piątek, 27 czerwca 2025

Radiohead - The Bends (1995)

 

Radiohead rockowy, bez jeszcze kursu na zawiasy, więc i charakter drugiego albumu od przyszłych inny. Wydany przed przełomowym, bowiem wprowadzającym Radiohead na salony związane z największymi muzycznymi nagrodami branżowymi OK Computer, The Bends to po prostu alternatywny rock, podlany dość obficie nostalgicznym sosem. Całkiem zgrabna, chwytliwa mieszanka wpływów sceny britpopowej i art rockowej na pozostałości inspiracji zza oceanu, czyli bardziej szorstkich wioseł - nawet kojarzono swego czasu stylu Yorke'a z manierą Billy'ego Corgana. Krążek potrafiący wcisnąć się w umysł i tam pozostawić ślad po sobie - album wielowarstwowy, ale też mam wrażenie solidnie poukładany. Zagrany tak z zacięciem jak i z serducha, więc każda nuta ma znaczne, a teksty nie przepływają naturalnie gdzieś obok muzyki, a celnie ją dopełniają. Mimo że to nie granie z jakim najsilniej powiąże się Radiohead w przyszłości i zyska przychylność fanów ze względu na gigantycznie istotną kwestię emocjonalną, to z The Bends także czuć podobną siłę oddziaływania, tyle że o innym rodzaju jej zintensyfikowania. Nie będąc wciąż związany z dźwiękami Radiohead tak mocno jak z wieloma innymi wyrazistymi ekipami, przyznaję że momentami to ja nawet nie dziwie się dlaczego kluczowi członkowie Anatehemy tak mocno podkreślali znaczenie w ich dojrzewaniu muzycznym twórczości grupy York'e i Greenwooda. Ja nie tylko się nie dziwię, ja zaczynam momentami rozumieć tą "anathemową" więź, jakiej nie sposób wybaczyć, jeśli na zawsze zostałoby się ze swoimi fascynacjami w metalowej szufladce. 

środa, 25 czerwca 2025

Backxwash - Only Dust Remains (2025)

 

Osoba pod pseudonimem artystycznym ukryta to kobieta/dziewczyna, choć po głosie i stylówie raczej zdziwaczałego faceta przypomina. Może się pomylić i nie czuć się idiotą że tak mylnie się rozpoznało i można być skonsternowanym poniekąd, gdy na odsłuchu nowe wydawnictwo, a w pamięci co najmniej fragmenty poprzednich, bowiem zmiana wyraźna, kierunek mrocznie brutalny zaniechany, choć refleksyjności wciąż nie brakuje, tylko w nowej odsłonie ona pozbawiona wulgarnego pazura - nie we wściekłości wykrzyczana, a wyrzucona w znacząco bardziej łagodnej tonacji. To nadal mocna, intensywna rzecz, ale jest w niej jasny promyk nadziei, nawet jeśli wciąż tu między innymi o strachu i izolacji. Lirycznie (nawijka nawijka) bardziej łagodnie, z większą delikatnością - jakby z innego wymiaru duszy. Muzycznie hip hop mniej wyrzygany, ekstremalny - bez właściwie nawiązań do industrialu czy przez pryzmat raperski czutego metalowego noise'u. Mnóstwo nowych inspiracji, kapitalnie zmieszanych ze sobą w tyglu stylu Backxwash, dopieszczonych niby drobiazgami, ale takimi które w elektronicznym wydaniu samplowania odciskają na każdym z numerów niesamowicie istotne pozytywne rzecz jasna piętno. Samoświadomie rezygnując z jazgotu na rzecz niemal poukładanych i nie odstraszających przypadkowego słuchacza przebojów, jakie od strony producenckiej wybijają każdy z kawałków na poziom mistrzowskiego operowania możliwościami i przekładania na praktyczny wymiar brzmieniowy wyobraźni.  Doskonałe operowanie flowem wokalnym i melodią - bogatą paletą beatów z kapitalnym vibem, a w efekcie płyta jaka hipnotyzuje i aromatyzuje współczesny wymiar nuty popularnej o wonie i smaki niebanalne. Trudne emocjonalne introspekcje w rymach i odważne komentarze społeczno w nich polityczne o całkiem intrygująco pomimo religijnych odniesień sugestiach, a muzycznie w ramach szerokiego gatunkowego eklektyzmu bez jakichkolwiek wstrzemięźliwości, a jednak z fantastycznym gustem i smakiem. Jestem pod wrażeniem, że w taki sposób można, kiedy zostało się przypisanym do czegoś takiego jak, uwaga... horror core. 

wtorek, 24 czerwca 2025

The Cure - Disintegration (1989)

 

Opiekun blogaska, autorem nazywany retorycznie pyta, poniekąd oczywistość cytując, czy Disintegration  to najlepszy i najbardziej popularny album ekipy kierowanej przez tak charakterystycznego jak największe tylko gwiazdy biznesu muzycznego Roberta Smitha. Wiem swoje, bo przecież nawet nie będąc do tej pory fan boye'm kultowego bandu, to egzystując w około cure'owych ostatnio szczególnie klimatach (Grave Pleasures, wcześniej Beastmilk, Whispering Sons a bardziej House of Harm, czy ogólnie sytuacjach muzycznych nowofalowych bądź gotyckich), jakie współcześnie bezdyskusyjnie są na fali i sporo ciekawego w stylistyce się dzieje, to nawet i przez pryzmat doświadczenia i bez detalicznej wiedzy wiem jak z The Cure w postrzeganiu fan bazy jest. Poza tym trudno nie mówić o najbardziej rozpoznawalnym albumie, gdy zawiera on najbardziej reprezentatywna ilość przebojów. Pictures of Yoy, Lovesong i wreszcie Lullaby, a pomiędzy cała esencja stylu grupy w numerach które może nie przebiły się w mainstreamie tak mocno jak rzeczone, ale nie można, bo brak prawa by odebrać im gigantyczną wartość jako kompozycji w karierze znaczących. Przecież nie trudno w ich objęciach tak samo mocno się zatracić, a spójność uznać za kluczową cechę Disintegration jako całości. Albumu obfitego czasowo, ale tak skonstruowanego że nie odczuwa się w żadnym stopniu iż jest nadmiernie obciążony ilościowo, gdyż te numery które dodają do rozmiarów najwięcej posiadają strukturę przemyślanie otwartą i ich hipnotyczny nastrój pozwala zapomnieć się w mijających sekundach i minutach. Klimat i koloryt Disintegration, jego duch i tonacja potrafi wcisnąć się płynnie w najgłębsze zakamarki świadomości i ukoić, choć absolutnie wymowa liryczna nie jest optymistyczna, a ten przytwierdzony do esencji brzmieniowej i poetyckiej twórczości The Cure mroczny, depresyjny romantyzm ma właściwości wysysające ze mnie energię, wręcz do poziomu w jakim musze złożyć się do snu. Disintegration coraz mocniej jednako ze mną rezonuje, tym bardziej, iż daleko mi obecnie do melancholijnego zwątpienia, a kierujący w objęcia Hypnosa manieryzm bardziej mnie odpręża niżby odbierał ochotę na głębsze oddychanie, bowiem paradoksalnie taka nuta jednak w stanie uniesienia szczególnie uczuciowego nie dołuje, a nasyca tym co wzajemność w miłości najpiękniejszego przynosi. Gdy czyta się wybeszające emocje teksty Roberta, to tym mocniej rozumie się co w miłości jest tak magnetyczne i dlaczego tak mocno tęskni się za kochaniem - bardzo proszę luknąć tylko w słowa z Pictures of You. Ja w nie nurkuję i bez granic ekshibicjonistycznie tutaj otwieram, domniemając dlaczego nieprzypadkowo tyle czasu z archiwizacją tak Disintegration, jak i pozostałych krążków The Cure czekałem. 

poniedziałek, 23 czerwca 2025

The Phoenician Scheme / Fenicki układ (2025) - Wes Anderson

 


Nazwiska nazwiska i nazwiska, a ponoć same nazwiska nie grają. U Wesa grają na pełnej ale jak grają wyznacza im wyłącznie Anderson (nie ma zbyt wiele w Benicio poniekąd Benicia i w Benedykcie Benedykta), więc grają oni i nie tylko oni naturalnie dopasowując się, tak jak kultem otaczany szef im zagra, więc w stylu Jego wyłącznie. To rodzaj zarzutu, bo pod potrzebą zanotowania w emploi większej roli bądź epizodu u kreatywnego oryginała, kryje się więcej z automatyzmu, niż prawdziwej aktorskiej sztuki. Numer jeden scenografia i dialogi, potem z premedytacją przestylizowana świadomie historia, jaka bez tej oryginalnej andersonowej formy straciłaby mnóstwo na atrakcyjności - stałaby się rozrywkowo paradoksalnie pretensjonalna. Historia w rzeczy samej lekko podkręcona symboliczną wymową. Interpretująca i przemycająca, ale jeśli w towarzystwie zamiast o jej obliczu rozmawia się i deliberując analizuje czy Wes zjada już swój ogon, to chyba niezbyt dobrze o niej świadczy. Gość kreuje uroczo ale czy w tym sterylnie, wyrachowanie wystylizowanym świecie narracyjnym i obrazowym są jakiekolwiek emocje? Jest wdzięk-ferment-absurd, jest styl-ironia-performance, jest też symetria-kadr-pastel oraz już intensywne oblizywanie wspomnianego ogona, bowiem bez względu jak Anderson historię skomplikuje i podrasuje, to maniera powszednieje i blaknie coraz bardziej.

