru, który sieje zapewne świętojebliwe oburzenie wśród ograniczonej rozumowo hołoty. Pod względem nieprzystosowania społecznego i zaburzeń wynikających z atmosfery ideologicznego chowu, jest to brylancik niezaprzeczalnie - bo błyszczy pod względem zawartości merytorycznej. Pod względem wizualnej formuły, to też jest bardzo wysokich lotów konwencja i ona urzeka - choć te potraktowane brudnym błękitem zgniłe, poddane naturze mgły zielenie, raczej intelektualnej stymulacji idą w sukurs przygnębieniem i ucieczką w świat wewnętrznych skoncentrowanych rozmyślań, a nie energii z ekranu wykrzesywanej dostarczają. Stąd może znużyć, co bardziej głupich podku****.

P.S. Gratulacje Panie Ethanie - dał Pan radę i córa dała!

poniedziałek, 21 kwietnia 2025

The Alto Knights (2025) - Barry Levinson

 

Będę uczciwie skrupulatny, choć paradoksalnie napiszę ogólnikowo, że raz to Levinson ma już 83 wiosny, więc pomimo iż wiek konkretny i te ostatnie jego filmy nie są absolutnie żadnymi katastrofami, to jednak ich poziom jest li tylko poprawny - niczym nadzwyczajnym naturalnie nie zaskakujący. Dwa kwestia już bezpośrednio odnosząca się do gatunku w jakim The Alto Knights funkcjonuje, to wydaje się iż takie do bólu klasyczne biopici gangsterskie mocno już zostały wyeksploatowane i sporo jest przykładów potwierdzających podniesioną tezę, jak i nawet najwięksi w temacie, a mówię o Scorsese w stu procentach z tarczą z batalii z gatunkiem nie powrócili (The Irishman oczywiście), bowiem nawet jeśli gangsterka według Scorsese ma flow znacząco bardziej ekscytujący od tej Levinsona, to ugina się pod ciężarem przecież przesadzonej pod względem obfitości scenariuszowej podstawy. Innymi słowy sugeruję, że starsi Panowie szacunkiem zasłużonym za swoją twórczość darzeni, tak samo jak inni mniej znani reżyserzy jacy ze stylistyką ostaniami czasy się mierzyli, a kręcąc nawiązywali do szlachetnych wzorców, to wrażenia nazbyt gigantycznego finalnym produktem na mnie i na wielu kinomaniakach nie zrobili. Prawda jest bezlitosna, a sprowadza się do przekonania podpartego faktami, iż dzisiaj aby poszarpać widza to trzeba jednak albo wykazać się nieprzeciętnym drygiem do odgrzanych formuł klasycznych, bądź błysnąć czymś swoim ponadstandardowo nieprzeciętnym bym tak ja, jak i i inni maniacy nie ziewnęli w kinie lub nie dzielili seansu na dwa, bądź trzy na kanapie. The Alto Knights ja podzieliłem, bowiem nie poczułem tego zawsze mile widzianego odczucia wkręcenia w fabułę i formę, ale totalnie złego zdania o nim nie mam i oprócz podniesionego powyżej zarzutu trzymania się kurczowo schematycznych rozwiązań, to dodam jeszcze, iż najważniejsze to (a powiązane) - że brakuje mu szlachetnej tradycyjnej w gatunku klasy i tempo też dramaturgi nie jest tak właściwie podkręcane, a i pomysł z podwójną rolą Roberta też do mnie emocjonalnie nie przemówił, ale za dialogi i nawijkę Ne Niro bym ozłacał, bo w tym aspekcie kapitalne weteran i odpowiedzialny za gadkę prądzi. Cała reszta jak powyżej - w granicach dla kogoś przywiązanego do sprawdzonego szablonu pozytywnie, tudzież dla kogoś innego, bardziej wymagającego poprawnie i przez to bez wymaganej ikry. Patrzyłem na tą rozgrywkę pomiędzy Frankiem Costello i Vito Genovese z mieszanymi odczuciami i zamiast skupić się dzięki temu co widzę na aspektach filmowych, ja odjeżdżałem w jakieś niekoniecznie właściwe dla stylistyki wewnętrzne około-socjologiczne deliberacje, raz o wpływie prohibicji na rozkwit amerykańskiej gangsterki (oj spadła ona ambitnym gangusom z nieba), czy powiązaniu handlu gorzałą i hazardu z późniejszym dilerowaniem bez grama skrupułu. A przecież powinienem taką historię śledzić z rozdziawioną paszczą, wciągając z automatu cały impet i całą psychologiczną gierkę mlaskaniem zasysać, miast to co napisałem zdanie wyżej.

