wtorek, 2 września 2025

Diamanti / Diamenty (2024) - Ferzan Özpetek

 

Dzień dobry, witam bardzo serdecznie. Bardzo mi się Diamenty (zarówno same kobiety jak i filmowy po włosku osiągnięty konstrukt całościowy) podobały. Oddaje jednak głos komuś, kto w tym obrazie zasmakował jeszcze intensywniej, gdyż posiada cechy płci odmiennej - wrażliwszej i możliwe że naturalnie stąd identyfikacja znacząco głębsza i zrozumienie problematyki osobiste. "Jesteśmy do niczego, ale jesteśmy wszystkim". W kobietach siła - mówi nam reżyser, a wszystkie One - kobiety Özpetka - cudowne! Kruche i wrażliwe, a zarazem ambitne, zdeterminowane i zadziorne. Jakże miło patrzyło się na to liczne żeńskie grono, urozmaicone męskim - znacznie skromniejszym. Kapitalne dialogi i humor, okraszone wzruszającą włoską nutą, ale absolutnie nie kiczowatą, a wręcz przeciwnie, bo łezkę wydobywającą. Ferzan O. mógłby zbić piątkę z Pedrem A., choć ten drugi jednakże lepszym jawi się warsztatowcem i wizjonerem. Nie oznacza to jednak, że Özpetek daleko za nim w tyle, ponieważ jego „Diamenty” błyszczą z daleka, tworząc wizualny majstersztyk, a jego diamentowe artystki, podobnie jak babiniec Almodovara, to aktorki z charyzmą i pazurem. Diamenty to film-hołd złożony ciężkiej pracy, zarówno tej skromnej na zapleczu pracowni, jak i tej odważnej, brylującej na salonach. Budujące to kino, napędzające wiatru w żagle. Kobiece i lśniące. Szacunek dla reżysera za ciekawy pomysł, a aktorkom czapki za głów za wykonanie.

P.S. Dodam (bo jako samiec stereotypowo chciałbym mieć ostatnie słowo), iż Pan reżyser przekornie poprzestawiał w specyfice płciowej i kobiety uczynił dominującymi, a mężczyzn urodziwymi zabaweczkami w ich łapakach. Dokładnie przewaga ilościowa o tym wybitnie świadczyła, a żeby ona była jeszcze bardziej zauważalna, to wyjątek jeden do obsady wcisnął - finalnie fatalnie brutal-przemocowiec, jak najbardziej zasadnie skończył. I to też było w tym filmie bardzo fajne!

poniedziałek, 1 września 2025

Deftones - Private Music (2025)

 

Przeprowadziłem w ubiegłym tygodniu test. On miał na celu sprawdzić, czy założenie początkowe, iż nowy Deftones posiada gigantyczne kwalifikacje aby okazał się albumem, jaki tylko zyskuje na kolejnych przesłuchaniach jest trafione. Zapamiętałem ku temu kilka stwierdzeń Szanownych Kolegów z bliskiego otoczenia kumpelskiego zainteresowanych oraz moje własne, jak odczytałem zbieżne z ich opinią przekonania i stwierdzam z pełną stanowczością, że... tak tak tak! Pozytywne mam wrażenia i wrażenia potwierdzające wstępną tezę. Private Music to płyta bezdyskusyjnie różnorodna, wielowarstwowa, jaka od początku celnie sugerowała, że musi się wchłonąć i proces ten będzie dla fana intrygująco przyjemny z początku, by później stawać się przyjemny przez pryzmat jego osadzenia już w głowie. Wówczas smaczki w postaci detali zostają kompleksowo rozpoznane, struktury kompozycji zbiją się w przemyślane od początku do końca formy, a linie melodyczne już nie będą zapewne powodowały fragmentarycznego doznania, pływania w lekkim aranżerskim chaosie. Bowiem Private Music posiada dwa podstawowe walory, a nimi jednoczesne uczucie zasysania ambitnych podziałów rytmicznych i chwytliwych melodii, wspomaganych najsilniej rozbujanym w ten specyficzny dla Chino sposób liniami melodycznymi wokalu, myślę iż jeszcze bardziej niż motywami wygrywanymi przez gitarę prowadzącą. Wiadomo jednak, że każdy z numerów z najnowszego longa trochę inaczej się huśta i tak słyszę tu bez niespodzianek, iż z jednej strony rozmarzone pół-walczyki falują (np: cudowny I Think About You All The Time), a z drugiej cały przekrój grania znacząco bardziej stawiającego na bezpośredniość (oldschoolowo deftonowskie Locked Club, Cut Hands, Metal Dream, czy kojarzące się ze środkowym czasem z dyskografii single promocyjne) oraz numery dodające posmaku świeżego - mój faworyt jak dotąd Ecdysis. Chcę chyba tym samym powiedzieć, że koloryt kawałków jest mocno przekrojowy, ale mam nadzieję iż jeszcze nie podsumowujący, bo zobaczyć na ostatniej prostej za kilka miechów tych czarodziei mięsistego groovu w łódzkiej Arenie, to nie byłoby tak fajnie, jak na nich trafić, a potem jeszcze cieszyć się kolejnymi longami. W sumie nic nie wskazuje by się szybko z branży wycofali, bo tak forma live (donoszą), jak i studyjna znakomita (słyszę), więc po ch się zawczasu, bez realnych przesłanek martwić. Cieszyć się trzeba, iż kręci się płyta świeża i kręci się znowu koncertowo. Wszystkiego najlepszego, najbardziej ze starej gwardii systematyczni i konsekwentni skórkowańcy. :)