P.S. Kręcę powyżej nosem, ale za Billa Murray w roli Boga, sporo akurat mogę wybaczyć. :)

niedziela, 22 czerwca 2025

Queer (2024) - Luca Guadagnino

 

Co to było, co to było? Trochę zaintrygowało, nieco przeleciało, a odrobinę się dłużyło. Jak się też rozpoczęło, a jak się skończyło! Szczena może w międzyczasie nie opadała, ale jednak - była konsternacja. Bo się nie spodziewałem, choć nie zaskoczyło mnie to czego obawiać się mogłem. Gorące sceny fizycznej miłości gejowskiej w ilości dość obfitej, to nic w porównaniu z pomysłami wyobraźni Williama S. Burroughsa, poddanej obróbce Guadagnino, by oddać zakręcone psychodeliczne inklinacje. Wizualnie, gdy bez inwazji narkotycznych czy surrealistycznych dziwactw na ekranie, to kino pod względem scenografii (barw, faktur, oświetlenia) przyjemne i aktorsko w kategoriach wręcz sztosu prze ze mnie spostrzegane. Przyznaję że rola ultra zawsze męskiego Craiga nie tylko odważna ale i konkretna warsztatowo - zobaczyłem człowieka w zupełnie innym świetle i wymiarze i śmiem wbrew wcześniejszemu własnemu przekonaniu twierdzić, że posiada gość szerszy niż zakładałem asortyment mimicznych grymasów i gry ciałem potencjał, więc gdyby nie jego kreacja, to mniej byłbym skory do komplementowania. Dzięki niemu oraz postaciom towarzyszącym, ta opowieść o PRAGNIENIACH, oczekiwaniu i przemijaniu w systematycznie zapijanym w barze cierpieniu - w poczuciu że one przekleństwem, że wbrew teoretycznie naturze oraz społecznym normom, nie była tylko mocno wizualnie stylizowana i pomiędzy najbardziej prócz rzecz jasna sensualnych i seksualnych dosadności, wplatała autentycznie poruszający czynnik ludzki. Tym samym jakby z późnych lat czterdziestych lub pięćdziesiątych stylizowane dekoracje w obróbce zapewne cyfrowej i dla równowagi tylko pozornie ni stąd ni zowąd między nimi muzyczne motywy znacznie bardziej współcześnie popularne (tak, wiem że Burroughs dojrzały wiekowo szanował kult rock’n’rolla), nie przejęły roli nadrzędnej i nie napiszę o nich więcej niż o wiarygodnych aktorskich pozach, bowiem w poniekąd sztucznie wizualnym obliczu one ten emocjonalny pierwiastek psychologiczny uwiarygodniły. Pomimo ten wytłuszczony, bardzo realistycznie szczery i kontrastujący z obrazem atrybut, całościowo zagrało jednak dość połowicznie, a ja odnosiłem wrażenie że w sumie gdybym adaptacji (jak donoszą źródła, często autobiograficznej) prozy Burroughsa nie obejrzał, to wiele bym nie stracił. Może gdy ktoś silniej w fundamencie do aranżacji jest zatopiony i potrafi przystępnie wyjaśnić detale tak właśnie prozy, jak i wizji reżysera, otworzy mi się głowa na bardziej usystematyzowane w swojej złożoności psychologicznej interpretacje i dodam wówczas do ogólnej oceny jakiś dodatkowy punkcik, może nawet dwa. Zapraszam, apeluje o pomoc. :)

sobota, 21 czerwca 2025

All We Imagine as Light / Wszystkie odcienie światła (2024) - Payal Kapadia

 

Dźwięki na pierwszym planie wraz z kolorami przede wszystkim egzotycznego miasta i historie trzech ze sobą powiązanych kobiet, w subtelną mozaikę zależności i społeczno-kulturowych ról. Do obserwacji ich życia - istnienia w powolnym rytmie zmagań z rzeczywistością i nieśmiało w jednym przypadku realizowanych, tudzież w innych zaniechanych w praktyce marzeń o lepszym, nieskrepowanym byciu w odległych od realiów, pozbawionych ciężaru tradycją napędzanych społecznych wymagań miejscach i okolicznościach. Zmysłowy na wielu poziomach orient na całego, wilgotno, parno i duszno, ale poniekąd też i te kulturowe uwarunkowania dość uniwersalnymi się zdają, kierując ku szerszej perspektywie nawet tej konserwatywnie europejskiej. Technicznie jakbym oglądał paradokument w którym scenariusz na bieżąco pisze życie, a reżyser tylko za nim podąża, by kamera nie przegapiła wszystkiego co do zbudowania obrazu uwarunkowań znaczące, posiadając na kurs oddziaływanie jedynie symboliczne. Refleksyjna, uzupełniająca narracja, monologów i dialogów bohaterek ze sobą tyle ile potrzeba, aby się w znaczeniach relacji i kontekstach sytuacji odnaleźć. Mimo tego że to rodzaj subtelnego zapisu chwil z życia, to posiada on przemyślany rytm, w którym snucie opowieści jest istotą przekazu w jakim nic nie jest powiedziane wprost, nic nie jest mocniej na tle czegokolwiek wytłuszczone, więc pozostawia się widzowi przestrzeń i czas na określenie co ważne, ważniejsze, najważniejsze. Ja się w częstych pauzach na zwiechy zastanawiałem, czy ostatnio oglądałem sztukę filmową bardziej odprężającą, pomimo że raczej na mniej niż pół gwizdka byłem w totalnie analityczne rozmyślania zaangażowany. Nie byłem w tym obrazie wewnątrz, przypatrywałem się mu gdzieś z boku, z wyznaczonej przez reżyserkę skrupulatnie perspektywy. Proszę jednak mnie źle nie zrozumieć, bowiem nie angażując się nazbyt mocno, byłem przekonany do zdystansowanej ale jednak więzi z postaciami. Uznaję zatem, że jeśli się wyciszyłem, to spędziłem bardzo produktywnie czas w kinie, podczas seansu oddziałującego na zmysły mało ekscytującą snują z domieszką w finale realizmu magicznego i w drugim planie czułymi figurami męskimi w świecie paradoksalnie zasadniczo patriarchalnym. Mimo że się niemiłosiernie wlecze, to jednak nie przechodzi absolutnie obok.

piątek, 20 czerwca 2025

I Saw the TV Glow / W blasku ekranu (2024) - Jane Schoenbrun

 

Dziwne to było! Doświadczenie raczej w którym nieco się pogubiłem i nie szło prosto, płynnie przebijać się przez kolejne sceny, a poza tym gdy już napisy końcowe zagościły, to po wszystkim nie zdążyłem jego walorów bądź wad z A przegadać, więc tekst powstaje raczej z osobistych wyłącznie, subiektywnych wyłącznie odczuć. Widziałem tutaj smutny film o wrażliwcach uciekających w świat który jednocześnie daje im poczucie bezpieczeństwa jak i niebezpiecznie wzmaga lub utrzymuje w nich pożądany poziom przygnębienia. Przebywają zatem w miejscu o wątpliwej z punktu widzenia dojrzewania wartości, bowiem izolującym i podbijającym do nazbyt wysokiego poziomu poczucie inności, a ta tym samym nie pomaga w prawidłowej socjalizacji - używając terminologii naukowej. Rozgrywający się na przestrzeni lat dwudziestu, podrasowany w kierunku mrocznej psychodelii, barwny i wyrazisty - kontrastowy i fluorescencyjny, wizualnie sterylnie ciekawy, wykorzystujący proste, ale ze smakiem wplecione ilustracyjne detale, raczej bardziej platformowy niż kinowy produkt do głębszej rozkminy, gdyby wlazł pod skórę i mierził, ale tak pobudzająco. Niestety mnie znużył, nie dając mi szans na rozgrzebywanie i dociekanie, mimo że piosenka przewodnia do mnie trafiła, a fragmenty z krzykiem w kawałku z performance’u scenicznego dotarły prawie do kości. Być może nie trafiłem z nastrojem, bo przebywałem wówczas w pewnej dość szarej dziurze emocjonalnej, gdy zdekoncentrowany patrzyłem/korzystałem, jednak mam jakieś skojarzenia zabałaganione, że to o odczuwaniu w powiązaniu z obiektem młodzieńczej fascynacji, kształtowaniu osobowości na fundamencie eskapizmu, banieczki wewnętrznej, więc o grubych reperkusjach (upieram się na ten negatywny oddźwięk) ucieczki od prawdziwego świata ludzi. Paradoksalnie optymistycznie o rozmawianiu z równie odciętymi od realu ziomkami o tym co się czuje i docieraniu do siebie dzięki obecności kogoś drugiego, bliskiego w tym najbardziej intymnym wymiarze bycia w symbiozie duchowej i wyrozumiałości emocjonalnej. Mega pokręcony też sposób by dać do zrozumienia, że jak się dorośnie to traci się niemal kompletnie dziecięcy dar zatapiania się w ekranowej fantazji, ALBO i NIE - patrz finał!

wtorek, 17 czerwca 2025

Materialists / Materialiści (2025) - Celine Song

 

Jestem odrobinę na minus zaskoczony, ale nie dam wprost na maxa, do prawie samego końca tekstu zakładam do zrozumienia, iż rozczarowany po seansie pozostałem. Past Lives jako debiut niezwykle dojrzały podniósł poprzeczkę wysoko i z tej perspektywy oceniając, odbieram drugi film Celine Song jako coś co zapewne da jej mocno do myślenia, gdy krytyka pisząc o drugim, wciąż jako wzorzec urokliwej i wysokiej jakości artystyczno-intelektualnej ten pierwszy będzie przytaczać. Materialiści to nie jest ten sam poziom co Poprzednie życie i nie jest to ten sam gatunek. Stylizacja jest inna, bardziej przystępna i na sukces kasowy nastawiona, a efekt zadowalający, choć temat damsko-męskich relacji, wiązania w pary z jakichś tajemniczych powodów bliski. Rola sytuacji życiowych, zbiegów okoliczności, połączeń przez los pisanych i versus matematyka w miłości, gdzie ONA okazuje się oczywiście, iż nie jest katalogiem oczekiwanych cech, rachunkiem prawdopodobieństwa spinanych, bowiem nawet walory zbieżne nie gwarantują sukcesu w spożyciu pożycia, gdy chemii uczuć nie sposób na zimno, wyrachowanie wyliczyć. Znajdź kogoś przy kim będziesz czuł się wartościowo, szukaj kogoś kto da Ci pożądane poczucie wartości w sferach wielu. Prawdziwe kochanie to sprawdzony przyjaciel w partnerze, który pomaga ale przede wszystkim każdy zmysł uważny posiada i najczęściej bez zbędnych słów rozumie. To nie kalkulacja najzwyczajniej, a cud rozsiewanych fluidów niewidzialnych niewytłumaczalny, więc i taka racjonalistka profesjonalistka w bohaterce tłumiony romantyzm nie jest w stanie obietnicą życia w luksusie zdusić, więc Starsza Swatka idzie nie za głosem rozumu, a serca. Można zatem poczuć fajne w serduszku mrowienie, jak to zazwyczaj bywa gdy na ciepłe romanse się patrzy i marzy, jeśli życie nie zaskoczyło i się po uszy do tej pory nie wpadło, a i można patrzeć w poczuciu spełnienia, gdy się już na zabój pokochało kogoś kto pokochał. :) Niestety jednak pomimo na schodach romantycznego uroku (lubi to Celine, mnie to kupuje), wyszedł banał, motywami w scenariuszu też nazbyt grubą czcionką stylizowany i wyostrzony w dodatku nie do końca aktorstwem z pełnym flowem zagranym - niezbyt fundamentalnie trafionym castingiem myślę wyhamowanym.