P.S. Zresztą sprawdzić sobie osobiście - refleksjo-reckę zlać profilaktycznie, bądź jeśli nie trafiona zapomnieć.

niedziela, 20 kwietnia 2025

Skrzyżowanie (2024) - Dominika Montean-Pańków

 

Kameralne (teatr telewizji w plenerze), parateatralne niemal właśnie studium poczucia winy, które nabrzmiewając zasysa z jądra ciemności coraz więcej niezabliźnionych ran w relacjach małżeńskich, rodzinnych - z tego co wytłumione lub wprost niemal wyparte. Kino tajemnic rodzinnych, mroków z przeszłości i teraźniejszości w jakim atmosfera się nakręca, gęstnieje, puszczają nerwy, wszystko w pozornie szczęśliwej trzypokoleniowej familii się sypie, ale we właściwym czasie przychodzi opamiętanie i zdrowy rozsądek, a może to więzi testowane egzamin zdają. Kino momentami więcej niż tylko dobre, bo wartościowe ale bez wyjątkowej jednak w rezultacie iskry. Być może dlatego że oczywiste, jakieś też przytłumione, momentami zbyt monotonnie szablonowe, w którym jest coś irytującego w sposobie narracji i dialogach chwilami, ale to usprawiedliwiam przez udział prostych środków i klasycznego pomysłu artystycznego użytego. Aktorstwo niby dramatycznie zaangażowane, jednocześnie raczej tutaj nierówne oraz scenariusz zachowawczo zrealizowany. Gdyby nie Maestro Englert jako zachowujący bystrość umysłu i krytyczną przenikliwość, fizycznie spowolniały dziadziuś - możliwe iż bym był bardziej w ocenie niepochlebny. Pan Jan na szczęście jest do bólu prawdziwy, emocje jego są naturalne i idealnie pasuje do roli.

sobota, 19 kwietnia 2025

Stockholm / Sztokholm (2013) - Rodrigo Sorogoyen

 

Opowieść od typa, który został przez mnie jako reżyser bardzo dobrze swoimi filmami dotychczas zapamiętany, a obecnie zbiegiem okoliczności w formule polecajki mam okazję jego drugi w karierze film pod względem wrażeń jakie we mnie wywołał opisać. Romantycznie realistyczna, tudzież realistycznie romantyczna opowieść to o przypadkowym substytucie, półprodukcie miłości - jak się (a niech to szlag) okaże! Rozpalonym ogniu dzięki iskrze obopólnego zainteresowania - mimo obawy i powściągliwości. Iskrze która ze spojrzeń się wykrzesała i zgasła o poranku, a z drugiej (być może bardziej) mało etycznej zabawnie w zdobywanie, zaliczanie, a wcześniej przekonywanie mega ostrożnej aż do skutku, bowiem uroczo sprzedane kity w parze z niezaspokojonymi potrzebami czynią w głowie przyjemny zamęt i jednak finalnie nieodporną wobec deklaracji miłosnych. Zakochanie leczy prawie wszystko - szczęście, motyle w żołądku, sercu i głowie zamiast piguł nawet deprechę wyhamuje, gdy tylko trzepot ich skrzydeł nie straci na intensywności i w miejsce lotu ku czystej magii, rozczarowanie ponad siłę bolesne na głowę nie spadnie. Realistyczne i mocne małe kino europejskie, z doskonałymi, błyskotliwymi dialogami. Prosta, wciągająca historia z trudną, tragiczną puentą jaka pomimo częstego satysfakcjonującego dla empatycznej osoby zacieszu wywoływanego na buzi, to jednak bezdyskusyjnie wisiała w powietrzu i na ostatniej prostej w finale już pewność takiego, a nie innego obrotu spraw dawała. Scenariusz może nie zaskakujący w większości, ale mega intrygujący i hipnotyzujący, a ponadto muzyka ciesząca wymagające ucho, światło i barwy natomiast naturalnie oko oraz bohaterowie pięknie skorelowani i różni zarazem - ONA uroczo inteligentna i tajemniczo-mroczna, pięknie się poruszająca i ON chłopięcy, zalotny, czarujący poczuciem humoru, pewnością siebie imponujący i z wprawą ten swój makaronik jej na uszka nawijający. Coś się uzależniającego niewątpliwie między nimi rodzi i jak się to wiążące rodzi obserwujemy. Zadajemy sobie jednako w międzyczasie pytanie czy to prawda czy iluzja - co jest z tymi procesami chemicznymi, że one takie intensywnie nakręcające i nagle obumierające. Nieźle, a wręcz kapitalnie się bohaterowi w tej interakcjo-relacji rozgrywają i tak samo ON ją rozgrywa, gdy zabiega i ONA rozgrywa jego, gdy zostaje jej duma przyparta do ściany i budzi się poczucie krzywdy. To co ludzie sobie robią w relacjach jest do cholery niemożliwe, a konsekwencje okazują się ekstremalnie traumatyczne. Stanowczo polecam tą bardzo głęboko realistyczną i przemyślaną w detalach, angażującą i porzucającą na finał z gigantycznym bólem serca oraz bezdechem hiszpańską wieczorno-poranną historię.