piątek, 29 sierpnia 2025

Buffalo '66 / Oko w oko z życiem (1998) - Vincent Gallo



Kompletnie pozbawiony cukru, romans dwóch udręczonych, samotnych serc. Cierpiących w inny sposób, ale jednak obojga potwornie złaknionych miłości, troski. Ona Layla (Christina Ricci) z romantyczną wyobraźnią opiekuńcza, o której przeszłości niczego się z fabuły nie dowiemy, ale sporo możemy się domyślić, gdy doświadczenia, intuicje bogate oraz psychologiczny nos czujny i on Billy (Vincent Gallo) - biedny typ, który najpierw Cię irytuje, a potem okazuje się że jest Ci go żal, bo geneza tego kim jest i skąd to miejsce w jakim się miota, powiązane wprost z trudnym, pośród nieczułych, egoistycznych toksyków dzieciństwem - świetni, bo groteskowo odpychający Anjelica Huston i Ben Gazzara. Rzecz jasna Gallo jest znakomity i zaskakująco rewelacyjna Ricci, w roli jak myślę doskonale ją przygotowującej do tej w Monster. Obraz zasysający, archaicznie magnetycznie wystylizowany, w dodatku w wersji którą w necie znalazłem z kapitalnym lektorem, więc gdy historia opowiedziana poruszająco i aktorsko w punkt autentyczna, to seans naturalną emocjonalną przygodą, z wciągającym kinem. Koncepcja operatorska ciekawa, nawiązująca do archetypicznej formy jaka kojarzy mi się z kinem nieco nonszalanckim z lat siedemdziesiątych. W brutalnie surowym dramacie bardzo życiowym, w którym wspomniany romans, a w tle rodzinna historia traumatyzująca. Podana raczej od strony merytorycznej dziwacznie, nawiązując być może fragmentarycznie do surrealizmu Lyncha (scena wokalnego występu ojca, czy tańca bohaterki w kręgielni) oraz na finał alternatywny, poniekąd do specyfiki Tarantino podobny. Dziwaczny w taki hipnotyzujący sposób i pulsujący urokiem uszkodzonych dusz, w rzeczywistości skrywających kolosalny oddania potencjał, pod fasadą tak z bólu i opryskliwości. Pomyślałem w trakcie, iż szkoda że Vincent Gallo mało reżyserował/reżyseruję, choć w sumie przy tych kilku próbach to tylko Buffalo 66 wypadł wybornie i odcisnął się w pamięci filmowych krytyków. Za między innymi cudowną, czułą scenę “łóżkową” i muzykę w szczególe i w ogóle za zatopiony w brudnych, niewyraźnych tonach każdy osobny kadr oraz całościową koncepcję i sposób oddziaływania, ja go właśnie pokochałem, dziwiąc się gigantycznie jak to się stało, że do tej pory nie poznałem.

czwartek, 28 sierpnia 2025

Together (2025) - Michael Shanks

 

