Siłę nie jedyną, tego absolutnie nie robiącego wrażenia naturszczykowatego aktorsko obrazu (a jest takim), stanowi wzbudzające uznanie zaangażowanie postaci głównej. Człowieka zdeterminowanego, inteligentnego, doświadczonego, skruszonego lub totalnie pokornego - w sumie niewiele o jego przeszłości wiemy, ale od początku z nim jako widzowie powszechnie sympatyzujemy. Historia to wraz z nim ludzi osadzonych w miejscu odosobnienia - więźniów słynnego Sing Sing (dla niewtajemniczonych amerykański zakład karny o maksymalnym rygorze, znajdujący się w miejscowości Ossining w stanie Nowy Jork). Sfrustrowanych, gniewnych, niepokornych i nader często brutalnych. Typów na pozór jednoznacznie spod ciemnej gwiazdy, w których kłębią się niekontrolowane napięcia i jedynym ich celem jest walka o przetrwanie w nieprzyjaznych środowiskach. Pożeranych przez własną wściekłość, niczym bestie na łańcuchach trzymanych, jednak uczących się być ludźmi. Więźniach którzy zostali poddani eksperymentalnej terapii resocjalizacyjnej, w kółku teatralnym. Dostali szansę na odnalezienie na nowo siebie, pokonując własne najgorsze demony. Na dotarcie do zapomnianego lub nigdy nie odczuwanego dotychczas człowieczeństwa poprzez odsłanianie się, zrzucaniu zbroi - przybieranie nowych póz, uwalnianie się od dotychczasowych ról. Straszliwie trudny to proces, gdzie kłoda za kłodą, nieprzezwyciężalne opory co krok i upadanie pod ciężarem wyzwania oraz strach, raz spinający i paraliżujący, innym razem wywołujący lęk przed odsłanianiem nawet najmniejszej wrażliwości, wyzwalając odruchy obronne - manewry odstraszające. Być może ten forsowany nieco ocieplający wizerunek bandziora, gangstera, kryminalisty może wydawać się co dla niektórych zbyt naiwny czy życzeniowy, ale przez fakt iż oparty na autentycznych wydarzeniach (postaci grające samych siebie), to ten mały film odbiera się jako podnoszące na duchu, bardzo ciepłe, mądre i najważniejsze że życzliwe i szczere filmowe doświadczenie.
piątek, 30 maja 2025
poniedziałek, 26 maja 2025
Kadavar - I Just Want to Be a Sound (2025)
Szok i niedowierzanie! Nie taki Kadavar dotychczas znałem - nie do takiej grupy miałem lekki dystans i niby lubiłem, ale się euforycznie nie zachwycałem. Bardzo dobra grupa, lecz bez błysku - czasem nazbyt dosłownie grająca poprawnie retro rockowo z elementem progresywnej psychodelii i sprzedającą swój dość archaiczny wizerunek bez ikry. Takie zarośnięte zawiasy w kubraczkach i futerkach (tak ich spostrzegałem) robiące swoje i skupiające się bardziej na naturalnym zaspokajaniu swoich potrzeb i gustów, niż zabiegających chociaż odrobinę o zwiększenie zasięgów poprzez uatrakcyjnienie przekazu. Wszystko albo prawie wszystko zmieniło się jednak właśnie teeeeeraz, gdy tym bardziej zaskakująco po ostatniej psychodeliczno-progresywnej współpracy z Elder i wczesnej albumie najbardziej staromodnie wyciszonym, a popełnionym w okresie wyhamowania pandemicznego, obecnie Kadavar decyduje się na nowe otwarcie, przewracając stolik przy którym dotychczas popijał wino i palił skręty. Zmienili Niemcy ciuszki na bardziej kolorowe, popracowali nad nowym (oczywiście odnoszącym się do wzorców z lat siedemdziesiątych, ale w ujęciu przełomu ejtisowego) "imidżem" - rozlali z kegi browarki do buszka i nagrali fajne, zdecydowanie mniej bezpretensjonalne numery, a ja patrzę dziś na nich i ich nutę, jak na swoistą hybrydę angielskiego Turbowolf i stonerowych sytuacji z okolic norweskiego Lonely Kamel, a w takim na przykład (nie tylko) Sunday Mornings ech wpływu - uwaga, brytyjsko-greckiego Foals. Podbicie hipnotyzująco-transowego stonerowego uderzenia, falą przyjemnego indie ciepła oraz dodatkową porcją barwnego (czasem też quasi beatlesowego, czy spoglądającego w stronę dokonań ELO) popu i zamiast gablot muzealnych w jakich spoczywają nudne, martwe eksponaty, dostałem całkiem świeże, a na stówę pobudzające spojrzenie na przepracowywane szczególnie od kilkunastu lat archiwalia muzyczne z rejonów przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Może I Just Want to Be a Sound nie jest krążkiem przed którego wizją przyklękam i bardziej stanowi intrygująca ciekawostkę zachęcającą do dobrej zabawy, niż przełom jaki szeroko wpłynie na scenę, bądź przynajmniej mocno napędzi karierę Niemiaszków, ale trudno mi nie dodać, że ekipa z Berlina nie napisała tym razem świetnych numerów, które żrą i na całego przewietrzają tą raczej dotychczas mało atrakcyjną, bowiem duszną, nieco nawet zatęchłą piwnicę. Ciekaw jestem dokąd ich ta mała barwna rewolucja zaprowadzi!
P.S. Chwale nutę, pochwalę jeszcze stylistykę teledysków, którymi intensywnie wzbogacili promocję I Just Want to Be a Sound.