P.S. Gdyby ONA nie s*******, to ON by się w niej rzeczywiście z******* - śmiem przez wrodzony (a może nabyty optymizm) wierzyć. 

sobota, 12 kwietnia 2025

Radiohead - OK Computer (1997)

 

Dzień dobry popołudniu, informuję (zauważam bardziej), iż od premiery ostatniej studyjnej płyty melancholijnych wyspiarzy minie za około miesiąc bez już okładu, lat dziewięć i będzie to dziewiąta rocznica mojego niespełnionego do dzisiaj postanowienia dotyczącego zgłębienia tychże wyspiarskich smutasów dokonań. Tak się właśnie ma czas od wydania A Moon Shaped Pool do mnie, a że jest jeszcze i wciąż żywe w mojej świadomości skojarzenie, iż kiedy moja topkowa Anathema skręcała w progresję i elektronikę, to tak sama podkreślała inspirację Pink Floydami jak i akuratnie wymieniała pośród głównych sprężyn motywacyjnych dorobek Radiohead, to ja ju wówczas podejmowałem próby dotarcia do fenomenu grupy współtworzonej, współzarządzanej przez Thoma Yorke'a. Wówczas próby raczej nieudanej, jeśli za kryterium sukcesu uznać zbudowanie przywiązania do nazwy i nazwy nuty, ale teraz w cholerę lat później, kiedy raz jestem dokładnie w fazie odkurzania starego i do starego nieokiełznanego się wgryzania (Portishead, Massive Attack, Smashing Pumpkins przede wszystkim) wydaje się iż będzie tak łatwiej, jak efektywniej. Posiadam na wyciągnięcie ręki to przekonanie, gdyż zacząłem sobie coraz bardziej detalicznie w głowie dzielić i składać OK Computer i kiedy zasysam do wnętrza wątki takie kompozycyjne jak w Subterranean Homesick Alien, to nie tylko one w jasny sposób moje myśli przyjemnie wysyłają w stronę rzeczonej Anathemy, ale poczułem iż w tej muzyce mocno rezonuje, współrezonuje wzajemna chyba inspiracja odpowiedzialnych za pisanie kawałków Radiohead i daleko nie szukając także Porcupine Tree. Zatem chcę powiedzieć, iż powiązałem sobie na potrzeby subiektywnej refleksji osoby Stevena Wilsona i Yorke'a oraz bodaj Jonny'ego Greenwooda - biorąc pełna za ten myk odpowiedzialność. Powiązałem bo pomimo iż prawie kompletny każdy laik zauważy różnicę gatunkowo-stylistyczną, to duch twórczy w tych dwóch ekipach jest wspólny, więc czemu aby miałbym udawać, że go nie wyczuwam. Porcupine Tree zasysnąłem swego dość odległego czasu na pełnej na wysokości In Absentia, natomiast Radiohead nadal w moje łaski dopiero się próbuje za moją zgodą wciskać i nawet jeśli gdzieś jeszcze echa moich zapewne niesprawiedliwych opinii sugerujących (pretensjonalny, nudny zespół) pobrzmiewają, to znacznie bliżej mi dzisiaj do stwierdzania w towarzystwie, że Radiohead (przynajmniej na OK Computer) jest tak na poziomie dźwiękowym jak i koncepcyjnym całkiem intrygujący. Emocjonalny jak najbardziej, psychodeliczny w elektronicznej powłoce bardzo, paranoiczny nie trudno poczuć, wywrotowy jak na ówczesne trendy i wcześniejszy kierunek grupy a jakże, koncepcyjny należy uszanować, proroczy raczej bez dyskusji, gorzki obowiązkowo i dla równowagi bez histerii w ocenie funkcji technologii we współczesnym i przyszłym świecie wyważony. Jest też dla mnie nadal niezgłębiony właściwie - ale przyciągający jest. 

piątek, 11 kwietnia 2025

Oasis - (What's The Story) Morning Glory? (1995)

 

Najtisowi smarkaci rockersi (nie wyłącznie) zgodnie wówczas oszaleli, a ja nie oszalałem mimo że (What's The Story) Morning Glory? na kasecie miałem, bowiem fajne, skoczne, wiadomka beatlesowe po mega przyjemnemu to było, ale żeby moc zniewalająca wraz z każdym kontaktem z drugim krążkiem braci Gallagher wzrastała, to nie było mowy. Wonderwall podbijał listy przebojów, popularność szyldu rosła i sięgała zenitu, a że jak jest kasa z hobby i wnętrze niespokojne bądź przewrażliwione to robi się niewesoło, mimo że obiektywne okoliczności by wskazywały, że lepszego raju sobie wymyślić nie sposób. Rozgrywki pomiędzy braciszkami są od lat szeroko znane i przez medialny cyrk (brukowce, brukowce - pamiętamy) były zamaszyście komentowane, ale nie o tym, nie o tym tutaj! (What's The Story) Morning Glory? sobie odświeżam i nie żałuję że od prawie trzech dekad zupełnie za nim nie tęskniłem, bo nie było właściwie za czym - od początku do dzisiaj, tym bardziej włącznie. Bez nostalgii i sentymentu - nie takim graniem jaram się w perspektywie długofalowej, co najwyżej mogę się przez moment z tymi pioseneczkami przyjemnie poczuć, ale oddziaływanie takiego hiciora powyżej wspomnianego czy naprawdę bezpretensjonalnie fajnego Don't Look Back In Anger, tudzież Some Might Say i Morning Glory ogranicza się do kilku minut tu i teraz i gaśnie jeszcze szybciej niż rozbłyska. Taka rola gwiazd świecących z intensywnością wielomilionowych szybkich wpływów i rozpieprzania kapitału w tempie jeszcze bardziej zawrotnym, że oślepia i gaśnie i że na ten blask długo patrzeć nie sposób, bo dla zdrowia to bardzo niekorzystne, a jak się gwiazda w tym osobistym ogniu destrukcji zwęgli, to ja tym bardziej rzucić okiem nawet nie mam ochoty, bo za wrażliwy jestem na dla satysfakcji (wiedziałem że nastąpi) na upadek gapienia. 