P.S. Poza tym wszystkim, jak się uprawia namiętny seks, to chyba nawet najtrwalszy podkład z najbardziej doskonałym makijażem, w najdroższej pościeli się zmaże. A tu się chyba nie zmazał. ;)

piątek, 13 czerwca 2025

Katatonia - Nightmares as Extensions of the Waking State (2025)

 

W Katatonii poważne zmiany. Bez współ-główno-dowodzącego wraz z Jonasem Renske Anders Nyströma pseudonim swego czasu Blakkheim powstał nowy album i przyniósł z początku, po pierwszym moim odsłuchu konsternację, że oto po bardzo dobrze wchodzącym w uszy i głowę Sky Void nagrali krążek przez jaki może z trudem to nie przebrnąłem, ale dość opornie mi się kompozycje z niego w całość z osobna i razem układają, więc pisząc te słowa zaledwie kilka dni po premierze, gdy brakuje jeszcze czasu na wystarczające myślę wątków poskładanie, to mogę na jego kształt i tym samym wartość lekko nosem kręcić. Nie wykluczam bowiem, że postawienie na ciężar i mrok gotycki kosztem związku z melodyjną transową aurą, może spowodować iż poszczególne składowe utworów tak na otwarcie, jak i nawet z czasem nie stworzą spójnej formy. Stanie się wówczas to czego nieco się obawiam, a mianowicie uznam Nightmares as Extensions of the Waking State za album pozbawiony sznytu uwodzicielskiego i być może spodoba mi się jedynie jako intrygująca rzecz, która uparcie może będę zgłębiał, wierząc że to niemożliwe iżby tak doświadczeni aranżacyjnie twórcy zespołowi, stracili swoje ciemne, ale przebojowe jednak moce aranżacyjne. Czyżby tak się stało bowiem zabrakło rzeczonego Balkkheima i w sumie jako jedyny głównie odpowiedzialnym za kształt muzyki ostał się wiecznie skwaszony, choć zapewne sympatyczny przekornie Lord Seth. Na ten moment Nightmares as Extensions of the Waking State brakuje pewnego charakterystycznego dotyku finezji i subtelnych, przynoszących ukojenie momentów, takich jakie jeszcze udało mi się usłyszeć na przykład na promującym album singlu Lilac, ale w większej ilości to tylko pojawiają się one bardzo z rzadka. Nowe zapewne otwarcie jest zdecydowanie trudniejsze do zaakceptowania, gdy więcej ostatnio w Katatonii było odprężenia niż depresyjnego ciśnienia, a "Koszmary jako rozszerzenie stanu czuwania" przynoszą jedynie duży ciężar związany z bólem i cierpieniem, a ja nie pamiętam kiedy ostatnio tak mało po kilku dniach intrygujących cech w kawałkach Katatonii wyczułem. To nie jest póki co słaba płyta, bo póki co ona jeszcze w mojej głowie być może nie nabrała ostatecznego kształtu. Wierze więc słucham - licząc na olśnienie, wszak miewałem nierzadko do czynienia z płytami, które długo nie prądziły, ale jednak zatrybiły by zaprądzić. :)

czwartek, 12 czerwca 2025

Turnstile - Never Enough (2025)

 

To już dzisiaj nowi bezdyskusyjni giganci hardcore-punka, którzy korzenie owe z ogromnym sukcesem połączyli z różnorakimi wpływami ejtisowej klubowej elektroniki, czy też ogólnie szerokiego popu z elementami funky, mając też na uwadze iż bezpośrednio ich styl, to kojarzy się z istotnych względów (muzyczny rozmach) z gwiazdami lat dziewięćdziesiątych - Rage Against the Machine i Faith No More. Można by napisać i nie być w niezgodzie z prawdą śmiało, że Never Enough to taki poprzednik (Glow On) w wersji 2.0, ale nie można też nie dostrzec że krążek sprzed kilku lat zawierał w sobie szerszy przekrój eklektyczny, a to co nagrali obecnie to raczej zasadza się głównie na fundamencie soczystego, gwałtownego pod potrzeby rytmiki u-me-lo-dyj-nia-nej skandowanymi zaśpiewami Brendana Yatesa riffu. Tak zdaje się słyszeć odbierając całościowo manierę Never Enough, iż kombinacje ze stylami nie rozeszły się na poszczególne odmienne inspiracyjnie, a może też i nieco stylistycznie (choć trudno w jakimkolwiek numerze nie odnaleźć ducha Turnstile) kawałki, tylko nasączyły je całościowo obficie. Czuć że ekipa nie tylko dojrzewa aranżacyjnie i nie wyrzuca z siebie energii bez konkretnego celu, ale świadomie fantastycznie bawi się mocą z jaką może oddziaływać zamaszyściej na rzeszę zachwyconych młodych fanów, muzyką poniekąd mało skomplikowana warsztatowo, ale sprzedaną w takiej formule budującej gigantycznie silną więź ze słuchaczem. Odnoszę wrażenie, iż Turnstile to obecnie jedna z niewielu, a na pewno jedyna tak rosnąca na popularności ekipa w środowisku undergroundowej stylówy, która jest nie tylko dostarczycielem emocji muzycznych, ale kapitalnie zagospodarowała klimaty małych, spelunowych, a wręcz lokalsowych (mówię o minimalistycznych akcjach plenerowych) gigów, przenosząc je na dużo większe sceny. To co dzieje się na ich występach na żywca (jakie nie trudno odnaleźć w sieci), to nic innego jak prawdziwy żywioł zmiatający z powierzchni wszelki nasiąknięty sztucznymi pozami artyzm, proponując w zamian znudzonym dzieciakom tak impet, energetyczne doładowanie, jak i poczucie wspólnotowe szaleństwa na poziomie kompletnej, bezpretensjonalnej naturalności. Turnstile to w moich oczach już nie wyłącznie znakomity band poszerzający skale doznań z okolic wspomnianego punku czy hard core'a, ale rodzaj zjawiska kulturowego, a dokładnie subkulturowego i nie zdziwiłbym się gdyby ta tendencja rozwijała się ustawicznie, a po latach zespół ten był wspomniany jako katalizator zmian - a przynajmniej ekipa, która na nowo przyniosła w muzyce atmosferę znaną sprzed lat, kiedy to właśnie trendy nie tylko ogólnie muzyczne, ale i same pojedyncze zespoły kształtowały mody subkulturowe. Wracając jednak do czystej kwestii muzycznej, a porzucając śmiałe dywagacje socjologiczne, to Turnstile na nowym krążku wali w pysk, rozpętuje burze, dymy prowokuje, ale i dostarcza w tym tumulcie materiału do fajnych emocjonalnych refleksji oraz karmi mnie jako fana gęstą ilością smaczków, jakie zapewne w wydaniu koncertowym giną najzwyczajniej pod energetycznym vibem, ale gdy słucha się jej na dobrym sprzęcie w domowym zaciszu, to są mega wyraźne i oferują mega satysfakcję, obcowania z dźwiękami tylko pozornie nieskomplikowanymi. Mam tu na myśli te wszystkie drobne akcje rytmiczne, w których perkusista i basista wspólnie tworzą zajebisty podkład pod chwytliwe, ale jednako zawadiackie linie melodyczne wokalu i wyraziste, esencjonalne riffy. Moc i pomysłowość - to oprócz zacierania granic pomiędzy fanami, a artystami najsilniejsza broń Turnstile w rozszerzaniu swoich zasięgów. Będę się tym nasycał już wkrótce w wersji live w stolicy!