niedziela, 25 maja 2025
Skunk Anansie - The Painful Truth (2025)
Nie wiem co się stało - wyraźnie coś mi się poprzestawiało i jak za czasów największej świetności Skunk Anansie nie funkcjonował zasadniczo w orbicie bliższej moich zainteresowań, tak po spóźnionym zapoznaniu z poprzednim materiałem, który prawie dekadę temu ujrzał światło dzienne znacząco się mój stosunek do tej marki zmienił. Anarchytecture maksymalnie zyskiwał dzięki kapitalnemu Love Someone Else, choć całość przecież pod względem aranżacyjnych smaczków i dojrzałej obfitości ciekawych numerów nie miał prawa być uznany za jedynie poprawny. Ja szczerze pisząc i obnosząc się z argumentem potwierdzającym w kierunku pierwszych zdań chciałem donieść, że na całego się poprzednim krążkiem ekscytowałem i wykonując właśnie trzecie podejście w ciągu dwóch godzin do The Painful Truth stwierdzam, iż dziwnym by było gdybym bieżącego albumu nie wychwalał, szczególnie gdy otwierający kawałek na grubo mnie zaskakuje użyciem odjechanych w kierunku dysharmonii dęciaków, a dalej dominuje "mądra" raczej elektronika i świetny groove basu, gdy gitary tymczasem są jedynie bohaterami drugiego planu. Podoba mi się ten obecnie modny i często kapitalnie przez młodych zdolnych rozwijany ejtisowy kierunek, więc gdy swoją ciekawość i wyobraźnię muzyczną zechcą ubrać w robiący wrażenie efekt weterani (This Is Not Your Life - świetny vibe), to ja tym bardziej jestem rad i skory staje się z miejsca do dodawania we własnym subiektywnym rankingu takim artystom punktów za współczesność. Nie ukryje, bo się nie bardzo wstydzę słabości w obecnym wieku do rzeczy lekko serduszko w ten nostalgicznie czy romantycznie, lecz nie ckliwie rozprawiający się z własnymi demonami sposób i podkreślę że Shame też robi dobrą robotę, jednak w bezpośredniej rywalizacji z My Greatest Moment musi myślę uznać wyższość indeksu numer dziewięć. Ogólnie twierdzę po tych trzech (i pół) odsłuchach z rzędu, że nowy się bardzo dobrze broni (mega Animal), bez względu czy kompozycje z niego są bardziej w kierunku dynamiki czy klimatu i co uznaję za najbardziej istotne napisany jest tak, że typ/typiara kochający/a chwytliwość niebanalną strzelą w opiniach quasi recenzenckich animuszem i tak samo podobni oni co lubują się w smaczkach nie będą narzekać. Chyba że to osobniki nadmiernie nadęte, tudzież kompletnie dźwiękowo niewzruszone w kontekście szeroko rozumianego, całkiem nowocześnie pojmowanego po prostu, fajnego rocka. Wówczas faktycznie - kręcić nosem będą z bardzo mądrą i bardzo wyniosłą miną, albo zwyczajnie zleją tą premierę. Ja już dawno się wyleczyłem z krytyki przebojowości, tym bardziej nie zlałem i teraz oraz pewnie jeszcze przez chwilę się podelektuję. :)
piątek, 23 maja 2025
Babygirl (2024) - Halina Reijn
Klasyczny, tradycyjnie kinową ścieżką dystrybuowany, tylko odrobinę niegrzeczny thriller erotyczny - jaki czas miał bodaj najlepszy w latach dziewięćdziesiątych, a współcześnie raczej niewiele podobnych produkcji powstaje (proszę poprawcie mnie), bowiem nie wiem - reżyserzy się gatunku obawiają, a scenarzyści mało takich historii piszą, tudzież widz omija takie tematy? Nakręcony według sprawdzonych metod, za pomocą znanych, mało wysublimowanych technik oddziaływania aby w miarę wydajnie wciągać, zasysać w fabule i stosować na widzu sentymentalny chwyt w postaci mocno dziś już dojrzałych, a przed laty błyszczących w aurze sekswzorców, aktorki i aktora. Główną bohaterką fetyszystka, której trudno się pogodzić z upływającym czasem, więc korzysta z licznych zabiegów wyhamowujących proces nieodwołalnego starzenia, dopuszczając do lekko groteskowo wyglądających zmian fizycznych. Ponadto kobieta gorąca, z wysokim poziomem libido, a jeszcze w dodatku znudzona rytualną praktyką współżycia w obrębie wieloletniego związku, mimo że trudno uznać że jest zaniedbywana przez partnera. W tej roli nadal fizycznie atrakcyjna Nicole Kidman, wyglądająca obecnie jednak (pozwolę sobie wcisnąć poniekąd męski seksistowski wtręt) gorzej od Pameli Anderson, jaką w pełni okazałości mogłem również niedawno widzieć na dużym ekranie. Na pierwszym planie romans ognisty, bardzo psychologiczny, mimo że zmysły gigantycznie w relacji cielesnej płoną. W tle potęga korporacyjnej władzy w wymiarze podniecających zależności formalnych wymuszających poddawania się dominacji, przełamana prowokująco jednak siłą młodego magnetyzmu cielesnego i osobowością fascynacji, czy równie trafnie pisząc fascynacji cielesnością i magnetyzmu osobowościowego. Niezłe manipulacyjko typ macho z barytonowym głosem odwala i nieźle jest podatna na nie typiara, bowiem czuje prądy i nie jest najbardziej szczęśliwa z wysłużonym, choć zapewne nie jednej innej mogącym zawrócić w główce partnerem - Antonio Banderasik. Spodziewałem się szczerze pisząc więcej buduarowego ognia, a zobaczyłem niekoniecznie mocne erotycznie sceny, bardziej nawet wyraziste, sugestywne psychologicznie niż erotycznie bezpośrednie - co nie jest absolutnie wadą, a tylko moim rozminięciem się z oczekiwaniami. Może dlatego nie udałem się we wcześniejszym terminie ku sali kinowej, a poczekałem aż w kameralnym otoczeniu będę mógł sobie pozwolić na lekkie spłonięcie wypiekami. Gdybym wiedział że to kosmaty akt mniej fizycznie niegrzeczny, a bardziej psychologicznie rozbudowany, to bym oporom się nie musiał poddawać.
czwartek, 22 maja 2025
Błazny (2023) - Gabriela Muskała
Zajebisci młodzi ludzie na ekranie, mega energia z nich płynie. Tak mnóstwo entuzjazmu jak wiele dojrzałych refleksji. Kilkanaście postaci, kilku równorzędnych bohaterów i tak ich różne marzenia o przyszłości jak przeszłe doświadczenia, skąd przyszli i dlaczego ku aktorstwu się skierowali. Fajny kontekst porównawczy mam, bowiem Utrata równowagi przed kilkoma dniami a dzisiaj Błazny. Filmy o młodości postaci z fascynującymi duszami artystycznymi. Nieco różne (z pozoru lub jednak nie) formy, koncepcje opowiadania w zasadzie o tym samym, wizualna powłoka jednak bliźniacza. W obydwu przypadkach dbałość o detal psychologiczny w człowieku, dotarcie do sedna w jego osobowości i motywacjach, jak i relacji międzyludzkich studium. Tylko że u Muskały jest znacznie cieplej niż u Bojanowskiego (mimo że z czasem robi się dramatyczna schiza konkretna oraz narkotykowa psychodelia we wstępie do finału) i znacząco więcej tu dobrego poczucia humoru, gdyż tu zapewne ta istota różnic, prowadząca do tego co innego Muskała chciała osiągnąć. Tu długo nie ma depresyjnego mroku, a nawet jeśli w półmroku sceny zatopione i w bohaterach się emocjonalnie samo gęste gotuje, to postaci emanują jednak światłem, więc niby obrazy o podobnym środowisku, ale optymizmem kontrastujące. Błazny to też więcej lirycznej poezji, ale też tyle samo dramaturgii jaka jednak tylko w pierwszej fazie nie przygnębia, a w drugiej to wręcz dla odmiany jako rodzaj eksperymentu artystycznego przeraża. To doskonałe intensywne sceny, scenki w których jest mocna emocja i głęboka o tych ludziach treść. Powiązanie życia ze sceną, ich przenikanie się jako wzajemna podświadoma inspiracja. Grupowa i indywidualna terapia - żądz, namiętności i zazdrości kapitalna kameralna wiwisekcja. Wreszcie jak oglądałem to bardzo taki młody jeszcze raz być chciałem, aby przeżyć to wszystko jeszcze raz, być może tym razem nie na pół gwizdka. Coś mi mówi że poniekąd to się teraz (he he) dzieje.
P.S. Dodam że po znajomości Muskała w epizodach Jandę, Więckiewicza i Englerta gościła.