czwartek, 10 kwietnia 2025

Portishead - Dummy (1994)

 

Wbiłem w sentymentalne dla miłośników, a dla mnie nie typowo lecz PONIEKĄD na nowo NOWE trip-hopowe akcje i obok dyskografii gatunku najważniejszych klasyków z Massive Attack rozkminiam sobie właśnie też wąski dorobek Portishead i doczytuje jako PONIEKĄD neofita że obie nazwy są ze sobą personalnie powiązane. Ok, przyjmuje do wiadomości, drogi pamiętniczek w postaci blogaska informuję, że bardzo w Dummy od momentu pierwszego, dziewiczego odsłuchu gustuję i PONIEKĄD żałuję że mogę sobie pozwolić na te elektroniczno - quasi jazzowe odjazdy dopiero teraz, gdy przeszedłem długą drogę i w orbicie moich zainteresowań od jakiegoś (nawet sporego czasu) śmigają takie ekipy jak mega eklektyczny Algiers, fenomenalny wręcz pomysł na nutę firmowany przez Mike'a Pattona pod szyldem Peeping Tom (patrz z Dummy Numb - ale tu czuć kierunek eksplorowany przez Pattona), ale też wszystkie te na nowo popularne przez pryzmat ejtisowych tradycji syntezatorowe projekty za którymi stoją często tuzy nuty znacząco inaczej szufladkowane (Crosses, The Black Queen etc.), czy inne, bo bardziej ambientowe ale jednak równie intrygujące krążki Chelsea Wolfe oraz najbardziej gdy Dummy się kręci Antimatter Micka Mossa i w pączkującej fazie Duncana Pattersona. Jakoś najwyraźniej zawartość debiutu Portishead wiąże mi się tak brzmieniowo jak i wokalnie z nagranym w roku 2001 albumem Saviour rzeczonych - Mysterons wręcz wybitnie, a i jeszcze moje w tych okolicznościach myśli biegną w stronę Gone is Gone (Troy Sanders i Troy Van Leeuwen), którzy na pierwszym długograju zrobili świetny cover Roads. Kojarzy w sposób racjonalny, więc świadomie jako inspirowany z pewnością nutą jaką Portishead wcześniej wykreowali, a z czego (że tu ta sprężyna) nie bardzo zdawałem sobie sprawę. Gdybym zamiast subiektywnych wrażeń chciał się podeprzeć obcym opisem, to wkleiłbym poniższy, że to album "ciemny, nastrojowy, ponury (ton), wrażliwy i delikatny, a jednocześnie bardzo solidny i pewny siebie - bardzo dobrze skonstruowana mieszanka emocji", bowiem się zgadzam dodając iż eteryczny i melancholijny, co też fani często podkreślają. Uzupełniając że to "trip-hop z Bristolu, awangardowy, utalentowany i eksperymentalny, z głosem, który podnosi na duchu - magicznym." Tak bym to hybrydowo podsumował.

P.S. Rozumiem że być może, jeśli ktokolwiek trafi na te wywody, niewiele z nich wiedzy przydatnej wprost wykorzysta, ale taki jest przecież standard tutaj zamieszczanych refleksji, że są maksymalnie osobiste i tym samym subiektywne - archiwizujące własne w danym momencie odczucia względem muzyki i filmu, a nie sprowadzające się do pozbawionej z zasady szans na wartość chociaż w części podobną odsłuchom, literackiej charakterystyce poszczególnych kompozycji. 

środa, 9 kwietnia 2025

Massive Attack - Mezzanine (1998)

 


Nie próbuj kitować cwaniaczku, że Massive Attack dyskografię masz jakoś bardziej niż pobieżnie obcykaną i nie dodawaj sobie, że kiedy popularność szeroko współpracujący z utalentowanymi jednostkami Brytole zyskiwali i zaraz później po wydaniu najbardziej właśnie propsowanej Mezzanine Ty im ołtarzyk uwielbienia stawiałeś, bo Ty w tym czasie raczej w innej rzeczywistości muzycznej funkcjonowałeś, a to że byłeś fanem The Gathering który jak sobie dopiero mocniej po latach uświadomiłeś około tego czasu skręcał w stronę trip-hopu granego po swojemu z udziałem hipnotyzujących brzmień gitarowych, to nie czyniło Cię większym szalikowcem ogólnie tegoż lub mu pokrewnych stylistyk. Znałeś oczywiście najbardziej intensywnie w popkulturze uderzające do głów numery, ale żebyś zakupił Mezzanine na taśmie i takiż archaiczny dzisiaj nośnik zajeżdżał to nie nie - nie wstydź się że NIE. Tear Drop wizualnie i muzycznie kojarzyłeś (teraz słyszysz jaki mógł mieć wpływ na nowa drogę ewolucji wspomnianego The Gathering) i oczywiście nie mogłeś nie zauważyć Angel, który dopiero po wielu latach później na nowo odkryłeś dzięki coverowi swoich obecnych faworytów Leprous. Dzisiaj jesteś fakt fan boyem Risingson, Inertia Creeps - bowiem co to są za sztosy po pełnej całości, to każdy ze słuchem uwrażliwionym na mroczną transową elektronikę słyszy i wielbi. Rozpływasz się w klimacie Dissolved Girl (cudo), jak i oczywiście wciągnięty w te kołyszące rytmy do końca albumu raczej nie masz pytań z krytyką wprost artykułowaną czy przemycaną pod postacią złośliwych sugestii - tylko wciągasz i się odprężasz, ale wtedy gdy inni w stu procentach rozumieli bo byli kompletnie na urok i oddziaływania siłę trip-hopu, dance-electronic, downtempo, dark amnientu czy po prostu szeroko rozumianego rocka alternatywnego nie impregnowani, to Ty byłeś raczej przygłuchy, bo na swój sposób jako gitarowy poniekąd wciąż purysta anty-nastwaiony. Teraz jesteś kozak, nie ma dla Ciebie granic stylistycznych w dobrej muzyce, ale przyznaj się - musiałeś do tego po prostu dorosnąć. :)