środa, 11 czerwca 2025

Volbeat - God of Angels Trust (2025)

 

Volbeat w zasadzie nic się nie zmieniając, to w szczegółach przechodzi swoje małe metamorfozy, a zdaje się na ich kształt tak wpływ ma wizja oczywiście lidera, jak zmiany w składzie, które zresztą też pod wizję szefa można podciągnąć. Zatem twarze nowe wnoszą na tyle świeżości, na ile pozwala im Michael Poulsen, a realizują rzecz jasna jego koncepcję "rozwoju" zespołu, jak najbardziej w sensie może nie ewolucji czysto muzycznej, jak powiększania bazy fanów. Stąd Volbeat jest dzisiaj nieporównywalnie bardziej rozpoznawalny niż te kilka lat temu, a fanbaza to już nie wyłącznie pasjonaci-farciarze, którzy gdzieś Volbeat w metalowo-rockowym pół mainstreamie wyszukali, ale też wszyscy Ci którzy nie żyjąc na co dzień nutą, lubią od czasu do czasu dać jej się pochłonąć. Nie mam żadnych wątpliwości iż God of Angels Trust jest równie udaną płyta, jak wydana ponad cztery lata temu, świetna także na tle najlepszych dokonań ekipy Duńczyka Servant Of The Mind. Prawdopodobnie na to oczywiste przez pryzmat ciągłości quasi ewolucyjnej porównanie ma wpływ fakt, że tutaj też świetnie ze sobą współżyją numery o charakterystyce metalowej, gdzie liczy się konkretny mocarny riff, coraz bliższy myślę wzorcom jakie przynosi obecnie popkulturze wciąż przyciągająca na stadiony grube dziesiątki tysięcy maniaków Metallica, z klimatami bliższymi rockabilly - z jakimi Volbeat za sprawą nie wyłącznie wokalu Poulsena jest kojarzony. Słyszę tutaj tak samo dużo motywów jakich nie powstydziłyby się popularne kapele rockowe z okolic przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, jak i równie silne akcenty dopieszczonego maniera rockową, niemal czystego thrash metalu - czasem z udziałem gęstego, agresywnego bicia perkusyjnego. Odnoszę też wrażenie, że Volbeat dorzucił do tej mieszanki przywodzącej na myśl poprzednią płytę, też pomysły jakie wykorzystywał w pierwszej fazie istnienia, a najbardziej ku tej refleksji czynnikiem przywodzącym jest Time Will Heal - kawałek jaki idealnie odnalazłby się tak na drugim, trzecim czy czwartym długograju, jak na kilku kolejnych jeszcze. Fajny, przesiąknięty emocjonalnym serduszkiem utworek, który jednak odczuwalnie jest tak bardziej miękki, jak mniej rock'n'rollowym groovem nasączony od na przykład następującego po nim Better Be Fueled Than Tamed. Innymi słowy na najnowszym krążku Volbeat jest wszystko to do czego już przyzwyczaili, z brakiem jakiejkolwiek większej zaskoczki, bowiem bywało drzewiej że pojawiało się w programach albumów coś, co cokolwiek odświeżało charakterystykę ich stylu. Tym razem czegoś takiego nie uświadczyłem - biorąc pod uwagę także zamykający stawkę, trochę rzewny, trochę epicki Lonely Fields. Bowiem takich hybryd to ekipa Poulsena ma w swoim katalogu sporo. Kolejny raz tym samym proponują miłe granie do samochodu i może dobrze towarzyszące porannemu procesowi przygotowywania śniadania, nim kawa jeszcze zostanie zaparzona. Zero grubszej krytyki - wciąż ich lubię i czasem z ich propozycji korzystam. 

czwartek, 5 czerwca 2025

Los pequeños amores / Małe miłości - Celia Rico Clavellino

 


A gdy mnie sen na początku seansu w ciasnej przestrzeni kina studyjnego trzy razy zmorzy, to Ty mnie szturchnij tyle razy ile potrzeba, abym nie przespał seansu który zwyczajnie na taką wstydliwie lekceważącą reakcję nie zasługuje, bowiem ta kameralna opowieść o relacji dojrzałej wiekowo, wycofanej pomimo waloru inteligencji córki i szorstkiej pozornie w obyciu dominującej matki posiada urok niezaprzeczalny, pomimo (
a może przede wszystkim dlatego) iż nie należy do żadnej z kategorii kina wprost ekscytującego. Jego siła to to co bezpośrednio niewypowiedziane, a zawarte pomiędzy zdaniami i słowami, w gestach, spojrzeniach oraz emocjach podskórnych. W czułości i opiekuńczości zawoalowanej, w poczuciu humoru niedosłownym tylko podszytym sugestiami emocjonalnymi, narracji subtelnie wzruszającej - klimacie upalnej południowej Hiszpanii również. Relaksującej (dlatego myślę przysypiałem :)) atmosferze, wrażliwości i jakby to nie zabrzmiało wykluczająco oryginalnej zwyczajności postaci, fantastycznie obsadzonych aktorów grze doskonałej, która budowała we mnie poczucie obcowania z pełną naturalnością, wreszcie oczywistej wzajemnej miłości bohaterek, nie potrafiących jednak w taki sposób i w takich proporcjach okazywać jej wylewnie. W realiach codzienności, rytuałach dnia się w gorącym słońcu snującego, podczas czynności prozaicznych ale koniecznych, które wypełniają na szczęście przestrzeń jaka niepotrzebnie mogłaby w innych okolicznościach zostać zainfekowana wzajemnymi pretensjami niosącymi niebezpieczeństwo rozgrzebywania bez późniejszego bałaganu posprzątania. Bowiem zdaje się lepiej być po prostu obecnym w znajomym o emocjach i uczuciach milczeniu, tudzież komunikacji werbalnej praktycznie zastępczej, niżby szukać wyjaśnień, bez przez charakterologiczne czy temperamentu różnice możliwych do przepracowania. Tak sobie z kina wychodząc chyba o tym co widziałem, a dzięki uważności partnerki czego nie przedrzemałem myślałem. Choć nie dam tu słowa że tak na pewno było, bowiem byłem na tyle oczekiwanym z utęsknieniem dniem ekscytującym zahipnotyzowany, że trudno było mi na właściwe skupienie na kinie wysokiego stężenia intymnych kobiecych właściwości. 

P.S. Ku potrzebie dwupłciowej kompletności spostrzeżeń dodam co z uwagą wysłuchałem, że ONA wplotłaby wątek samotności i potrzeby bliskości tych dwóch kobiet. Córki, spragnionej i szukającej miłości, mimo pełnego pasji i nauki życia, mającej poczucie straconej młodości i matki żyjącej w wielkim domu, pozornie twardej i kąśliwej, a tym samym tak uroczo nieporadnej w okazywaniu uczuć córce. O pojednaniu, choć nie znamy szczegółów ich wzajemnej relacji, o umiejętności rozmawiania, kiedy nie ma już tak naprawdę nic do powiedzenia, a może właśnie wszystko o czym powiedzieć wreszcie należy, o wielkiej dumie z osiągnięć własnego dziecka, dumie skrytej, którą łatwiej okazać przy obcych ludziach, którą trudno okazać wprost - ta scena, jak córka podsłuchuje rozmowę matki i tego młodego robotnika. Jest wtedy taka szczęśliwa, bo matka nie szczędzi jej pochwał.

wtorek, 3 czerwca 2025

Hey - [sic!] (2001)

 

Za ciosem bardzo Was proszę! Podążam za impulsem, gdyż kręcą się od dni kilku u mnie albumy Hey na potęgę i póki jest materiał analityczno-refleksyjny to należy się nim dzielić, by nie zapomnieć, a dokładnie móc sobie odczucia za jakiś czas przypomnieć, gdy odtworzy się w głowie tekst wystukany w klawiaturze. [sic!] startuje z kopa bardzo gitarowym impetem, a samo brzmienie aż zdaje się przesadnie podkręcone, ale to w sumie tylko wejście na ostro z riffem z kategorii konkrecik, bowiem dalej jedziemy na basowym szkielecie wyrazistym, perka klepie tak że czuje się ze klepie, a gitarki wycinają fajne motywy (kawałek tytułowy, Cisza, ja i czas itd. dalej w sumie), choć moment oddechu przychodzi dość szybko gdy wpływa Romans petitem - piękny, bo nie tylko błyskotliwie inteligentny tekst, czy mój ulubiony lirycznie i pod względem wystukiwania rytmu Prelud deszczowy, zaraz przełamany bardzo klasycznie w klimacie Hey(a) wiosłowanym i zrazu klimatem głębszym podszyty Mikomoto - król pereł czy numer/cover ale brzmiący bardzo tak jak bardzo brzmieć klasycznie po swojemu gdy ma ochotę potrafi Hey (linie wokalne Kaśki). Jednak najlepsze co kryje się na szóstym krążku (jednym z najlepszym w ogóle), to Z rejsetru strasznych snów - numer z wielu względów przeszywający i hipnotyzujący, ale najbardziej z powodu tego jak go interpretuje Nosowska wchodząc w ten półszeptany motyw. Kawałek który wciąga, a wręcz zasysa i rośnie, a na finał proponuje nie tylko Kaśki chrypkę w najlepszym stylu, ale i wioseł niezwykłe harmonie - zostając z człowiekiem po ucichnięciu pisków, sprzęgnięć. Byłbym jednako nie w stu procentach uczciwy gdybym natychmiast nie dodał, iż może ulubionym wymieniony, ale najbardziej wyróżniającym to wiadomka - Cudzoziemka w raju kobiet - Pan wygrał bon, a Pani Fiat! Taki vibe, pomysł koncepcyjny level mistrz, kontynuowany nie mniej oryginalną i jeszcze odleglejszą od gitarowej szorstkości Fotografią. [sic!] posiada to coś, zresztą to coś co zawsze skłania do pochylenia się nad albumem Hey nie wyłącznie jako rozrywką muzyczną, a oczywiście mam na myśli tak doskonałe obserwacyjne, publicystyczne spojrzenia obudowane niepodrabialnym stylem lirycznym, ale też bardziej osobistymi, intymnymi tekstami (Dolly) i korzystaniem z gigantycznej wyobraźni w kwestii instrumentalnej. Sztosiwo i tyle!