środa, 21 maja 2025
Behemoth - The Shit Ov God (2025)
Absolutnie nie wiem co się myśli i pisze o nowym krążku ekipy zarządzanej twardą ręką przez Nergala, zatem to co w minimalistycznej formule nabazgrole o The Shit Ov God może być totalnie nieprzystające do jego publicznej oceny, co może jedynie dodać mojemu zdaniu wartości w sensie prawdy nieskażonej wpływami opinii obcych. Zarazem może okazać się przekonaniem kompletnie z dooopy kogoś, kto z black/death metalem stylistycznie pokrewnym gustom Darskiego nie ma obecnie niemal nic wspólnego, a jego obiektami porównawczymi albumy które dawno już straciły przypisany im z początku przymiotnik świeży i jedynie mogły nie odkleić się od nich etykiety w rodzaju "potężny". W dodatku nie bardzo rozumiem skąd u mnie to wciąż aktywne i za każdym razem gdy Behemoth materiał wydaje intensywnie pobudzone poczucie obowiązku prowokującego do odsłuchu i stanowiska przedstawienia. Nie słucham bowiem jak już doniosłem takiej nuty za często, bądź wręcz nie pojawia się ona w moim płytowym życiu w ogóle. Dlatego też pokora moje usprawiedliwianie potęguje i ja zupełnie nie będę miał ochoty na walkę polemiczną, gdyby nawet pojawiła się radykalnie różna, skrajnie odmienna od mojej opinia. Ja tylko chciałem zatem sobie zarchiwizować, że The Shit Ov God na poziomie podstawowym poznałem i gdzieś tam sobie w świadomości pośród innych krążków najbardziej rozpoznawalnej polskiej marki ją umieściłem. Chciałem tylko w sumie dać do zrozumienia że lepiej się tego słucha bez wizji niż ubarwia nutę wizualną koncepcją przywiązanego niestety do epickiego kiczu Nergala. Gdy The Shit Ov God się jedynie w formie dźwiękowej kręci, to ja coraz słabszym jednak sentymentem przywiązany do mega jak na estetykę popularnego Enthrone Darkness Triumphant (wiadomo kogo) wyłapuję skojarzenia z takim kierunkiem na pełnej potęgę brzmienia wykorzystującego black metalu. Nie oczywiście jeden do jednego, bo w takich proporcjach nie sposób tutaj tych albumów do jednego mianownika sprowadzać, ale jest na The Shit Ov God często więcej Dimmu Borgir niż Behemotha. Może nie aż tak diabelsko quasi orkiestracyjnie przebojowego jak w wykonaniu Norwegów i bez tak podobnie wyrazistych tematów w zarys wlanego, ale jednak jeśli nie jestem już w stu procentach na detale i ogólniki głuchy, to jednak. Behemoth w takim wydaniu jest (uwaga pocisk) wreszcie jakiś bardziej niż tylko aranżacyjnie poprawny, bowiem jest w sensie umiejętności zszywania motywów i motywów tkania profesjonalnie, zapamiętywalny w końcu. Wiadomo też że to już nie taki black metal straszny (nie drżyjcie świętojebliwi), choćby nie wiem jak bardzo obrazoburczych tekstów Nergal z siebie nie wypluwał, gdyż to się przejadło, trochę swoim ogonem arogancji przykrztusiło i wcześniejszym rozmachem kontrowersji tematy przegrzało. The Shit Ov God najzwyczajniej słucha się dobrze, bez jakichkolwiek jednak silniejszych emocji i kiedy bez obrazków to bez jednocześnie poczucia zażenowania. Inaczej nawet jeśli to dźwięki potężne, patosem wciąż po korek napełnione, to też w całym kontekście i otoczce wizualnej nie od dziś niemałe konsternacyjne zażenowanie wywołujące.
P.S. Ma Nergal niby ten potencjał instrumentalistów kapitalny, ale nie ma Nergal już pasjonującego, w żadnym stopniu, porywającego pomysłu na naprawdę kontrowersyjną i zarazem emocjonującą sztukę i choćby skały sr***y i wysry-wały kolejne zawijasy bluźnierstwa, to ch**a więcej ponad przeciętność z tego wypiętego w stronę Boga owłosionego doopska Nergal nie wyciśnie. Powtórzę że The Shit Ov God słucha się dobrze, ale to chyba w przypadku sztuki która powinna nieprzyzwyczajonych boleć jednak obelga.
wtorek, 20 maja 2025
Utrata równowagi (2024) - Korek Bojanowski
Zwyczajnie bardzo trafiony w sensie opisania doświadczeń środowiska, lecz absolutnie nie banalny temat (głos w dyskusji o kształceniu artystycznym w Polsce), pomysł realizacyjny natomiast (surowy, daleki od dydaktyki) niemal tak dobry że użyję dosadnego smarkatego określenia „wyjebany w kosmos”. Nieoczywisty, dziki thriller psychologiczny, czyli ostre manipulacje psychiczne, chłosty zadawane z premedytacją, prowokacje na granicy lub poza granicę kontroli - rodzaj „dla dobra” młodych ludzi wystawiania ichże na próby, co by w sztucznych warunkach edukacyjnych się udoskonalili/zahartowali, przygotowując na prawdziwe, realnie życiowe testy wytrzymałości charakteru. Założenie podstawowe nawet w teorii szlachetne, w praktyce jednak mocno kontrowersyjne, bowiem metody i techniki jednak w rękach nie dość chyba wystarczająco panującego nad własnymi emocjami, ambicjami czy potrzebami dominacji belfra - ziomka na pozór bardzo spoko, starszego nieco lub inaczej dojrzałego wiekowo ale wciąż poniekąd młodego-niepokornego, z porywającą do wzbudzania poczucia imponowania charyzmą i pasją namiętną do sztuki. Raz problem i jego scenariuszem prostym (w sensie przewidywalnym w dużym stopniu), a mocnym emocjami obudowanie, dwa aktorstwo, które z racji upodobnienia formy do kameralnej dramy psychologicznej mi siedziało, w której rola ruchu ciała, wyrazistej mimiki i wreszcie chyba najbardziej intonacji wydawanych paszczą kwestii raz naturalnie oddająca naturę młodych, kochających intelektualną dosadność artystów, dwa interpretująca cechy udramatyzowanej scenicznej deklamacji. Myślę bo coś jednak wrażliwością czuję, że wyszło bardzo autentycznie na obydwu poziomach, a zasługa rzecz jasna świetnie wyselekcjonowanej podczas castingów grupy dojrzewających do scenicznej wielkości aktorów i paradoksalnie lekko od nich (uprę się złośliwie :)) odstającego autentyzmem tym razem, choć niewątpliwie w innych odsłonach doskonałego, doświadczonego już wygi Tomasza Schuchardta. Dzięki ekipie młodzieży te wszystkie z trzewi wyrywane akcje aktorskie, sprowokowane jak podkreślę dyskusyjnymi metodami, potrafiły całkiem potężnie mnie widza w fotel wcisnąć, czemu niebagatelnie pomagały dźwięki (głębokie bum bum) co rąbią i oddziałują na człowieka od jego środka - tak to czułem.