wtorek, 8 kwietnia 2025

Smashing Pumpkins - Mellon Collie And The Infinite Sadness (1995)

 

Odkrywczym stwierdzeniem nie będzie zauważenie, iż każda ciekawa nuta, bądź wszystko ponad granie nie wywołujące jakichkolwiek emocji (obojętne od startu do mety, ot to!) powinna trafić na odpowiedni czas u słuchającego, aby wybrzmieć właściwie - wyciskając z niego podczas odsłuchu jakieś soki z adrenaliny lub koktajl z endorfin i odciskając się tym samym w pamięci. Piszę tenże wstęp nie przypadkiem absolutnie w kontekście Mellon Collie And The Infinite Sadness, bowiem licząc tygodnie na palcach jednej dłoni wstecz, jeszcze gdy przelatywał przez głowę nie wywoływał jakichś istotnych odczuć wartych odnotowania, więc zarzuciłem wówczas pomysł aby się archiwizacyjnie nad nim pochylić. Ponadto powinienem z szacunku (pomyślałem!) dać mu chociaż nieco okrzepnąć, choć o przeprosinach na zasadzie dlaczego ja nigdy większego zainteresowania albumom klasycznym dyń rozpaćkanych uwagi nie poświęciłem? - na razie wciąż na sto procent nie ma mowy. Nie ma też jednako mowy bym nie napisał teraz, iż odczuwam przyjemność sporą gdy słuchawki wypełnia zawartość trzeciego długograja ekipy skrzeczącego Billy'ego, którego być może wokalna maniera przez lata odstraszała mnie od rozpoznań głębszych. Dzisiaj jednak czuję, iż jego specyficznie modulowane szepto-skrzeki na 3/4 gwizdka z przepony wyrzucane, zaczęły posiadać wartość emocjonalną coraz wyraźniejszą, zatem nie przeszkadza mi jego głos w całościowej charakterystyki indeksów z  Mellon Collie And The Infinite Sadness analizowania. Wynika z analizy, że najbardziej to kręcą mnie te numery bardziej szarpane, gdzie uderzenie siarczyste mnie zaskakuje, bowiem single jakie chcąc czy nie chcąc od lat znałem nosiły znamiona raczej mniej dosadnych - z mainstreamem układnych. A tu jeb - Jellybelly, Zero, Bullet With Butterfly Wings (dlaczego z Corossion of Conformity mi się kojarzy?), An Ode To No One (kopniak niczego sobie, niczego), surowo szorstki, mimo że niespieszny Love czy Porcelina of the Vast Oceans rozbijają mi hartowaną nastawieniem szybę przez którą do tej pory rozumiałem twórczość dyniek. A tutaj przecież jeszcze drugi dysk o jeju i jak to tak! Jak? Do zasyśnięcia dodatkowy tuzin plus dwa i przetrawienia oraz zaraz po finale wniosek, że ja nie jestem trafionym osobnikiem do wychwalania albumów podwójnych i mam tą tendencję, iż jeśli twórcy sami się nie ograniczyli wybierając do sześćdziesięciu minut max tego co najlepsze, to ja wykażę się odwagą arogancji i sam ich trochę poprzycinam. Taki zabieg także w przypadku trójki Smashing Pumpkins przyniesie mi materiał jaki w formule zminimalizowanej nabiera siły oddziaływania paradoksalnie zmaksymalizowanej. Uzyskuję tym samym esencję fajnego gitarowego łojenia z kilkoma kawałkami jakie urozmaicają jednowymiarowość do jakiej album kompresuję - bez tych wszystkich lekko nużących form przyjaznych wszystkim którzy w alternatywie mało alternatywnej gustują.