P.S. Nie ma powodu by to czego zaindeksowanego nie wymieniłem, nie zasługiwało na uwagę. To czego nie wymieniłem też na nią zasługuje - kto zna i rozumie wie, że wybór najlepszego z najlepszych jest tak kwestią subiektywną związaną z gustami, jak i chwilami, nastrojami powiązanego momentu. 

poniedziałek, 2 czerwca 2025

Hey - Music Music (2003)

 

Się w moim podejściu do Hey(a) dzieje, choć nie dzieje się nic co by nie było kompletnie brane pod uwagę jako niemożliwe (Hey grupa nie znająca granic), bo stare albumy Hey to siedzą mi tak do wysokości "znaku zapytania" stale i bez uwag, choć może debiut najbardziej rozpoznawalny ma swoje jeszcze mniej błyskotliwe muzycznie momenty, ale pomiędzy Ho! a wspomnianym to wydarzyły się w wymiarze postępu i dojrzałości sytuacje wybitne. Nie będę miał też zapewne uwag gdy podejdę na nowo do Karmy i krążka który sobie zapamiętałem jako "stop", ale od [sic!] przez położony teraz pod szkiełko i oko nienaukowe Mariusza album, to ja wówczas gdy wbijał na rynek podchodziłem raczej z dystansem, a dziś na seryjnie serio jestem nim zachwycony. Może z zachwytu nie mlaskałem gdy pierwszy raz odsłuchiwałem, ale jednak nie pamiętam bym odnalazł na nim powód by się na ekipę Banacha i Nosowskiej zwiesił - zwyczajnie nie kręciłem się jak oszalały w nieszablonowym rocku wtedy tak na tyle mocno, bym został przy pro ewolucyjnym kierunku (nie gramy już polskiego grunge'u). Nie obraziłem się, ale i nie czułem potrzeby głębszego eksplorowania nowych dokonań szczecinian, zatem naturalnie zsunęli się na margines, a ja obecnie otrzymuje tym samym dowód w postaci argumentu do przekonania, że im człowiek starszy i mniej radykalny, tym więcej zauważa i zdecydowanie na tym korzysta, bowiem napisać że Music Music jest czymś na polskim rynku muzycznym (tak teraz, jak i tym bardziej gdy miał premierę) zwyczajnym, a tym bardziej niezasługujących na ochy i achy, to wstydzić się tych przekonań za jakiś czas - gdy w końcu do tej wielkości się dojrzeje. Stwierdzam więc na początku czerwca roku 2025, iż wiadomo Kaśki teksty sztos i za nią często i gęsto w takim stylu długo długo nic, co jest oczywistością najoczywistszą, ale poza tym segmentem jej geniuszu, to jest tu jeszcze geniusz eklektyzmu aranżacyjnego, produkcyjnego ochoczo korzystającego z szerokiego zasobu inspiracji gatunkowych. Music Music nie jest z jednej strony przegięty, jest dość oszczędny ale nie ascetyczny, jednakowoż przebogaty w smaczki, detaliki przezajebiste, a rozstrzał stylistyczny kompozycji kompletnie nie powoduje iż ma się wrażenie słuchania płyty niespójnej, bowiem wszystko się spina idealnie i różne odcienie alternatywy około rockowej współistnieją tutaj w kapitalnej harmonii, kiedy nawet po cudownie milutkim instrumentalnie Mru-Mru wchodzi największa zaskoczka, bo niemal hiphopowo podszyty, twardy (wyrazisty) rytmicznie Mehehe. Słucham i z podziwu nie wychodzę - wpadłem czuję w Hey po latach jeszcze bardziej niżbym w nim był rozsmakowany gdy wszyscy stylizowani na rockowo smarkacze w nim siedzieli. Jezusie co tu na ten przykład w takiej niby prostocie Morf&Na się wyprawia z dęciaków sznytem, czy w banalnych niby tylko pozornie akustykach na  Moogie (takich plumkań czarownych jest tu znakomita przecież większość) to ja nie wierzę - że w odpowiednim momencie i jeszcze długo po nim nie z-czaiłem. Głupim albo głuchym. ;)

piątek, 30 maja 2025

Sing Sing (2023) - Greg Kwedar

 

Siłę nie jedyną, tego absolutnie nie robiącego wrażenia naturszczykowatego aktorsko obrazu (a jest takim), stanowi wzbudzające uznanie zaangażowanie postaci głównej. Człowieka zdeterminowanego, inteligentnego, doświadczonego, skruszonego lub totalnie pokornego - w sumie niewiele o jego przeszłości wiemy, ale od początku z nim jako widzowie powszechnie sympatyzujemy. Historia to wraz z nim ludzi osadzonych w miejscu odosobnienia - więźniów słynnego Sing Sing (dla niewtajemniczonych amerykański zakład karny o maksymalnym rygorze, znajdujący się w miejscowości Ossining w stanie Nowy Jork). Sfrustrowanych, gniewnych, niepokornych i nader często brutalnych. Typów na pozór jednoznacznie spod ciemnej gwiazdy, w których kłębią się niekontrolowane napięcia i jedynym ich celem jest walka o przetrwanie w nieprzyjaznych środowiskach. Pożeranych przez własną wściekłość, niczym bestie na łańcuchach trzymanych, jednak uczących się być ludźmi. Więźniach którzy zostali poddani eksperymentalnej terapii resocjalizacyjnej, w kółku teatralnym. Dostali szansę na odnalezienie na nowo siebie, pokonując własne najgorsze demony. Na dotarcie do zapomnianego lub nigdy nie odczuwanego dotychczas człowieczeństwa poprzez odsłanianie się, zrzucaniu zbroi - przybieranie nowych póz, uwalnianie się od dotychczasowych ról. Straszliwie trudny to proces, gdzie kłoda za kłodą, nieprzezwyciężalne opory co krok i upadanie pod ciężarem wyzwania oraz strach, raz spinający i paraliżujący, innym razem wywołujący lęk przed odsłanianiem nawet najmniejszej wrażliwości, wyzwalając odruchy obronne - manewry odstraszające. Być może ten forsowany nieco ocieplający wizerunek bandziora, gangstera, kryminalisty może wydawać się co dla niektórych zbyt naiwny czy życzeniowy, ale przez fakt iż oparty na autentycznych wydarzeniach (postaci grające samych siebie), to ten mały film odbiera się jako podnoszące na duchu, bardzo ciepłe, mądre i najważniejsze że życzliwe i szczere filmowe doświadczenie.

poniedziałek, 26 maja 2025

Kadavar - I Just Want to Be a Sound (2025)

 

Szok i niedowierzanie! Nie taki Kadavar dotychczas znałem - nie do takiej grupy miałem lekki dystans i niby lubiłem, ale się euforycznie nie zachwycałem. Bardzo dobra grupa, lecz bez błysku - czasem nazbyt dosłownie grająca poprawnie retro rockowo z elementem progresywnej psychodelii i sprzedającą swój dość archaiczny wizerunek bez ikry. Takie zarośnięte zawiasy w kubraczkach i futerkach (tak ich spostrzegałem) robiące swoje i skupiające się bardziej na naturalnym zaspokajaniu swoich potrzeb i gustów, niż zabiegających chociaż odrobinę o zwiększenie zasięgów poprzez uatrakcyjnienie przekazu. Wszystko albo prawie wszystko zmieniło się jednak właśnie teeeeeraz, gdy tym bardziej zaskakująco po ostatniej psychodeliczno-progresywnej współpracy z Elder i wczesnej albumie najbardziej staromodnie wyciszonym, a popełnionym w okresie wyhamowania pandemicznego, obecnie Kadavar decyduje się na nowe otwarcie, przewracając stolik przy którym dotychczas popijał wino i palił skręty. Zmienili Niemcy ciuszki na bardziej kolorowe, popracowali nad nowym (oczywiście odnoszącym się do wzorców z lat siedemdziesiątych, ale w ujęciu przełomu ejtisowego) "imidżem" - rozlali z kegi browarki do buszka i nagrali fajne, zdecydowanie mniej bezpretensjonalne numery, a ja patrzę dziś na nich i ich nutę, jak na swoistą hybrydę angielskiego Turbowolf i stonerowych sytuacji z okolic norweskiego Lonely Kamel, a w takim na przykład (nie tylko) Sunday Mornings ech wpływu - uwaga, brytyjsko-greckiego Foals. Podbicie hipnotyzująco-transowego stonerowego uderzenia, falą przyjemnego indie ciepła oraz dodatkową porcją barwnego (czasem też quasi beatlesowego, czy spoglądającego w stronę dokonań ELO) popu i zamiast gablot muzealnych w jakich spoczywają nudne, martwe eksponaty, dostałem całkiem świeże, a na stówę pobudzające spojrzenie na przepracowywane szczególnie od kilkunastu lat archiwalia muzyczne z rejonów przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Może I Just Want to Be a Sound nie jest krążkiem przed którego wizją przyklękam i bardziej stanowi intrygująca ciekawostkę zachęcającą do dobrej zabawy, niż przełom jaki szeroko wpłynie na scenę, bądź przynajmniej mocno napędzi karierę Niemiaszków, ale trudno mi nie dodać, że ekipa z Berlina nie napisała tym razem świetnych numerów, które żrą i na całego przewietrzają tą raczej dotychczas mało atrakcyjną, bowiem duszną, nieco nawet zatęchłą piwnicę. Ciekaw jestem dokąd ich ta mała barwna rewolucja zaprowadzi!

P.S. Chwale nutę, pochwalę jeszcze stylistykę teledysków, którymi intensywnie wzbogacili promocję I Just Want to Be a Sound.

niedziela, 25 maja 2025

Skunk Anansie - The Painful Truth (2025)

 


Nie wiem co się stało - wyraźnie coś mi się poprzestawiało i jak za czasów największej świetności Skunk Anansie nie funkcjonował zasadniczo w orbicie bliższej moich zainteresowań, tak po spóźnionym zapoznaniu z poprzednim materiałem, który prawie dekadę temu ujrzał światło dzienne znacząco się mój stosunek do tej marki zmienił. Anarchytecture maksymalnie zyskiwał dzięki kapitalnemu Love Someone Else, choć całość przecież pod względem aranżacyjnych smaczków i dojrzałej obfitości ciekawych numerów nie miał prawa być uznany za jedynie poprawny. Ja szczerze pisząc i obnosząc się z argumentem potwierdzającym w kierunku pierwszych zdań chciałem donieść, że na całego się poprzednim krążkiem ekscytowałem i wykonując właśnie trzecie podejście w ciągu dwóch godzin do The Painful Truth stwierdzam, iż dziwnym by było gdybym bieżącego albumu nie wychwalał, szczególnie gdy otwierający kawałek na grubo mnie zaskakuje użyciem odjechanych w kierunku dysharmonii dęciaków, a dalej dominuje "mądra" raczej elektronika i świetny groove basu, gdy gitary tymczasem są jedynie bohaterami drugiego planu. Podoba mi się ten obecnie modny i często kapitalnie przez młodych zdolnych rozwijany ejtisowy kierunek, więc gdy swoją ciekawość i wyobraźnię muzyczną zechcą ubrać w robiący wrażenie efekt weterani (This Is Not Your Life - świetny vibe), to ja tym bardziej jestem rad i skory staje się z miejsca do dodawania we własnym subiektywnym rankingu takim artystom punktów za współczesność. Nie ukryje, bo się nie bardzo wstydzę słabości w obecnym wieku do rzeczy lekko serduszko w ten nostalgicznie czy romantycznie, lecz nie ckliwie rozprawiający się z własnymi demonami sposób i podkreślę że Shame też robi dobrą robotę, jednak w bezpośredniej rywalizacji z My Greatest Moment musi myślę uznać wyższość indeksu numer dziewięć. Ogólnie twierdzę po tych trzech (i pół) odsłuchach z rzędu, że nowy się bardzo dobrze broni (mega Animal), bez względu czy kompozycje z niego są bardziej w kierunku dynamiki czy klimatu i co uznaję za najbardziej istotne napisany jest tak, że typ/typiara kochający/a chwytliwość niebanalną strzelą w opiniach quasi recenzenckich animuszem i tak samo podobni oni co lubują się w smaczkach nie będą narzekać. Chyba że to osobniki nadmiernie nadęte, tudzież kompletnie dźwiękowo niewzruszone w kontekście szeroko rozumianego, całkiem nowocześnie pojmowanego po prostu, fajnego rocka. Wówczas faktycznie - kręcić nosem będą z bardzo mądrą i bardzo wyniosłą miną, albo zwyczajnie zleją tą premierę. Ja już dawno się wyleczyłem z krytyki przebojowości, tym bardziej nie zlałem i teraz oraz pewnie jeszcze przez chwilę się podelektuję. :)