P.S. Jeśli ktoś już wraz ze mną Utratę równowagi widział, może mi powie czy zasadnie i dlaczego Nel(i) Kaczmarek aparycja, maniera przypominały mi Elżbietę Czyżewską?!
poniedziałek, 19 maja 2025
The Surfer / Surfer (2024) - Lorcan Finnegan
Być może za dużo tego wizualnie przyjemnego, ale i mieszającego w zmysłach, dusznego potężnie słońca, a za mało przejrzystego, zwięzłego scenariusza, więc podczas seansu można lekko się przebiegiem zdarzeń konsternować, a wręcz i oszaleć deczko od pokręconych pomysłów, motywów, wątków odjechanych mózgo-trzepiących, jakie mnie się logicznie nie spinały, a zapewne w ogóle w założeniach się spiąć miały. Zagadko-tajemnica w tym ukryta, ale żeby do jej rdzenia się skutecznie dowiercić to mnie dane nie było, więc te strzępy domysłów, tropów jakie rozpoznałem i powiązałem wystarczyły tylko na rodzaj ogólnego wnioskowania o intencjach które zapewne rozliczenia z tragicznymi toksycznymi rodzicielskimi przeżyciami z dzieciństwa w sobie zawierają. Mówię o doświadczeniach granicznych, które tak mocno się na psychice odbijają, że powodują mega silne zaburzenia, wpływające wybitnie destrukcyjnie na przyszłe koleje losu ofiary. To jednak tylko jakieś moje skromne, powściągliwe domysły, bowiem niczego w kwestii scenariusza rozkminy właściwej nie jestem w przypadku Surfera pewien. Mnie ten nakręcający się w postępie geometrycznym, surrealistyczno-psychodeliczny trip z półtwistami przerósł, mimo że seans intensywny i dziwaczny, nie był jakimś wyjątkowo męczącym. Może w tym zasługa świetnego oka operatora oraz okoliczności przyrody, jak i z pewnością doskonałego aktorstwa całej ekipy, którym najbardziej po latach posuchy, to ostatnimi czasy kluczowy w tym kontekście Cage w kilku przypadkach może się pochwalić.
P.S. Koncepcja postera też fajna, ale chyba inny kierunek dla tego czego mogłem się spodziewać podpowiadająca.
sobota, 17 maja 2025
Treaks - EGO (2025)
Lubię krążki Le Butcherettes, więc nie dziwię się że wpadając na Treaks i odsłuchując EGO też miałem bananika na mordce, bowiem jakby nie dostrzec pomiędzy wymienionymi stylistycznych odmienności, to gdzieś sama nuta w takim pierwszym z brzegu Tiny Brain trąca podobnymi wibracjami, a dodatkowo wokalistka Treaks w bliskiej Teri Gender Bender manierze się z łobuzerska swadą porusza. Tych momentów kiedy łapię się na tym że dźwiękowa zawartość bliska jest jednak więcej, zatem uprę się że niejaka Clothilde Arthuis z ziomkami zapuszcza sobie muzyczne dokonania Teri i tam w podstawowym stopniu szuka inspiracji. Rzecz jasna nie twierdze że jedyną ambicją ekipy z nad Sekwany jest schlebianie gustom fanom Le Butcherettes, bo kiedy wkręca mi się w łeb minimalistyczny doom z numeru Smilling, to sorki, mam poczucie że sugerowanie porównywania na zasadzie powielania jest bezzasadne, a tym samym krzywdzące. To może nie jest granie eklektyczne i raczej wszystkie kawałki oscylują w częstotliwościach post punka, garażowego rocka z plamami elektroniki i stawiają na dość ograniczony zakres rytmiczny, ale tkwi w nich ten konieczny abym nie posiadał rezerwy graniczącej z obojętnością pierwiastek oryginalności. Tematy w poruszanej w tekstach problematyce też jednoznacznie przyporządkowują ekipę z Nantes do nurtu zbuntowanego, więc i potrafią uderzać bezpośrednio w punkt skutecznie, a ich emocjonalność nie pozostawia złudzenia, iż czerpane do nich doświadczenia są ich własne, przeżyte i przemaglowane. EGO to bardzo okejka, tak muzycznie jak lirycznie zaprzeczenie infantylnej mięty i to programowe odarcie z połysku czyni je całkiem w moim osobistym mniemaniu o własnym guście towarem chodliwym - nie pretendującym absolutnie do miana wymagającego dzieła sztuki. EGO stawiam sobie subiektywnie jako trzeci punkt który łączę prostymi w trójkącie, tak z Le Butcherettes jak i Maggot Heart - sugerując że jest w tej francuskiej ekipie coś z obskurnego wizerunku muzycznego, chociaż jak zobaczyłem na teledyskach nosi się Francuzka inaczej niż Linnéa Olsson.
piątek, 16 maja 2025
The Callous Daoboys - I Don't Want to See You in Heaven (2025)
Pochodzące z Atlanty smarkate warYJoty czynią fanom ich nuty kolejne wyczekane, wymarzone anty-przebojowe jednocześnie i pro-chwytliwe psoty! Nagrali i wydali właśnie dzisiaj (a ja już piszę, a powinienem dać sobie na wstrzymanie) nowy album, a proces twórczy oparli na doświadczeniach złamanego serca, udręki, frustracji, niewierności, pożądania, uzależnienia, rozwodu i cierpienia. Zaczyna się I Don't Want to See You in Heaven (he he) od czegoś w rodzaju intrygującej, introdukcji, by z numerem dwa przejść do właściwej istoty ich stylistycznych wygibasów, czyli kapitalnego aranżacyjnie surrealistycznego łączenia math core'owych wygibasów z niemożliwe przyjemnymi dla każdego, nawet nie obsłuchanego uszka refrenami, czy innymi przez fantazję podpowiedzianymi figurami instrumentalnymi, tudzież szerzej rozpisanymi wątkami, zarazem zaskakująco w kontrastowym ujęciu zbieżnymi, gdy niby teoretycznie można by założyć, iż współistnienie ich miałoby się potwornie gryźć. Posiadają bowiem młodzi, nietuzinkowi artyści (czy oni są freakowymi or nerdowymi odszczepieńcami, bo się wydaje?) talent niewątpliwy do godzenia nocy z dniem, słodkiego ze słonym or gorzkim i brutalnego z subtelnym, inaczej jazgotliwego z harmonijnym. Tym samym trafili mnie estetycznie przy okazji poprzedniego longa w to miejsce które czyni zaciekawienie, a z czasem osadzili się w głowie stając integralną częścią całego szerokiego asortymentu artystycznego - bandów licznych, które śledzę i nie potrafię sobie odmówić kontaktu z każdym ich kolejnym wydawnictwem. Są TCD nie tylko w swoim guście KONTRASTOWI, ale oni czynią te fikołki tak na totalnym luzie (w inspiracjach własnej wyobraźni się beztrosko pluskając), jak i każdy składnik kompozycji podnosząc i doprowadzając do formy wypieszczonego rarytasiku - patrz człowieku na te smyki, dęciaki, parapety oraz riffy (tak tak, nie tylko TDEP tak potrafili). Do szóstego kawałka z IDWtSYiH jadą w sumie na tym pozornie w chaosie pogrążonym szablonie mieszanych sprzeczności, zapewniając jednak nie wyłącznie powtórkę opartą na jednym i tym samym schemacie, bowiem nawet jeśli i już, to każdy riff jest oryginalnie wstrząsający, pojedynczy jazgot mega sam w sobie wybitnie wyrazisty. Od szóstego do siódmego indeksu wchodzą jednak na zupełnie inny level i to z pędu wyhamowanie bardzo dobrze robi całemu albumowi, szczególnie że jego rozmiary znacząco przewyższają długość krążka od którego jak zauważyłem rozpocząłem swoją przygodę z TCD. Gdyby nie Lemon i Body horror for Birds, prawdopodobnie ponad 20-minutowa na plus różnica czasowa spowodowałby rodzaj delikatnego, ale jednak przemęczenia, kiedy przecież nuta nie ma często za sprawą poszczególnych wątków dla słuchającego litości. Poszturchuje i przyciska do muru prawie do końca. Sprzedaje kolejne ciosy i za chwilę (lubię lubię pieszczoty tego w duszy miękkiego) poklepie po ramieniu, przytuli do gorącego serduszka, a innym razem (coraz tego więcej w ich nucie) dodatkowo zaskoczy zawieszając, psychodelicznymi akcjami - patrz przykładowo zamknięcie Idiot Temptation Force. Finalizując jeszcze program dwiema częściami dopełnienia wspomnianego intra w formule rozbudowanego, przegadanego nieco (momentami rozwrzeszczanego i bardziej na pełnej energii granego, niż wyplumkanego) outra, które dla konceptu lirycznego ma znaczenie, ale i na dźwiękowej konstrukcji 58-minutowego materiału też swoje odciska. Nie wspominając o tym bardziej intymnie, co w drugiej fazie, wyciskającego niemal łzy wzruszenia ponad 11-minutowy Country Song in Reverse mi robi!