P.S. Prawda moja jest tak wprost pisząc taka, że z drugiego dysku to może ze trzy, cztery, w porywach pięć pomysłów utworowych mnie pochwyciło. Być może wina po prostu przesycenia, przegrzania, tudzież nastawienia - przecież daje powyżej do zrozumienia, iż w kwestii krążków kolumbryn jestem z zasady na nie!

poniedziałek, 7 kwietnia 2025

Skunk Anansie - Post Orgasmic Chill (1999)

 

Nie będę ściemniał, że Skunk Anansie ze mną od zawsze po dzisiaj byli i że po wsze czasy mojej ziemskiej egzystencji będą, bowiem nie trafiali aż tak mocno w serducho drzewiej, ani dziś nie stanowią muzycznej inspiracji wyjątkowej, więc nie ma mowy o grubym sentymentalnym przywiązaniu, a tylko raczej poniekąd obowiązkowym sobie zarchiwizowaniu co na początku kwietnia roku 2025 myślę sobie z perspektywy czasu i w perspektywie o tym razem ich trzecim długograju. Myślę że jest ogólnie całkiem spoko, a pośród numerów jakie w Post Orgasmic Chill zostały wklejone szczególnie On My Hotel Tv, The Skanks Heads i mocarny We Don't Need Who You Think You Are zasługują na wytłuszczenie, podkreślając ich bardzo intrygujący charakter ogólny i szczegółowe akcje instrumentalne, rytmiczne czy w tym ostatnim wokalne. Przemawiają one do mnie dzisiaj zdecydowanie intensywniej i silniej wywołują u mnie potrzebę pochwalenia niż te numery, które były promowane klipami i w porozumieniu z wytwórnią, bądź według decyzji wytwórni, tudzież samych muzyków zostały wyodrębnione jako potencjalne hity, jakimi swoją droga jeśli dobrze pamiętam nie zostały. Gdybym miał się pokusić (ok, zrobię to niepoproszony) o doszukanie się powodów dlaczego życzenia powyżej wymienionych jako odpowiedzialnych za takąż decyzję nie zostały wysłuchane, to myślę że były to po prostu kompozycje miałkie, a w przypadku dwóch numerów o quasi balladowym charakterze wręcz songwritersko liche. Za dziwne tym bardziej wybory te uznaję, że znacznie lepszą balladą jest przecież może nie totalnie porywająca, lecz na pewno intrygująca przez użycie nieszablonowej rytmiki perkusyjnej, basowej linii wyrazistej i kapitalne elektroniczne punkty kulminacyjne Good Things Don't Always Come To You, niż wspomniane lichoty (Secretly i You'll Follow Me Down). Nie chcę jednak dawać do zrozumienia, że wszystkie kawałki pozbawione wizualnej powłoki są świetne, ale wydaje mi się iż wszystkie są lepsze od wypchniętych przed szereg - co do I'm Not Afraid mam jedynie wahania. Od jegoż może lepszy jest jednak Lately opakowany fajnym teledyskiem, w klimacie bardzo charakterystycznym dla najtisowego wizualnego anturażu (Black Hole Sun wiadomka kogo i pierwszy z brzegu - Risin' High, naszych ziomków Niemiaszków). To tyle o ile i tyle ile mi się chciało o Post Orgasmic Chill. :)

niedziela, 6 kwietnia 2025

Crossing (2024) - Levan Akin

 

Transseksualizm w Istambule. Dzielnicy freaków i dość obskurnej okolicy biedy. Poszukiwanie, błądzenie - kino poniekąd drogi, drogi przez mękę mentalną i kino nowej wiedzy o miejscu i tego miejsca charakterze. Surowizna filmowa wizualna, w tym społecznie też zaangażowanym stylu. Raczej bardziej fabularyzowany reportaż z publicystycznym zacięciem, niż kino przeinscenizowane, czy kino w ogóle z premedytacją forsujące stworzony spektakl z nadętymi rolami. Niezbyt to reprezentacyjnie może stylowe, ale raz posiada minimalistycznie realistyczny urok, dwa z pewnością naturalnie bliższe jest autentyzmowi niż każdy artyzm elit na pokaz. Takie kino kulturowej, politycznej u fundamentu autopsji i refleksji, przez wzgląd na kontrowersje związane z płciowymi nienormatywnościami zaczepne, ale absolutnie nie ofensywne bądź przegięte. Przygnębiające mniej jednak niż po ludzku ciepłe, dojrzałe, przenikliwe i etycznie trafione, ale i kino w tejże formie, o takich geograficznych kierunkach zaskakujące. O odmienności która nie musi ludzi od siebie oddalać. O relacjach jakie pomału nabrzmiewają. Z nieźle wykombinowanym, bardzo jednak realistycznym twistem w finale i finale z a’la publicystyki, przemieniającym się w uwrażliwiającą na całego „otulającą ciepłem i bezpieczeństwem odę do człowieczeństwa”. Mimo wszystko subiektywnie bez waloru wyjątkowo zapamiętywalnego.

sobota, 5 kwietnia 2025

To nie mój film (2024) - Maria Zbąska

 