piątek, 23 maja 2025

Babygirl (2024) - Halina Reijn

 

Klasyczny, tradycyjnie kinową ścieżką dystrybuowany, tylko odrobinę niegrzeczny thriller erotyczny - jaki czas miał bodaj najlepszy w latach dziewięćdziesiątych, a współcześnie raczej niewiele podobnych produkcji powstaje (proszę poprawcie mnie), bowiem nie wiem - reżyserzy się gatunku obawiają, a scenarzyści mało takich historii piszą, tudzież widz omija takie tematy? Nakręcony według sprawdzonych metod, za pomocą znanych, mało wysublimowanych technik oddziaływania aby w miarę wydajnie wciągać, zasysać w fabule i stosować na widzu sentymentalny chwyt w postaci mocno dziś już dojrzałych, a przed laty błyszczących w aurze sekswzorców, aktorki i aktora. Główną bohaterką fetyszystka, której trudno się pogodzić z upływającym czasem, więc korzysta z licznych zabiegów wyhamowujących proces nieodwołalnego starzenia, dopuszczając do lekko groteskowo wyglądających zmian fizycznych. Ponadto kobieta gorąca, z wysokim poziomem libido, a jeszcze w dodatku znudzona rytualną praktyką współżycia w obrębie wieloletniego związku, mimo że trudno uznać że jest zaniedbywana przez partnera. W tej roli nadal fizycznie atrakcyjna Nicole Kidman, wyglądająca obecnie jednak (pozwolę sobie wcisnąć poniekąd męski seksistowski wtręt) gorzej od Pameli Anderson, jaką w pełni okazałości mogłem również niedawno widzieć na dużym ekranie. Na pierwszym planie romans ognisty, bardzo psychologiczny, mimo że zmysły gigantycznie w relacji cielesnej płoną. W tle potęga korporacyjnej władzy w wymiarze podniecających zależności formalnych wymuszających poddawania się dominacji, przełamana prowokująco jednak siłą młodego magnetyzmu cielesnego i osobowością fascynacji, czy równie trafnie pisząc fascynacji cielesnością i magnetyzmu osobowościowego. Niezłe manipulacyjko typ macho z barytonowym głosem odwala i nieźle jest podatna na nie typiara, bowiem czuje prądy i nie jest najbardziej szczęśliwa z wysłużonym, choć zapewne nie jednej innej mogącym zawrócić w główce partnerem - Antonio Banderasik. Spodziewałem się szczerze pisząc więcej buduarowego ognia, a zobaczyłem niekoniecznie mocne erotycznie sceny, bardziej nawet wyraziste, sugestywne psychologicznie niż erotycznie bezpośrednie - co nie jest absolutnie wadą, a tylko moim rozminięciem się z oczekiwaniami. Może dlatego nie udałem się we wcześniejszym terminie ku sali kinowej, a poczekałem aż w kameralnym otoczeniu będę mógł sobie pozwolić na lekkie spłonięcie wypiekami. Gdybym wiedział że to kosmaty akt mniej fizycznie niegrzeczny, a bardziej psychologicznie rozbudowany, to bym oporom się nie musiał poddawać.

czwartek, 22 maja 2025

Błazny (2023) - Gabriela Muskała

 

Zajebisci młodzi ludzie na ekranie, mega energia z nich płynie. Tak mnóstwo entuzjazmu jak wiele dojrzałych refleksji. Kilkanaście postaci, kilku równorzędnych bohaterów i tak ich różne marzenia o przyszłości jak przeszłe doświadczenia, skąd przyszli i dlaczego ku aktorstwu się skierowali. Fajny kontekst porównawczy mam, bowiem Utrata równowagi przed kilkoma dniami a dzisiaj Błazny. Filmy o młodości postaci z fascynującymi duszami artystycznymi. Nieco różne (z pozoru lub jednak nie) formy, koncepcje opowiadania w zasadzie o tym samym, wizualna powłoka jednak bliźniacza. W obydwu przypadkach dbałość o detal psychologiczny w człowieku, dotarcie do sedna w jego osobowości i motywacjach, jak i relacji międzyludzkich studium. Tylko że u Muskały jest znacznie cieplej niż u Bojanowskiego (mimo że z czasem robi się dramatyczna schiza konkretna oraz narkotykowa psychodelia we wstępie do finału) i znacząco więcej tu dobrego poczucia humoru, gdyż tu zapewne ta istota różnic, prowadząca do tego co innego Muskała chciała osiągnąć. Tu długo nie ma depresyjnego mroku, a nawet jeśli w półmroku sceny zatopione i w bohaterach się emocjonalnie samo gęste gotuje, to postaci emanują jednak światłem, więc niby obrazy o podobnym środowisku, ale optymizmem kontrastujące. Błazny to też więcej lirycznej poezji, ale też tyle samo dramaturgii jaka jednak tylko w pierwszej fazie nie przygnębia, a w drugiej to wręcz dla odmiany jako rodzaj eksperymentu artystycznego przeraża. To doskonałe intensywne sceny, scenki w których jest mocna emocja i głęboka o tych ludziach treść. Powiązanie życia ze sceną, ich przenikanie się jako wzajemna podświadoma inspiracja. Grupowa i indywidualna terapia - żądz, namiętności i zazdrości kapitalna kameralna wiwisekcja. Wreszcie jak oglądałem to bardzo taki młody jeszcze raz być chciałem, aby przeżyć to wszystko jeszcze raz, być może tym razem nie na pół gwizdka. Coś mi mówi że poniekąd to się teraz (he he) dzieje.

P.S. Dodam że po znajomości Muskała w epizodach Jandę, Więckiewicza i Englerta gościła.

środa, 21 maja 2025

Behemoth - The Shit Ov God (2025)

 

Absolutnie nie wiem co się myśli i pisze o nowym krążku ekipy zarządzanej twardą ręką przez Nergala, zatem to co w minimalistycznej formule nabazgrole o The Shit Ov God może być totalnie nieprzystające do jego publicznej oceny, co może jedynie dodać mojemu zdaniu wartości w sensie prawdy nieskażonej wpływami opinii obcych. Zarazem może okazać się przekonaniem kompletnie z dooopy kogoś, kto z black/death metalem stylistycznie pokrewnym gustom Darskiego nie ma obecnie niemal nic wspólnego, a jego obiektami porównawczymi albumy które dawno już straciły przypisany im z początku przymiotnik świeży i jedynie mogły nie odkleić się od nich etykiety w rodzaju "potężny". W dodatku nie bardzo rozumiem skąd u mnie to wciąż aktywne i za każdym razem gdy Behemoth materiał wydaje intensywnie pobudzone poczucie obowiązku prowokującego do odsłuchu i stanowiska przedstawienia. Nie słucham bowiem jak już doniosłem takiej nuty za często, bądź wręcz nie pojawia się ona w moim płytowym życiu w ogóle. Dlatego też pokora moje usprawiedliwianie potęguje i ja zupełnie nie będę miał ochoty na walkę polemiczną, gdyby nawet pojawiła się radykalnie różna, skrajnie odmienna od mojej opinia. Ja tylko chciałem zatem sobie zarchiwizować, że The Shit Ov God na poziomie podstawowym poznałem i gdzieś tam sobie w świadomości pośród innych krążków najbardziej rozpoznawalnej polskiej marki ją umieściłem. Chciałem tylko w sumie dać do zrozumienia że lepiej się tego słucha bez wizji niż ubarwia nutę wizualną koncepcją przywiązanego niestety do epickiego kiczu Nergala. Gdy The Shit Ov God się jedynie w formie dźwiękowej kręci, to ja coraz słabszym jednak sentymentem przywiązany do mega jak na estetykę popularnego Enthrone Darkness Triumphant (wiadomo kogo) wyłapuję skojarzenia z takim kierunkiem na pełnej potęgę brzmienia wykorzystującego black metalu. Nie oczywiście jeden do jednego, bo w takich proporcjach nie sposób tutaj tych albumów do jednego mianownika sprowadzać, ale jest na The Shit Ov God często więcej Dimmu Borgir niż Behemotha. Może nie aż tak diabelsko quasi orkiestracyjnie przebojowego jak w wykonaniu Norwegów i bez tak podobnie wyrazistych tematów w zarys wlanego, ale jednak jeśli nie jestem już w stu procentach na detale i ogólniki głuchy, to jednak. Behemoth w takim wydaniu jest (uwaga pocisk) wreszcie jakiś bardziej niż tylko aranżacyjnie poprawny, bowiem jest w sensie umiejętności zszywania motywów i motywów tkania profesjonalnie, zapamiętywalny w końcu. Wiadomo też że to już nie taki black metal straszny (nie drżyjcie świętojebliwi), choćby nie wiem jak bardzo obrazoburczych tekstów Nergal z siebie nie wypluwał, gdyż to się przejadło, trochę swoim ogonem arogancji przykrztusiło i wcześniejszym rozmachem kontrowersji tematy przegrzało. The Shit Ov God najzwyczajniej słucha się dobrze, bez jakichkolwiek jednak silniejszych emocji i kiedy bez obrazków to bez jednocześnie poczucia zażenowania. Inaczej nawet jeśli to dźwięki potężne, patosem wciąż po korek napełnione, to też w całym kontekście i otoczce wizualnej nie od dziś niemałe konsternacyjne zażenowanie wywołujące. 