czwartek, 15 maja 2025
Viagra Boys - viagr aboys (2025)
Za samą oprawę graficzną viagr aboys bym ich ozłacał i zaczepiał wszystkich którzy wokół mnie gustują w niebanalnych dźwiękach, aby jeśli jeszcze ich nie znają, to natychmiast nadrobili to bezdyskusyjne zaniechanie. Ale Okay alright, Okay alright nie szata zdobi i takie tam, chociaż bez gustownie intrygującej szaty, to zawsze mniej kompleksowo niżby można kompleksowo było. Prawda? Prawda! Viagra Boys prze z impetem do przodu, nie odwraca się za siebie, tylko kuje to żelazo coraz bardziej myślę względnej mainstreamowej popularności póki gorące (prze-k-Urw-iste gigi też robią swoje!), a nie przewiduje by nagle zabrakło im pomysłów, czy niewyobrażalna jakaś stagnacja przerodziła się w konflikty wewnątrz zespołowe, chociażby skład osobowościowy był tak różnorodny, a inspiracje muzyczne jak na band niezwykle eklektyczny różne. To chyba nie ten adres, tutaj zdaje się być wszystko jasne, dogadane w pół słowa, a flow doskonały, więc Szwedzi z kalifornijskim szołmanem frontamanem raz piszą doskonałe numery, które instrumentalnie i aranżacyjnie są przeKapitalne, a dwa okraszają je jedynymi w swoim rodzaju dosadnie złośliwymi i błyskotliwymi tekstami. Niby grają post punkowo, ale to jest post punk ich - tak jak post punk Idles jest też jedyny w swoim rodzaju i nie ma tutaj przypadku, że obie formacje sklejam w swojej świadomości, bowiem wychodzą jako całość ponad standardy i ich dodatkowym atutem są genialni wokaliści, jacy łączą w sobie jakość w każdym detalu odgrywanej roli oraz charyzmę przez gigantyczne C lub CH (nie mam pojęcia jaka forma jest tu poprawna - patrz A**u :)). Nowy krążek nie jest może zaskoczeniem, bo wszystko w sumie jest tu poniekąd przewidywalne gdy z góry się zakłada że ekipa kocha oryginalne formy i za każdorazowym podejściem do tematu potrafi tak soczyście przy konstrukcjach stylistycznych i drobiazgach aranżacyjnych pokombinować, że nudy człowieku w śladowych ilościach nie doświadczysz. Krążek też ma ten swój własny vibe i nawet taneczny sznyt, bowiem transowe odjazdy i super ekstra groove potrafi pobudzić tak samo bioderka, jak żartobliwe i bystre liryki zapewnić intelektualne ćwiczenia bez grama pseudointelektualnego nadęcia. Może przy okazji powinienem precyzyjnie wyliczyć wszystkie liczne pomysły i kierunki jakie mnie porywają gdy viagr aboys się kręci, ale musiałbym wówczas tym samym rozszerzyć tekst refleksji do rozmiarów jakich tutaj nie praktykuje - których unikam skutecznie. Daje tym zdaniem możliwie wprost, a jednocześnie nie nieznośnie bezbarwnie sugestywnie do zrozumienia, że najnowsze wydawnictwo ma mnóstwo zajebistych momentów, tak jako zamknięte pojedyncze indeksy, jak i fragmentarycznie w sensie detalicznych muśnięć geniuszem wyobraźni (pojedynczych akcentów), a w dodatku jest tak fantastycznie chwytliwe, że aż mi się kręci w głowie od wirowania tych fenomenalnych dźwięków we łbie i tupania nóżką, machania główką czy po prostu wycedzania kolejnych fraz tekstów - proszę luknąć takie cudo jak Dirty Boyz. Wszystko tu gra jak tralala - tempa bez limitów i barier (tak, tak, oni potrafią też po swojemu w subtelną muzycznie, a zarazem ironicznie knajpianą balladę River King) - i w tych tempach kolejne impulsy prowokujące do wywalania z siebie w poczuciu przeszczęśliwego entuzjazmu komplementów! Tak się mega czuję i mega bawię przy nowych jak i starych kawałkach Viagra Boys! Thanks Guys!
środa, 14 maja 2025
Machine Head - Unatøned (2025)
Obawiałem się (pierwsza faza), miałem pewność (faza druga), że nowe wydawnictwo Machine Head nie wkradnie się nawet w dwóch trzecich w moje łaski tak samo silnie jak jego poprzednik. Trzecia faza jednak (ta po przerwie w odsłuchach, bo miałem dwa inne ciekawsze od razu albumy nowe do wciągania) zaskoczyła i ja zaskoczyłem poniekąd z Unatøned, bowiem z lekkiego chaosu, niezbyt współgrających ze sobą jak się zdawało aranżacyjnych pomysłów wyłonił (wykluł?) się album, który wcale a wcale nie jest tak aranżacyjnie nieskładny, tudzież banalny. Jego jednako wadą właśnie może być bardzo chwytliwy charakter, w sensie przebojowy sznyt, jaki najbardziej kojarzy mi się z fazą w historii ekipy Robba Flynna, gdy wydawał z ziomkami The Burning Red, zachowując oczywiście dystans porównawczy - chodzi o przeskok stylistyczny. Niby coś w uszach się tutaj w te mańkę z końca minionego wieku skleja, a jednocześnie Unatøned jest bardziej nadęty epicko i więcej w nim stroszenia piórek pseudo orientacyjno-balladowych gdy słucham ba finał na przykład Scorn (taki czuję tutaj wciąż pro pseudo progresywny sznyt), niż wycieczek w stronę odświeżania ekspresji nu metalowej, mimo że rytmika ma sporo z tego kierunku i zarzuty kierowane w stosunku do Amerykanów, że grają zamiast thrashowo to skocznie nie są kompletnie z palucha wyssane. Momentami Machine Head hula bowiem jak te wszystkie nowocześnie brzmiące bandy w których ostry growl współpieści się z czyściutkimi romantycznymi zaśpiewami i atakującą serduszko emocjonalną elektroniką, obok której jadą grube, czasami dość kwadratowe, ale potrafiące przeczesać z impetem grzywkę riffy - Bleeding Me Dry. W stu procentach jednak nie czuję wciąż satysfakcji z obcowania z poddawanym autopsji nowym rozdziałem, może dlatego że oczekiwałem wiele w przeciwieństwie do sytuacji gdy przypadek Of Kingdom and Crown to były niemal żadne oczekiwania, a efekt jeden z lepszych nawet w długiej, krętej estetycznie historii MH. Wówczas zostałem albumem porwany, obecnie w album systematycznie wciągany, lecz czy refreniska i inne te wszystkie z Unatøned przykleją mi się do mózgu jak wymamlana guma balonowa do szkolnej ławki, wciąż nie wiem, pomimo że po wybrzmieniu ostatniej nuty ostatniego pośród indeksów numeru, mam już ochotę ponownie wcisnąć play, bo czuję w tych kawałkach to klejące!