Problemy komunikacyjne, kryzys relacji małżeńskiej pary bezdzietnej w lustrze he he morskiej wody. Ciekawa, niekonwencjonalna strategii ratowania związku, oparta nie na sadystycznym klasycznym niezabliźnionych lub niemal już wygojonych rany nawzajem sobie solą posypywaniu, ale stawiająca na prowokowanie przełomu konkretnym wyzwaniem. Kino tak samo praktycznie psychologiczne i kino survivalowe w jednym - w formule raczej polskiego „niezalu”, bez środków ale z pomysłem. Kino naturalnie zagrane, obnażające w sposób przekonujący słabości więzi i słabości pojedynczych jednostek tą więź zatracających i jeszcze póki co, tą więź w desperacji lub poczuciu odpowiedzialności próbujących ocalić - cholera wie po co, bądź gdy się jeszcze kompletnie nie wypaliło, po co wiadomo (tylko pogubieni, bezradni, ale nie odkochani). Świetni, wyraziści bohaterowie, wzbudzajcie sympatie role lub nawet na odwrót i tym bardziej w te i we wte - he he. Poza dydaktycznie mądry i poza schematami zabawny. Oddalony od pustej romantyczności niemal maksymalnie, osadzony na twardych realiach i tym samym też sarkastycznie uczciwy. Jedno w nim to problematyka uniwersalna, która każdy zapewne związek dopadła, tudzież (nie łudźcie się) dopadnie, dwa uchwycona obiektywem kamery otaczająca natura. Warunki zimowe na polskim Bałtyckim wybrzeżu. Surowe okoliczności przyrody wymagające żelaznej woli przetrwania, jakie wiążą i dzielą. Dzieląc jednak pozostawiają mnóstwo przestrzeni do scalenia, które zależy właśnie od dobrej woli. Bardzo dobre filmowe doświadczenie, które w sumie za krzyk mew już bym polubił tak jestem stęskniony za okolicami plaży, ale jest to coś znacznie więcej i znacznie bardziej, więc nie mam obaw że kupiłem ten seans z przyczyn jedynie „bałtyckich”.

piątek, 4 kwietnia 2025

Blue Jay (2016) - Alex Lehmann

 

Małe kino i wino, czyli romantycznie w maksymalnie kameralnym wydaniu w piątkowy lub sobotni wieczór. Tyle że tym razem nie gdy słońce zajdzie, tylko gdy słońce dopiero co wstało, zatem wbrew dobremu kinowemu obyczaju, podłóg zasad kogoś kto w zupełnie innym niż standardowy tryb pracuje. Natomiast co do subtelnej wizualnie filmowej materii miłosnej, to tak - to jest to i ta rekomendacja usłyszana od wyjątkowej osoby w stu procentach pokrywa się z rzeczywistością chłoniętych, dojmująco odbieranych wrażeń, przeżyć i przede wszystkim wzruszeń doznanych dzięki “Netfliks przedstawia”. Historia miłosna spotykającej się przypadkiem po latach wiekowo dojrzalej już pary - Jim? Cześć Amando. Oh my God. Jak się masz? Dobrze. A Ty? Doskonale! I poleciało. Się zawiązało i poleciało, by odkryć co naprawdę kryje się za tym “dobrze” i “doskonale”. Fajne od pierwszej chwili, magnetyczne napięcie, a potem kwitnąca chemia i… no właśnie, to w finale „i”! Sentymentalne, nostalgiczne cudo w rozmiarach minimalistycznego metrażu - naturalne, autentyczne. O sile wspomnień związanych z innym człowiekiem i miejscem - mocy przeżyć zakodowanych w najbardziej wdzięcznym okresie życia i uwolnionych wpierw nieśmiało z czasem już z siłą niemal kompletnie bez kontroli, za sprawą zbiegu okoliczności - nie tylko odgrzewających wcześniejsze uczucia ale i potęgujących je emocjami obecnymi. Przefiltrowanymi przez to co płynące z doświadczenia i dojrzałości - docenionych i zagospodarowanych z troskliwą uważnością i tą jedyną w swoim rodzaju (gdy się kocha bez opamiętania z wzajemnością) intuicją. Te fantazje, gry i inscenizacje, totalna swoboda we dwoje. Coś fantastycznego - głęboko analitycznego i najzwyczajniej romantycznego. Dramatycznego i przygnębiającego jednocześnie, gdy na jaw wychodzi mroczna zaszłość, jaka bez względu ile czasu upłynęło i jak bardzo empatycznie postacie na siebie patrzeć by nie przestały, to wypływać będzie i kotłować w głowach. Mały film o spojrzeniach i grymasach, kapitalnie zagrany i bez tego wszystkiego zbędnego co dodaje i rozprasza zarazem, na poziomie scenariusza napisany. To się ogląda i tym się przez te ograniczone minuty kompletnie od świata zewnętrznego tu i teraz odseparowanym żyje. Zapewne tylko, jeśli się nie jest właśnie w szczęśliwym związku teraz, to przez własne doświadczenia w wyobraźni podczas seansu fantazyjne scenariusze idealne, przepracowuje i marzy. Marzy, choć to co na ekranie to jest piękne ale rozsądnie, albo odpowiedzialnie niespełnione, bowiem bardzo istotny ciężar w nim samej traumatycznej jak się okaże historii - jakaś też prawda trafiona o reakcjach kobiecych i męskich, czy dziewczęcych i chłopięcych na stres, frustrację - wyzwania.