Together to świetny przykład komediowego kina grozy i wielka w tym zasługa Franco i Brie, którzy kipią skrajnymi emocjami na ekranie, a chemia między nimi wyczuwalna jest na kilometr. Fakt, że są parą poza planem, jeszcze bardziej napędza erotyczny, zmysłowy, niepokojący i wybuchowy klimat dziwaczności, w jakim widz ma przyjemność uczestniczyć, a może i nawet się w nim zatracać. Byłem na wstępie sceptyczny, lecz nie będę na wstęp właściwy tekstu już zajmował stanowiska zdystansowanego, gdyż prawie natychmiast zostałem przez dość szybko przewidywalny, a mimo to ciekawy koncept Together przeciągnięty na stronę „za”, z kierunku startowego, co najwyżej „ani ziębi, ani grzej”. Kupił mnie autor scenariusza, bowiem zamiast skupić się na częstych dla mnie wadach stylistyki body horrorowej (wykręcanie mi gęby w poczuciu niesmaku), ja szybko rozkminianie rozpocząłem, zastanawiając się, co stoi w kwestii filozofii refleksyjnej za romantycznym motywem znalezienia przysłowiowej „drugiej połówki”. Dziwne oczywiście zdaje się łączenie wymienionych gatunkowych charakterów, bo przecież trudno sobie wyobrazić jeszcze bardziej skrajne estetyczne przeciwieństwa, gdy z jednej strony dostajemy podkreślone maksymalnie akustyczną stroną udźwiękowienia efekty specjalne przyprawiające o dreszcze i co najmniej lekkie wymioty, z romantycznym obliczem wzniosłej filozofii zakochiwania po uszy - jak zobaczycie, dosłownie do kości. Oczywiście trzeba na to spojrzeć podejściem zdystansowanym, przez zmrużone oczy, ale tego właśnie wymaga z pewnością pomysłodawca i nie obraziłby się stawiam browarka, gdy jego produkcja zostanie określona jako komediowa. Broń bosze jednak abym widział w Together jedynie bekę, a to dlatego, iż dostrzegam w tym mainstreamowym (całkiem spore szanse za sukces komercyjny) obrazie sporą głębie, jaka sięga aż poważnej interpretacji metafory, w szerszym spektrum sedna. Nie zamierzam teraz wyjaśniać co dokładnie wychwyciłem, gdyż może nadinterpretowałem, a być może byłyby owe wytłumaczenia uznane za spojlerowanie. Polecam gorąco i sam się sobie z deczka dziwiąc, cieszę się że zostałem nakręcony na takie kino z uśmiechniętym pazurem. Kino efekciarskie, a jednocześnie mądre i przemyślane.

P.S. Zmieniając zdanie w/s spojlerów, dodam z drugiej perspektywy połowicznie spojlerowo, iż nie od dzisiaj wiadomo, że miłość to rzecz nader skomplikowana i niełatwa, a ta prawdziwa to już w ogóle armagedon. Jeśli wziąć pod uwagę wszystkie jej części składowe i idealne ich połączenie, czyli dwoje staje się jednym, zarówno duchowo, jak i cieleśnie, to mamy do czynienia z magią. Piękne, to prawda, ale biada tej dwójce, jeśli choć jedna składowa tej relacji ułudą i niepewnością się okaże - potwornym to końcem stać się może. Rzecz idzie przecież o najpiękniejsze uczucie, jakie istnieje na tym ludzkim padole. Uczuciu, które podlega tak wielu próbom, wyzwaniom, oczekiwaniom.

środa, 27 sierpnia 2025

Code inconnu: Récit incomplet de divers voyages / Kod nieznany (2000) - Michael Haneke

 