wtorek, 13 maja 2025
Maldoror / Operacja Maldoror (2024) - Fabrice Du Welz
Film od nagromadzenia traum gęsty, koncepcyjnie zaskakująco rozbudowany, bez stosowania półśrodków, półtonów, bezpośredni, trudny, bolesny - doceniam mocno, ale humoru mi on nie poprawił dniu projekcji oczywiście. Wysokie stężenie brutalnego autentyzmu i totalne w nim otwarcie! Dość długa ponadto sekwencja weselna, nasuwająca rzecz jasna skojarzenia z bardziej rozbuchaną klasyką kina - z mocno wbijającą się w pamięć, standardowo, z rozpędu podłóg szablonu wykorzystywaną biblijną sentencją, że „miłość nie unosi się pychą...”, jaka może brzmieć alarmująco, z perspektywy czasu intensywnie pokorę wywołując. Po korek tutaj surowizny i brudnego realistycznego mroku. Bez standardowej obróbki muzycznej właściwie, tylko w kluczowych momentach z przerażającą dźwiękową oprawą oraz motywem gwizdanym jaki może się śmiało śnić w koszmarach na pierwszym planie oraz kapitalnie wgryzającymi się w świadomość i ciekawie kompozycję urozmaicająco-podkręcającymi motywami wizualnymi. Wszystko po to by oddać potwornie mrocznego ducha opartej na faktach historii, w której boli niemal wszystko i wszystko niemal przemawia totalnie, bezsilność w widzu o natężeniu przygnębienia gigantycznego wywołując. Jednostki u władzy bez kręgosłupów moralnych, upiory patologią umysłu przeżarte, z ludzkimi twarzami bez wyrazu i oczami z których pustka moralna wręcz zionie, jak i świadoma nieudolność organów ścigania, bowiem poczucie bezkarności politycznej hordy level najwyższy. Postaci tego dramatu wiele, zakrętów dramatycznych i wątków tragicznych w tężejącej atmosferze kryminalnej niemało, ale czy to typowe mroczne crime story podporządkowane odkrywaniu pozornie kluczowej tajemnicy zbrodni, ponad studium psychologiczne pokiereszowanej jednostki, obsesyjnie dążącej do sprawiedliwości, poddawanej ustawicznym próbom charakteru przez system i stojącą za nim pod pod postacią elit tak podłość i pogardę dla prawa - wiem że nie! Naprzeciw zorganizowanej przestępczości w białych kołnierzykach młody, zdeterminowany żandarm z patoli pochodzący i tejże patoli z oczywistych względów, gdy ona przez niego krytycznie spostrzegana nienawidzący. Policjant o aparycji mało kozackiej, prawdziwy pies z zupełnie mylącą fizycznością, za to z charakterem wykutym w najtrudniejszych z możliwych warunkach dorastania. Tłem w decydujący sposób oddziaływującym robotniczo-przemysłowa, upadla Belgia lat dziewięćdziesiątych, przypominająca wręcz nasze rodzime realia z czasów najintensywniejszej anomii - taka jakiej kompletnie nie znalem, ani nie potrafiłem sobie wyobrazić. Na pierwszym planie kapitalna główna rola aktorska, doskonała, chwytająca za gardło kompozycja narracyjna, dalej chore akcje (scena ze świniami i ludzkimi szczątkami) i mnóstwo oblechów oraz wszelkiej maści ludzkiego ścierwa w konfrontacji z obsesyjną walką o prawdę i sprawiedliwość. Potwornie przygnębiająca rzeczywistość miejsca i czasu z odbierającą wszelkie nadzieje puentą, że w tym świecie pozbawionym kompletnie etyki i moralności można stracić wszystko próbując coś zmienić. Idziesz do kina zwarty, gotowy, świadomy ciężaru gatunkowego - z kina jednak już się wyczołgowujesz, gdyż rzeczywistość przygniotła, zmiażdżyła, może wręcz zmiotła te Twoje biedaku najbardziej potworne scenariusze.
poniedziałek, 12 maja 2025
Black Bag / Szpiedzy (2025) - Steven Soderbergh
Się jednak wybrałem, mimo że się wzbraniałem ze względu na dość nierówną, a obecnie nastawioną reżyserską Soderbergha formę wyłącznie na poprawne realizacyjnie rzemiosło. Przekonała mnie zarazem entuzjastyczna promocja radiowa, jak i okoliczności które mogłem wypełnić seansem bezkolizyjnym w stosunku do bieżących obowiązków. Żałuje jednak iż kroczyłem do Multiplexu w dniu tak oczywistym jak niedziela, na film o tak oczywistym i magnetycznym tytule jak Szpiedzy, bowiem mądrość płynąca z doświadczenia i rad księgowych dystrybutora, nakazała jemu zamiast tytułu oryginalnego, na opakowanie produkcji w tytuł z rodzaju w pierwszej kolejności przez przypadkowego „niedzielnego” widza wybieralnego. Stąd oprócz projekcji na ekranie obijały się o moje uszy komentarze projektowane przez widza mocno zaangażowanego w odkrywanie tajemnicy ekranowej, co może w teorii uśmiech wywołać, a w praktyce to jednak irytować w stopniu prowokującym do użycia przynajmniej pod nosem słów z lekka dosadnie (to się nie wyklucza) wskazujących wyjście. Przetrwałem jednak, w zarodku irytacyjną złość zdusiłem i na koniec seansu bardziej jednak byłem rozczarowany do bólu poprawną robotą reżysera, niż ochotą człowieka od „komentarzy” do pomocy wcielającemu się w rolę współczesnego Sherlocka Holmesa, Michaelowi Fassbenderowi. Holmesa w mega nowoczesnym, a może z mojej perspektywy skromniej znajomości dzisiejszej technologii, Holmesa niemal futurystycznego. Metodycznego szpiega/detektywa z przeszłością w dodatku, która zrodziła obsesję w kwestii kłamstwa i lojalności, wokół którego postaci skrojona została międzynarodowa intryga parateatralna zagrażająca światu, jak się okazało w miarę angażująca, ale jednak sprzedana mi bez większej dramaturgii, raczej na płasko emocjonalnie, więc i bez entuzjastycznego szału - jasno to myślę od początku wyrażam. Bardzo przyzwoicie ale bez większego wyrazu, teatralnie i mega na chłodzie, aktorsko fakt znakomicie i trochę też z poczuciem humoru, żeby nie było już totalnie na wbitego w doskonale skrojony garnitur sztywniaka. Wizualnie perfekcja - przyznaję! Niewiele jednak ponadto! Trochę na bogato i trochę bida, bowiem w sposób dopracowany, a jednocześnie smutnie sterylny uczuciowo.