P.S. Ma Nergal niby ten potencjał instrumentalistów kapitalny, ale nie ma Nergal już pasjonującego, w żadnym stopniu, porywającego pomysłu na naprawdę kontrowersyjną i zarazem emocjonującą sztukę i choćby skały sr***y i wysry-wały kolejne zawijasy bluźnierstwa, to ch**a więcej ponad przeciętność z tego wypiętego w stronę Boga owłosionego doopska Nergal nie wyciśnie. Powtórzę że The Shit Ov God słucha się dobrze, ale to chyba w przypadku sztuki która powinna nieprzyzwyczajonych boleć jednak obelga. 

wtorek, 20 maja 2025

Utrata równowagi (2024) - Korek Bojanowski

 

Zwyczajnie bardzo trafiony w sensie opisania doświadczeń środowiska, lecz absolutnie nie banalny temat (głos w dyskusji o kształceniu artystycznym w Polsce), pomysł realizacyjny natomiast (surowy, daleki od dydaktyki) niemal tak dobry że użyję dosadnego smarkatego określenia „wyjebany w kosmos”. Nieoczywisty, dziki thriller psychologiczny, czyli ostre manipulacje psychiczne, chłosty zadawane z premedytacją, prowokacje na granicy lub poza granicę kontroli - rodzaj „dla dobra” młodych ludzi wystawiania ichże na próby, co by w sztucznych warunkach edukacyjnych się udoskonalili/zahartowali, przygotowując na prawdziwe, realnie życiowe testy wytrzymałości charakteru. Założenie podstawowe nawet w teorii szlachetne, w praktyce jednak mocno kontrowersyjne, bowiem metody i techniki jednak w rękach nie dość chyba wystarczająco panującego nad własnymi emocjami, ambicjami czy potrzebami dominacji belfra - ziomka na pozór bardzo spoko, starszego nieco lub inaczej dojrzałego wiekowo ale wciąż poniekąd młodego-niepokornego, z porywającą do wzbudzania poczucia imponowania charyzmą i pasją namiętną do sztuki. Raz problem i jego scenariuszem prostym (w sensie przewidywalnym w dużym stopniu), a mocnym emocjami obudowanie, dwa aktorstwo, które z racji upodobnienia formy do kameralnej dramy psychologicznej mi siedziało, w której rola ruchu ciała, wyrazistej mimiki i wreszcie chyba najbardziej intonacji wydawanych paszczą kwestii raz naturalnie oddająca naturę młodych, kochających intelektualną dosadność artystów, dwa interpretująca cechy udramatyzowanej scenicznej deklamacji. Myślę bo coś jednak wrażliwością czuję, że wyszło bardzo autentycznie na obydwu poziomach, a zasługa rzecz jasna świetnie wyselekcjonowanej podczas castingów grupy dojrzewających do scenicznej wielkości aktorów i paradoksalnie lekko od nich (uprę się złośliwie :)) odstającego autentyzmem tym razem, choć niewątpliwie w innych odsłonach doskonałego, doświadczonego już wygi Tomasza Schuchardta. Dzięki ekipie młodzieży te wszystkie z trzewi wyrywane akcje aktorskie, sprowokowane jak podkreślę dyskusyjnymi metodami, potrafiły całkiem potężnie mnie widza w fotel wcisnąć, czemu niebagatelnie pomagały dźwięki (głębokie bum bum) co rąbią i oddziałują na człowieka od jego środka - tak to czułem.

P.S. Jeśli ktoś już wraz ze mną Utratę równowagi widział, może mi powie czy zasadnie i dlaczego Nel(i) Kaczmarek aparycja, maniera przypominały mi Elżbietę Czyżewską?!

poniedziałek, 19 maja 2025

The Surfer / Surfer (2024) - Lorcan Finnegan

 

Być może za dużo tego wizualnie przyjemnego, ale i mieszającego w zmysłach, dusznego potężnie słońca, a za mało przejrzystego, zwięzłego scenariusza, więc podczas seansu można lekko się przebiegiem zdarzeń konsternować, a wręcz i oszaleć deczko od pokręconych pomysłów, motywów, wątków odjechanych mózgo-trzepiących, jakie mnie się logicznie nie spinały, a zapewne w ogóle w założeniach się spiąć miały. Zagadko-tajemnica w tym ukryta, ale żeby do jej rdzenia się skutecznie dowiercić to mnie dane nie było, więc te strzępy domysłów, tropów jakie rozpoznałem i powiązałem wystarczyły tylko na rodzaj ogólnego wnioskowania o intencjach które zapewne rozliczenia z tragicznymi toksycznymi rodzicielskimi przeżyciami z dzieciństwa w sobie zawierają. Mówię o doświadczeniach granicznych, które tak mocno się na psychice odbijają, że powodują mega silne zaburzenia, wpływające wybitnie destrukcyjnie na przyszłe koleje losu ofiary. To jednak tylko jakieś moje skromne, powściągliwe domysły, bowiem niczego w kwestii scenariusza rozkminy właściwej nie jestem w przypadku Surfera pewien. Mnie ten nakręcający się w postępie geometrycznym, surrealistyczno-psychodeliczny trip z półtwistami przerósł, mimo że seans intensywny i dziwaczny, nie był jakimś wyjątkowo męczącym. Może w tym zasługa świetnego oka operatora oraz okoliczności przyrody, jak i z pewnością doskonałego aktorstwa całej ekipy, którym najbardziej po latach posuchy, to ostatnimi czasy kluczowy w tym kontekście Cage w kilku przypadkach może się pochwalić.

P.S. Koncepcja postera też fajna, ale chyba inny kierunek dla tego czego mogłem się spodziewać podpowiadająca.

sobota, 17 maja 2025

Treaks - EGO (2025)

 

Lubię krążki Le Butcherettes, więc nie dziwię się że wpadając na Treaks i odsłuchując EGO też miałem bananika na mordce, bowiem jakby nie dostrzec pomiędzy wymienionymi stylistycznych odmienności, to gdzieś sama nuta w takim pierwszym z brzegu Tiny Brain trąca podobnymi wibracjami, a dodatkowo wokalistka Treaks w bliskiej Teri Gender Bender manierze się z łobuzerska swadą porusza. Tych momentów kiedy łapię się na tym że dźwiękowa zawartość bliska jest jednak więcej, zatem uprę się że niejaka Clothilde Arthuis z ziomkami zapuszcza sobie muzyczne dokonania Teri i tam w podstawowym stopniu szuka inspiracji. Rzecz jasna nie twierdze że jedyną ambicją ekipy z nad Sekwany jest schlebianie gustom fanom Le Butcherettes, bo kiedy wkręca mi się w łeb minimalistyczny doom z numeru Smilling, to sorki, mam poczucie że sugerowanie porównywania na zasadzie powielania jest bezzasadne, a tym samym krzywdzące. To może nie jest granie eklektyczne i raczej wszystkie kawałki oscylują w częstotliwościach post punka, garażowego rocka z plamami elektroniki i stawiają na dość ograniczony zakres rytmiczny, ale tkwi w nich ten konieczny abym nie posiadał rezerwy graniczącej z obojętnością pierwiastek oryginalności. Tematy w poruszanej w tekstach problematyce też jednoznacznie przyporządkowują ekipę z Nantes do nurtu zbuntowanego, więc i potrafią uderzać bezpośrednio w punkt skutecznie, a ich emocjonalność nie pozostawia złudzenia, iż czerpane do nich doświadczenia są ich własne, przeżyte i przemaglowane. EGO to bardzo okejka, tak muzycznie jak lirycznie zaprzeczenie infantylnej mięty i to programowe odarcie z połysku czyni je całkiem w moim osobistym mniemaniu o własnym guście towarem chodliwym - nie pretendującym absolutnie do miana wymagającego dzieła sztuki. EGO stawiam sobie subiektywnie jako trzeci punkt który łączę prostymi w trójkącie, tak z Le Butcherettes jak i Maggot Heart - sugerując że jest w tej francuskiej ekipie coś z obskurnego wizerunku muzycznego, chociaż jak zobaczyłem na teledyskach nosi się Francuzka inaczej niż Linnéa Olsson.   

piątek, 16 maja 2025

The Callous Daoboys - I Don't Want to See You in Heaven (2025)

 