Niedokończona opowieść o kilku podróżach”, czyli Haneke w formie, nie bardzo dla swojego stylu jak się okazało praktycznie przyjaznej - mozaikowej narracji - gdzie losy obcych osób łącząc się za sprawą zbiegu okoliczności, ze sobą wiążą w ciąg przed i po konsekwencji. Zasadniczo dla obyczajowych najczęściej dramatów w kręgach koneserskich zasłużonego kinowego twórcy, taka opcja rozpisania sposobu opowiadania powinna być usłużna, a tu się okazuje, że niby to gra, ale żeby jakoś na emocjach silnie grało, to śmiem twierdzić, że licho, tudzież jedynie połowicznie. Surowy, golusieńki montaż, krótkie zasadniczo, miałkie, mało konkretami treściwe, podobnie jednocześnie ascetyczne wizualnie sceny i jedynie długie, zamaszyste i niestety pomimo użycia muzycznego tła w rytmie złowróżbnym, jak na siłę ekspresji sztuki Haneke’go rozczarowujące emocjonalnie ujęcie finałowe. Ujęcie podsumowujące, lecz bez siły wyrazu jakiego powinienem się po takim specu od systematycznego wydłubywania pod powierzchnią ukrytego i na koniec pozostawiania wręcz w paraliżu spodziewać. Kod jest wiadomo o czymś ważnym, ale jest też raczej bezpłciowy opowiadając o świecie niespełnienia, frustracji, lęków, niezrozumienia czy wprost już te ćwierć wieku temu dostrzegając, pulsujących ostrzegawczo problemach natury emigracji. Rodowici Francuzi z własnymi, nie różnymi od innych zachodnich nacji, czy ogólnoludzkimi psychologicznymi współczesnej egzystencji troskami. Środowisko afrykańskiej skomplikowanej historycznie emigracji i biedniejsza od zachodu wschodnia Europa – próbująca od około dekady skorzystać z otwartych względnie granic. Haneke zszywa i posługuje się stereotypami by w sumie wytłuszczać oczywistości, którym nawet jeśli sobie je uświadamiamy często pod wpływem emocji ulegamy. Korzystając ze sprężyny z pozoru błahego incydentu, opowiada o osobnych życiach i ich tak kulturowych, środowiskowych, wreszcie indywidualnie jednostkowych genezach, które się w jednym momencie zetknąwszy, wywołują proces wymykający się empatycznemu postrzeganiu. Zadaje być może też w całej społecznej dyskusji pytanie fundamentalne - pytanie o kwestię poczucia szczęścia z samym sobą i zadowolenia z własnego miejsca w życiu. Pytania trafne i docierające w miarę praktycznie do jądra problemu, ale czy ten mentorski ton deliberujący o niezrozumieniu i upokorzeniach nie jest raz za mdły, a dwa jednak zbyt sterylny przez aktorstwo nazbyt jak na świat naturalny teatralne? Mnie ono przeszkadzało, w takim samym stopniu jak babranie się w gęstym temacie i wyciąganie z jego lepkiej konsystencji rąk mimo to czyściutkich. A może za mało zrozumiałem i zbyt krytycznie pochopnie oceniam? Tudzież jeszcze gorzej - na gwałt potrzebując tekstu, poddałem się teraz tendencji do mądrowania?

wtorek, 26 sierpnia 2025

Chłopi (2023) - Dorota Kobiela/DK Welchman, Hugh Welchman

 

Ludzie i namiętności - w ujęciu folklorystyczno-reymontowsko-noblowskim. Mimo to uniwersalnie przecież o miłości, wszystkich jej pochodnych i powiązanych uczuciach, pośród których najsilniejszej i najintensywniejszej zazdrości i zawiści. To co Reymont stworzył, to kult sam w sobie i basta! Niezwykła, a zarazem posiadająca wciąż walory uniwersalne kolosalna historia-epopeja. Ona całość na wyżyny wynosi, a sposób wizualny jej obróbki, to tylko dodatek - śmiem wbrew powszechnej (nie bez podstaw przecież umówmy się) opinii, w moim subiektywnym odczuciu uznawać. Podobny przypadek z “Vincentem” nie tylko co podkreślane względem technologii zastosowanej, ale też, iż w obu odsłonach pomysłu wizualnego pozornie pierwszoplanową, a zasadniczo wtórną rolę w stosunku do scenariusza tenże optyczny sznyt odgrywa. Scenariusza jaki sam by się przecież doskonale w tradycyjnie aktorskim wydaniu obronił, gdyby nie kombinowano z malarskimi wizjami i nie sugerowano przy każdej okazji jak plastyczny koncept istotny, a wręcz kluczowy. Ja z tego pół animowanego OBRAZU, jakkolwiek nie byłby atutem (to chcę dać do zrozumienia jasno), iż nie robię zalety nadrzędnej, gdyż upieram się, iż historia reymontowska Chłopów niesie sama i porywa – wyrywając ze mnie serducho i duszę. Bowiem jestem też oczywiście pod wrażeniem pulsu wizualnego, ale bardziej intensywnie wpływała na mnie akcja sama w sobie oraz aktorska najwyższa jakość, poczynając od charakternego uroku Jagny, po zaciętą minę Antka i cech zinterpretowanych każdej z postaci, w tym nader wszystko fundamentalnie dramacie majstersztyku. Dodatkowo świeżo, dynamicznie zinterpretowanym, jak i podkreślę fenomenalnie zagranym i fantastycznie jakbym nie pomniejszał znaczenia opakowanym. Nie wyłącznie pod względem plastycznym, lecz także, a może jeszcze bardziej wyraziście muzycznie, idealne wkomponowanym dźwiękiem nasączonym.