niedziela, 11 maja 2025
Ruby Sparks (2012) - Jonathan Dayton, Valerie Faris
Jakie fajne, zgrabne filmowe pantofelki o których bym istnieniu nie wiedział, gdybym nie miał okazji intensywnie intymnie wsłuchać się w głos kogoś wrażliwego na kino małe budżetowo, a gigantyczne emocjonalnie. Ruby Sparks mianowicie to po taniości, ale bez tandety wizualnej zrobione kino, zaprawdę powiedziawszy w gwiazdorskiej oprawie figur hollywoodzkich, ale takich co albo tuż przed wyrobieniem sobie nazwiska, tudzież tych co mogą sobie pozwolić z sympatii i dla własnej satysfakcji, rezygnując z apanażów kosmicznych, zagrać w obrazie bez gigantycznego kapitału. Super że co niektórym wielkim palma nie odbija, sodówa kompletnie nie odbiera artystycznych ambicji i wrażliwości, więc ja tu z tego miejsca przesyłam ukłony szacunku dla Annette Bening i Antonio Banderasa, docierając pominąwszy kwestię obsady i obsady motywacji do tego co w kinie ciepła i wysokiej, ale nieprzegiętej wartości duchowo-intelektualnej podanego najważniejsze. Poczucie milusiego komfortu i wątki, tak wątki i ich interpretacje jakie się w głowie pojawiają tak w trakcie seansu, jak po wybrzmieniu ostatniej nutki, gdy napisy końcowe z ekranu znikają. W tym przypadku z pomysłu w zasadzie dość banalnego wykrzesano w scenariuszu całą, zaskakująco szeroką paletę analitycznych ścieżek, które nie dotykają jedynie samej powierzchni problematyki, ale pomimo formuły raczej lekkiej bowiem osadzonej w stylistyce młodzieńczej komedii romantycznej, to docierają głębiej i wiążą ze sobą motywy psychologiczne w bardzo przemyślany sposób. Mega przyjemne kino, z dobrym poczuciem humoru, zaprzyjaźniające widza z bohaterami emocjonalnie i koncept przebiegły sfinalizowany uważam idealnie skorelowanym z intencją motywacyjną finałowym happy endem - może banalnym, ale dlaczego niby historie uczuciowe miałyby się nie kończyć cukierkowo, gdy pod lukrem nadzienie raczej o posmaku intrygująco skomponowanym. Piękna fantazja, niekoniecznie nie stąpająca jednak mocno po twardej powierzchni i bardzo uroczo oraz trafnie sportretowany tak narcyzm artysty, jak i tego samego artysty zakompleksienie, wyrzucające go poza orbitę realizmu w eskapizm izolacyjny i tym samym przygnebiającą świadomość samotności.
czwartek, 8 maja 2025
Vogter / Ukryty motyw (2024) - Gustav Möller
Wyłuszczę okoliczności projekcji wprost, a zarazem nieco tajemniczo, pisząc że zapamiętam ją na zawsze nie tylko przez wzgląd na ponad standard wysoką jakość merytoryczno-warsztatową, ale też towarzystwo WYJĄTKOWE, w miejscu które zbiegiem okoliczności (tak było pisane) stało się tym pierwszym we wspólnym kinowym zajoba dokarmianiu. Osadzę głęboko w pamięci i będę wielokrotnie wracał z sentymentem do chwili, bowiem magii momentu nie doświadczysz bez magii relacji, a to w tym przypadku wszystko zgrało się idealnie - niech nam gwiazdy dalej sprzyjają i nie szczędzą swej przychylności. To raz sytuacja i jej urok, a dwa dojmujący czar skandynawskiego kina w najlepszym tego określenia znaczeniu. Kina formy surowej, brutalnej i skompresowanej do minimum, a po rozpakowaniu w sensie obadania zmysłami oraz intelektualnymi możliwościami - kina maksimum, dogłębnej analizy na kilku poziomach treści. Sztuki zimnej, wizualnie, operatorsko mistrzowskiej - dostrzeż uważny, wrażliwy oczami widzu te dwa pośród wybornych ujęć najbardziej oryginalne. Muzyki tła minimalistycznej i paradoksalnie dzięki temu silniej wraz z klaustrofobiczną atmosferą przeszywającej. Warsztatu aktorskiego wybitnego, gdzie rysy twarzy i mimika w centrum, a casting pierwszym ze znakomicie wycyzelowanych licznych etapów realizacji detalem, by wrażenie totalnej autentyczności wywołać, a na poziomie rozbudowanych analiz pozwolić refleksji zadać właściwe pytania o granice etyczne zemsty, wprost znęcania, kiedy okoliczności i możliwości względnej jak się okaże bezkarności na nie pozwalają. Przewagi wykorzystywanej do momentu gdy jednak nerwy puszczają, pęka pod ciężarem gigantycznych bolesnych emocji premedytacja i dotychczasowa strategiczna kalkulacja na nic się zdaje. Odwracają się proporcje i dominacja staje się atutem przeciwnika, zmuszając do poddania się jej szantażowi, czy może zmienia się perspektywa, poczucie bezradności, postawienie pod ścianą sprzyjają autorefleksji, a wręcz utożsamianiu się poniekąd z negatywnymi w pierwszym wrażeniu bohaterami drugiego panu (matka i matka vs. syn i syn / matka, syn - syn, matka), a dokładnie z ich odczuciami bardzo zbieżnymi - perspektywami spojrzenia, doświadczeń koszmarnych, traum bliskości. Vogter to pasjonująca psychologiczna rozgrywka, w stu procentach autentyczna i przekonująca na każdym poziomie, bez grama szarży, mimo że jak donoszą krytycy scenariusz nie powala oryginalnością i jest nawet nadźgany lukami fabularnymi, których autor i właściciel tego blogaska nie to że w ogóle nie dostrzega, ale w takim wymiarze podnoszonej histerii nie rozpoznaje, bowiem najzwyczajniej zostaje zassany w ten psychologiczny gatunkowy ciężar, klimat gęsty od pulsujących pod zbroją grubej skóry bohaterów bolesnych emocji i ponad wszystko czuje wszystko sugestywnie, co aktorsko jest doskonale wyrażone, będąc postaci demonami, od środka ich człowieczeństwo wyżerającymi oraz konkluzje zaskakująco racjonalną dostrzegając, iż być może dobrze się stało że się tragicznymi wydarzeniami uwolnionym od nieuniknionego choćby wzbić się na wyżyny empatii i wyrozumiałości zostało. Tak, może to i lepiej.