Pochodzące z Atlanty smarkate warYJoty czynią fanom ich nuty kolejne wyczekane, wymarzone anty-przebojowe jednocześnie i pro-chwytliwe psoty! Nagrali i wydali właśnie dzisiaj (a ja już piszę, a powinienem dać sobie na wstrzymanie) nowy album, a proces twórczy oparli na doświadczeniach złamanego serca, udręki, frustracji, niewierności, pożądania, uzależnienia, rozwodu i cierpienia. Zaczyna się I Don't Want to See You in Heaven (he he) od czegoś w rodzaju intrygującej, introdukcji, by z numerem dwa przejść do właściwej istoty ich stylistycznych wygibasów, czyli kapitalnego aranżacyjnie surrealistycznego łączenia math core'owych wygibasów z niemożliwe przyjemnymi dla każdego, nawet nie obsłuchanego uszka refrenami, czy innymi przez fantazję podpowiedzianymi figurami instrumentalnymi, tudzież szerzej rozpisanymi wątkami, zarazem zaskakująco w kontrastowym ujęciu zbieżnymi, gdy niby teoretycznie można by założyć, iż współistnienie ich miałoby się potwornie gryźć. Posiadają bowiem młodzi, nietuzinkowi artyści (czy oni są freakowymi or nerdowymi odszczepieńcami, bo się wydaje?) talent niewątpliwy do godzenia nocy z dniem, słodkiego ze słonym or gorzkim i brutalnego z subtelnym, inaczej jazgotliwego z harmonijnym. Tym samym trafili mnie estetycznie przy okazji poprzedniego longa w to miejsce które czyni zaciekawienie, a z czasem osadzili się w głowie stając integralną częścią całego szerokiego asortymentu artystycznego - bandów licznych, które śledzę i nie potrafię sobie odmówić kontaktu z każdym ich kolejnym wydawnictwem. Są TCD nie tylko w swoim guście KONTRASTOWI, ale oni czynią te fikołki tak na totalnym luzie (w inspiracjach własnej wyobraźni się beztrosko pluskając), jak i każdy składnik kompozycji podnosząc i doprowadzając do formy wypieszczonego rarytasiku - patrz człowieku na te smyki, dęciaki, parapety oraz riffy (tak tak, nie tylko TDEP tak potrafili). Do szóstego kawałka z IDWtSYiH jadą w sumie na tym pozornie w chaosie pogrążonym szablonie mieszanych sprzeczności, zapewniając jednak nie wyłącznie powtórkę opartą na jednym i tym samym schemacie, bowiem nawet jeśli i już, to każdy riff jest oryginalnie wstrząsający, pojedynczy jazgot mega sam w sobie wybitnie wyrazisty. Od szóstego do siódmego indeksu wchodzą jednak na zupełnie inny level i to z pędu wyhamowanie bardzo dobrze robi całemu albumowi, szczególnie że jego rozmiary znacząco przewyższają długość krążka od którego jak zauważyłem rozpocząłem swoją przygodę z TCD. Gdyby nie Lemon i Body horror for Birds, prawdopodobnie ponad 20-minutowa na plus różnica czasowa spowodowałby rodzaj delikatnego, ale jednak przemęczenia, kiedy przecież nuta nie ma często za sprawą poszczególnych wątków dla słuchającego litości. Poszturchuje i przyciska do muru prawie do końca. Sprzedaje kolejne ciosy i za chwilę (lubię lubię pieszczoty tego w duszy miękkiego) poklepie po ramieniu, przytuli do gorącego serduszka, a innym razem (coraz tego więcej w ich nucie) dodatkowo zaskoczy zawieszając, psychodelicznymi akcjami - patrz przykładowo zamknięcie Idiot Temptation Force. Finalizując jeszcze program dwiema częściami dopełnienia wspomnianego intra w formule rozbudowanego, przegadanego nieco (momentami rozwrzeszczanego i bardziej na pełnej energii granego, niż wyplumkanego) outra, które dla konceptu lirycznego ma znaczenie, ale i na dźwiękowej konstrukcji 58-minutowego materiału też swoje odciska. Nie wspominając o tym bardziej intymnie, co w drugiej fazie, wyciskającego niemal łzy wzruszenia ponad 11-minutowy Country Song in Reverse mi robi! 

czwartek, 15 maja 2025

Viagra Boys - viagr aboys (2025)

 

Za samą oprawę graficzną viagr aboys bym ich ozłacał i zaczepiał wszystkich którzy wokół mnie gustują w niebanalnych dźwiękach, aby jeśli jeszcze ich nie znają, to natychmiast nadrobili to bezdyskusyjne zaniechanie. Ale Okay alright, Okay alright nie szata zdobi i takie tam, chociaż bez gustownie intrygującej szaty, to zawsze mniej kompleksowo niżby można kompleksowo było. Prawda? Prawda! Viagra Boys prze z impetem do przodu, nie odwraca się za siebie, tylko kuje to żelazo coraz bardziej myślę względnej mainstreamowej popularności póki gorące (prze-k-Urw-iste gigi też robią swoje!), a nie przewiduje by nagle zabrakło im pomysłów, czy niewyobrażalna jakaś stagnacja przerodziła się w konflikty wewnątrz zespołowe, chociażby skład osobowościowy był tak różnorodny, a inspiracje muzyczne jak na band niezwykle eklektyczny różne. To chyba nie ten adres, tutaj zdaje się być wszystko jasne, dogadane w pół słowa, a flow doskonały, więc Szwedzi z kalifornijskim szołmanem frontamanem raz piszą doskonałe numery, które instrumentalnie i aranżacyjnie są przeKapitalne, a dwa okraszają je jedynymi w swoim rodzaju dosadnie złośliwymi i błyskotliwymi tekstami. Niby grają post punkowo, ale to jest post punk ich - tak jak post punk Idles jest też jedyny w swoim rodzaju i nie ma tutaj przypadku, że obie formacje sklejam w swojej świadomości, bowiem wychodzą jako całość ponad standardy i ich dodatkowym atutem są genialni wokaliści, jacy łączą w sobie jakość w każdym detalu odgrywanej roli oraz charyzmę przez gigantyczne C lub CH (nie mam pojęcia jaka forma jest tu poprawna - patrz A**u :)). Nowy krążek nie jest może zaskoczeniem, bo wszystko w sumie jest tu poniekąd przewidywalne gdy z góry się zakłada że ekipa kocha oryginalne formy i za każdorazowym podejściem do tematu potrafi tak soczyście przy konstrukcjach stylistycznych i drobiazgach aranżacyjnych pokombinować, że nudy człowieku w śladowych ilościach nie doświadczysz. Krążek też ma ten swój własny vibe i nawet taneczny sznyt, bowiem transowe odjazdy i super ekstra groove potrafi pobudzić tak samo bioderka, jak żartobliwe i bystre liryki zapewnić intelektualne ćwiczenia bez grama pseudointelektualnego nadęcia. Może przy okazji powinienem precyzyjnie wyliczyć wszystkie liczne pomysły i kierunki jakie mnie porywają gdy viagr aboys się kręci, ale musiałbym wówczas tym samym rozszerzyć tekst refleksji do rozmiarów jakich tutaj nie praktykuje - których unikam skutecznie. Daje tym zdaniem możliwie wprost, a jednocześnie nie nieznośnie bezbarwnie sugestywnie do zrozumienia, że najnowsze wydawnictwo ma mnóstwo zajebistych momentów, tak jako zamknięte pojedyncze indeksy, jak i fragmentarycznie w sensie detalicznych muśnięć geniuszem wyobraźni (pojedynczych akcentów), a w dodatku jest tak fantastycznie chwytliwe, że aż mi się kręci w głowie od wirowania tych fenomenalnych dźwięków we łbie i tupania nóżką, machania główką czy po prostu wycedzania kolejnych fraz tekstów - proszę luknąć takie cudo jak Dirty Boyz. Wszystko tu gra jak tralala - tempa bez limitów i barier (tak, tak, oni potrafią też po swojemu w subtelną muzycznie, a zarazem ironicznie knajpianą balladę River King) -  i w tych tempach kolejne impulsy prowokujące do wywalania z siebie w poczuciu przeszczęśliwego entuzjazmu komplementów! Tak się mega czuję i mega bawię przy nowych jak i starych kawałkach Viagra Boys! Thanks Guys!

środa, 14 maja 2025

Machine Head - Unatøned (2025)

 

Obawiałem się (pierwsza faza), miałem pewność (faza druga), że nowe wydawnictwo Machine Head nie wkradnie się nawet w dwóch trzecich w moje łaski tak samo silnie jak jego poprzednik. Trzecia faza jednak (ta po przerwie w odsłuchach, bo miałem dwa inne ciekawsze od razu albumy nowe do wciągania) zaskoczyła i ja zaskoczyłem poniekąd z Unatøned, bowiem z lekkiego chaosu, niezbyt współgrających ze sobą jak się zdawało aranżacyjnych pomysłów wyłonił (wykluł?) się album, który wcale a wcale nie jest tak aranżacyjnie nieskładny, tudzież banalny. Jego jednako wadą właśnie może być bardzo chwytliwy charakter, w sensie przebojowy sznyt, jaki najbardziej kojarzy mi się z fazą w historii ekipy Robba Flynna, gdy wydawał z ziomkami The Burning Red, zachowując oczywiście dystans porównawczy - chodzi o przeskok stylistyczny. Niby coś w uszach się tutaj w te mańkę z końca minionego wieku skleja, a jednocześnie Unatøned jest bardziej nadęty epicko i więcej w nim stroszenia piórek pseudo orientacyjno-balladowych gdy słucham ba finał na przykład Scorn (taki czuję tutaj wciąż pro pseudo progresywny  sznyt), niż wycieczek w stronę odświeżania ekspresji nu metalowej, mimo że rytmika ma sporo z tego kierunku i zarzuty kierowane w stosunku do Amerykanów, że grają zamiast thrashowo to skocznie nie są kompletnie z palucha wyssane. Momentami Machine Head hula bowiem jak te wszystkie nowocześnie brzmiące bandy w których ostry growl współpieści się z czyściutkimi romantycznymi zaśpiewami i atakującą serduszko emocjonalną elektroniką, obok której jadą grube, czasami dość kwadratowe, ale potrafiące przeczesać z impetem grzywkę riffy - Bleeding Me Dry. W stu procentach jednak nie czuję wciąż satysfakcji z obcowania z poddawanym autopsji nowym rozdziałem, może dlatego że oczekiwałem wiele w przeciwieństwie do sytuacji gdy przypadek Of Kingdom and Crown to były niemal żadne oczekiwania, a efekt jeden z lepszych nawet w długiej, krętej estetycznie historii MH. Wówczas zostałem albumem porwany, obecnie w album systematycznie wciągany, lecz czy refreniska i inne te wszystkie z Unatøned przykleją mi się do mózgu jak wymamlana guma balonowa do szkolnej ławki, wciąż nie wiem, pomimo że po wybrzmieniu ostatniej nuty ostatniego pośród indeksów numeru, mam już ochotę ponownie wcisnąć play, bo czuję w tych kawałkach to klejące!

Drukuj