P.S. Myślę iż gdyby nie idealny casting (Duplass sobie sam pomógł, pisząc też scenariusz) nie wyszłaby tak do serducha z impetem docierająco, ta godzina dwadzieścia krótkiej i osadzającej się w pamięci formy monochromatycznej.

czwartek, 3 kwietnia 2025

Fremont (2023) - Babak Jalali

 

Życie automatyczne, postaci samotnych, egzystujących poniekąd wyłącznie, a nie żyjących w pełni. Życie przede wszystkim pozbawionej jeszcze wzbudzonego poczuciem szczęścia onieśmielającego uśmiechu, z miną raczej tylko incydentalnie zadowoloną postaci centralnej - jakby nieśmiało speszonej. Przede wszystkim jednak zatroskanej, co najwyżej neutralnie już obojętnej, wykonującej swoją pracę sumiennie, szanującą ją, lecz niezbyt przez pryzmat większych ambicji literackich czerpiącej z niej napędzającą satysfakcję. Miejscem akcji prowincjonalne miasteczko emigranckie, w węższym zakresie ograniczone uniwersum małej manufaktury produkującej chińskie ciasteczka z wróżbami. Awans bohaterki (ma znaczenie kontekstowe, że bohaterka to emigrantka z Afganistanu) z taśmy na stanowisko kreatywne, wymyślania wróżb - powiązane z terapeutycznym oddziaływaniem. „Zdesperowanej” marzycielki, samotnej na teraz - bardzo możliwe że jeszcze przed najpiękniejszymi, najintensywniejszymi przeżyciami natury miłosnej, bowiem jeszcze nie zrezygnowanej, na tyle nie zgorzkniale stąpającej po powierzchni by w sercu nie nosić skrywanej gigantycznej nadziei na zakochanie. Dylematy i wątpliwości, rozkminy wewnętrzne, filozofie praktyczne powstałe przy posiłkach, także kulturowe niekompatybilności w formule przywiązania do tradycji miejsca pochodzenia, ale głównie wielość właśnie mądrych refleksji (najpierw się zakochaj a potem martw się o resztę, ludzie najpiękniej mówiący o miłości to ludzie kochający siebie) - z przewrotnym, otwartym optymistycznie finałem. Jarmush lubi to!

P.S. Tutaj włącznie też konteksty grube, odnoszące się krytycznie do odpowiedzialności Ameryki względem Afgańczyków w Afganistanie i Afgańczyków w Ameryce, ale i wnikliwie spostrzegające część postaw gości w kraju dającym szansę na nowe lepsze życie.

środa, 2 kwietnia 2025

Mickey 17 (2025) - Joon-ho Bong

 

Będzie w miarę krótko - zwięźle ale bez potraktowania aroganckiego z góry, bo mimo że Mickey 17 nie trafił mnie w to miejsce które w wydaniu kinowym potrafi zrobić dosadne kuku albo rozmiękczyć tkankę, to bawiłem się podczas seansu znakomicie - frajda, czysta frajda!. Zasługa podstawowa w tym oddziaływaniu fantastycznego aktorstwa, gdzie w tle prym wiedzie fenomenalny Mark Ruffalo w demonicznie groteskowym, że aż ochy i achy tandemie z jeszcze bardziej przebiegle złowieszczą Toni Collette, a sam pierwszoplanowy Robert Pattison w podwójnej roli, wyrasta mi systematycznie na gościa któremu chyba żadna aktorska twarz w karierze nie będzie obca, mimo iż kiedyś u zarania w jego mega wysokich lotów talent i warsztat nie bardzo wierzyłem. Drugie natomiast to scenariusz jaki wprowadza niezła zamotę, przesłanie także niosąc nie jedynie zabawnie kąśliwe, ale głębsze - przesłanie etyczne. Poza tym dialogi kapitalne i paskudy udane, jakie z pozoru robiły, przez kilka może minut projekcji może mało przekonujące wrażenie, a z czasem ich znaczenie i forma trafiona urosła, nabierając mocy i sympatię niemałą wzbudzając. Wyszło typowi od nieco przehajpowanego Parasite coś naprawdę fajnego, bez nadmiernej spiny podane w warstwie treści, świetnie wizualnie nawiązujące jak mniemam do Piątego Elementu Bessona, bądź Pamięci absolutnej Verhoevena czy w jeszcze mocniej pojechanym stanie cronenbergowskiej eksplozji mrocznej fantazji. Ja kupuję taką stylizację przede wszystkim w tych dwóch pierwszych przykładach, więc trudno bym teraz ponad potrzebę ogólnie nosem kręcił, mimo że ta nieco chaotyczna, zabawna bardzo, jednako dramaturgią nierówno stojąca, jak najbardziej stuknięta wizja wielosztuk nawiązań (władza, etyka, kolonializm, inaczej komentarz społeczny do dystopijnej obecnej rzeczywistości, próżność, chwilowość, ale i dla harmonii szlachetność czy wreszcie po prostu miłość czysta jako równowaga we wszech uniwersum) w jednej formie scie-fi farsy bodaj niekoniecznie wchodzi na poziomy wybitne. Poza tym finał może widowiskowy, ale rozczarowujący, albo przynoszący co najmniej niedosyt. Nosek miał nie strzelać foszka, a strzelił – przepraszam za niego. Mariuszowi się podobało, a nosek wymagający niech cierpliwie poczeka na jakąś ucztę w pełni jego i właściciela porywającą. :)

Drukuj