P.S. Usprawiedliwiam się przy okazji, że późno i poniekąd za sprawą przypadku obejrzałem i mam w tym miejscu żal do Raczka, że mi natychmiastowy seans swoją recką z łba wybił, jak i pretensję do samego siebie, iż zdarza się, że jeszcze słucham podszeptów kompetentnych postaci telewizyjnych z młodości. 

poniedziałek, 25 sierpnia 2025

Le Conseguenze dell'amore / Skutki miłości (2004) - Paolo Sorrentino

 


W czubie (precyzyjnie na pudle) tego co najlepsze w maksymalnie subiektywnej opinii od Sorrentino, Skutki miłości nie namieszały, lecz nie znaczy to że jak donoszą koneserzy, ten właśnie przełomowy obraz w jego karierze na mnie wrażenia nie zrobił. Jak zazwyczaj u włoskiego współczesnego mistrza scenografia sterylna - zimna ona, zimne przedmioty/atrybuty i bohater pozornie bez duszy, martwy w środku. Wyniosły, zdystansowany, a zarazem smutny, przegrany człowiek, żyjący (egzystencja nie na pełnej życie) w dostatku, niemal luksusie, ale zniewolony - pozbawiony wszystkiego co było w jego byciu ważne. Zamordowany za życia i w tej roli Toni Servillo wypada znakomicie - jakby aktor szyty na miarę roli. On w byciu bez bycia pogrążony, jak sam stwierdza nigdy nie kochany, bowiem sprawdziany pozbawiły go złudzeń. Nie zabiegał o miłość ani intensywnie, ani skutecznie. Został mimo obudowania duszy zauważony, lecz los, tudzież może precyzyjna akcja prewencyjna jego zakamuflowanych prześladowco-opiekunów w spełnieniu przeszkodziła. Historia jego i w szerszym kontekście mafijna zawiła, a zarazem przejrzysta, gdy się skupić i połączyć kropki według podpowiadanej metody. Snuj filmowy, od którego bije ekstremalnie wspomnianym na początku chłodem, nakręcony z inspiracji autentycznym wydarzeniem, rzeczywistymi zachowaniami jakich był świadkiem Sorrentino, który chciał i skutecznie zrealizował swoją motywację, ukazania innego oblicza mafii. „Zarówno jej okrucieństwa, jak i rządzących nią mechanizmów i zasad” - w zgadzam się że od strony technicznej „audiowizualnym cacku”, którego się nie ogląda - je się w manierze zdystansowania wchłania.Nigdy nie lekceważ skutków miłości” - nigdy nie bądź pewny, iż to na co patrzysz z lekka nieobecnym wzrokiem, nie wywoła w tobie konsekwencji. :)

niedziela, 24 sierpnia 2025

Sorry, Baby (2025) - Eva Victor

 

Bez nadPRETENSJI opowiastka. Z zagadką przez chwilę do rozczytania opowieść - na przystawkę wyłącznie naprawdę zabawna. Inteligentnie ironiczna komedia obyczajowa jedynie na starcie, zmierzająca ku tajemnicy dramatycznej w rozwinięciu subtelnie właściwych reżyserskich intencji. Z kilkoma ujęciami/odsłonami z potencjałem na zapamiętanie - szczególnie tą (niechronologicznie zauważę) raz, piękną, wrażliwą i budującą sceną ataku paniki i jej konsekwencjami oraz dwa, z domem obserwowanym z zewnątrz o zmierzchu, która wywołuje sugestywnie pytanie „co się wydarzyło, że tak bohaterkę w roztrzęsieniu tłumionym pozostawiło?”. Bardzo poważnie, ale z idealnie wyważonym poczuciem humoru kąśliwym, aby pozbawić temat nadPOWAGI. Bo to o dramacie w pełni, w rzeczywistości jednak dość groteskowej, mimo że autentycznej na maksa. Gorzko i nieofensywnie feministycznie w tonacji śmiechu przez łzy, bowiem traumatyczne przeżycia wywołują z bezsilności dość abstrakcyjne reakcje. Inaczej, znaczy bez bezpośrednich wytartych formuł o gwałcie, co absolutnie nie oznacza, iż mniej niż koncepcje ofensywne wstrząsająco i poruszająco. Także o mądrej, oddanej przyjaźni, bezinteresownym wsparciu w drodze do powrotu do równowagi psychicznej. Dlatego bardzo mi się pod względem fabuły i formuły podobało, że taki prawdziwy, nie nadmuchany nadWRAŻLIWOŚCIĄ, a Evę Victor jako aktorkę i reżyserkę nie tylko pochwalę, ale nawet zauważę, iż w obu rolach przejawia dyspozycje, charakter i kierunek stylistyczny podobny Grecie Gerwing. Co spostrzegam jako konkretny komplement.

Drukuj