środa, 7 maja 2025
The Last Showgirl (2024) - Gia Coppola
Pamela jaka tutaj jest każdy kto zdecydował się udać do kina widział, a jeśli po obejrzeniu wyłącznie trailera wyciągnął wnioski i się przed projekcją wzbraniał z jakiegokolwiek powodu, to raczej mało rozsądnie postąpił. Tak się złożyło że The Last Showgirl obejrzałem zaraz po seansie Babygirl i z miejsca zacząłem porównywać dwie kobiety symbole seksu sprzed lat i wynik tej konfrontacji stawia Pameli tak surowe bez makijażu, jak to podrasowane stylistów ingerencją oblicze ponad obecnymi rysami Nicole Kidman. Pamela myślę wygrywa też bardziej uroczym sposobem bycia, chociaż brzmi jak nakręcona lala, najbardziej zmanierowana w ten przesłodzony sposób bliski Marylin Monroe, co może się przez to kojarzyć niezbyt wytrawnie, a infantylnie. Pamela jest też znakomicie obsadzona, wedle własnych możliwości i cech najzwyczajniej trafiona i naturalnie bardzo dobra. Doskonale daje rade, wchodzi w konwencje fantastycznie i wraz z całą pozostałą obsadą nie tylko wywołuje współczucie, ale udaje jej się też jej momentami przywołać dawny blask urody - na zmianę oczywiście z lekko żałosnej groteski posmakiem, szczególnie w tych ujęciach w których do gry z przytupem Jamie Lee Curtis wbija. Jamie dodam zrobiona w punkt - majstersztyk przerysowania, a jednako kompletnie współgrający z rzeczywistością, na zasadzie sto procent żałosnego obrazu w żałosnym obrazie. W tym trudnym, bowiem poddanym sprawdzianowi bezlitosnego czasu kontekście obejrzałem w sumie dojmujący obraz przemijania i testowania nostalgią i konsekwencjami przeszłych wyborów człowieka, dawnego sukcesu niewolnika. Znikającą w mgnieniu oka sławę - teraźniejszość kompletnie niekompatybilną z echami przeszłości, a w szczególe uzależnienie od sceny wbrew rozsądkowi i wymogami współczesnego rynku szołbiznesowego, czy przede wszystkim niesprzyjającemu macierzyństwu blasku reflektorów magnetyzmu i cekinowo-brokatowej pokusie. Szanuję oddziaływanie na emocje za muzyczny i liryczny efekt hitu Bonnie Tyler, a efekt wizualny za aktorstwo i taki ziarnisty obraz - tą fakturę niewyrazistą, sznyt archaiczny czy anty mainstreamowy. To naprawdę bardzo porządne kino, a na finał nawet kino porywająco poruszające - korzystające wyraźnie z casusu Zapaśnika (Aronofsky kozak), niby jakościowo bliskie, ale jednak gdybym odświeżył szarże Rouke’a według scenariusza Roberta Siegela, to czuję że trio Gia Coppola, Kate Gersten i Pamela Anderson tej poprzeczki wyżej nie zawiesiło.
wtorek, 6 maja 2025
Happiness (1998) - Todd Solondz
O
potrzebie, mocarnej potrzebie fizjologicznej i ducha potrzebie -
chemicznej reakcji organizmu. W zupełnie zaskakującej merytorycznie
(dla mnie kompletny opad szczeny) formule kina bezpośredniego, nie
podkoloryzowanego, lecz też kina oryginalnie podbitego ironiczną
pozą i czarnym jak czerń z najczarniejszych otchłani ludzkiej
duszy, brutalnym poczuciem humoru - tak mi się z początku zdawało.
Todd Solondz w zasadzie nie bierze jeńców i wali kamuflowaną
prawdą o ludziach żyjących życiem na pokaz albo rozczarowanych
rzeczywistością - smutnych w środku, sfrustrowanych głęboko,
udających realne szczęście bądź pozostających kompletnie bez
wiary w taki realnie optymistyczny, choć odrobinę scenariusz. Ludzi
też z wstrząsającymi, ponurymi tajemnicami, których chore
namiętności realizowane w podły, krzywdzący sposób - sytuacja z
rodzaju co za świat! Tutaj kilku równoległych równoprawnych
bohaterów powiązanych zależnościami bądź więzami rodzinnymi i
ich zawile uczucia, więc i mozaikowa, tylko w tym przypadku
nieprzekombinowana forma. Poważny przekaz, wstrząsający kierunek i
sposób ukazania wątków kontrowersyjnych prosto w ryj. Bez taryfy
ulgowej dla tematów tabu i bez udawania oraz oburzania - do sedna
aby może mechanizmy zrozumieć, bez rzecz jasna krzywdzących ich
konsekwencji usprawiedliwiania. Gdyby nie ten (o jprdl) ciężki,
brudny (kto widział wie) wątek!
piątek, 2 maja 2025
Ghost - Skeletá (2025)
Mega szybko zleciał czas pomiędzy premierami dotychczas ostatniej, a od kilku dni obecnie ostatniej płyty Ghost, a przecież nie był to jakiś jedynie rok między nimi, więc coraz trudniej mi się godzić z tak błyskawicznym odhaczaniem kolejnych dni, miesięcy czy lat. Lekko zatem zaskoczony natychmiast się mimo wszystko otrząsnąłem z szoku aby z czystym, świeżym na ile się da rozumem odnieść do zawartości Skelety, w jaką wprowadzony zostałem dzięki już od chwili dłuższej niż cały album hulających trzech singli. One otwierają krążek i ten zabieg powoduje poniekąd, iż miałem wrażenie po premierowym odsłuchu że to materiał nie taki nowy odkrywam, jakbym się do niego przekonywał, gdyby single porozrzucane były pod gdzieś dalszymi numerami. Tym samym też w zawartość zostałem wprowadzony, jakbym najzwyczajniej w znane mi progi wkraczał, a to co po trzech startowych numerach następuje niczym w zasadzie mnie nie zaskakuje, choć przyznaję od razu, iż vibe Skelety, to najbardziej ejtisowy w klimacie ich materiał i udział klawiszowej oraz przede wszystkim przebojowej na ten charakterystyczny sposób maniery kompozycyjnej, ma decydujący wpływ na sukces oddziaływania "szkieletu". Coraz silniej "glamowy" charakter ostatnich propozycji Ghost uważam zdecydowanie dobrze współgra z archetypicznym sznytem nuty Szwedów i ja się bez wahania zaliczam do grona tych fanów, których stadiony dla Ghost nie odstraszają, a wręcz fenomenalne kompozytorskie umiejętności Tobiasa Forge'a (tak tak tak - ja również uważam że potrafi on pisać tak, że numery i całe albumy z czasem im poświęcanym się "otwierają") muszą być w tym stadionowym kierunku rozwijane, bowiem tu liczy się tak rozmach wyobraźni, kapitalne czucie chwytliwości oraz groovu, jak i same struktury rozbudowane predestynują jego styl do klimatu wysoko intensywnych uniesień mas ludzkich. Nie raz już obrazki towarzyszące promowanym numerom pokazywały jaka atmosfera towarzyszy każdemu szoł w Ghost wykonaniu i kto za Ghost w sensie maniakalnego zaangażowania stoi. Ci ludzie którzy wynieśli ekipę Tobiasa na taki poziom popularności i piedestał w sensie jakości by pchnąć/napędzić tą machinę, a samych muzyków zainspirować, zasługują na jak najwięcej, a możliwości przecież to gigantyczna produkcja i wyprzedane hale oraz właśnie stadiony. Ja kupuję Skeletę bez pytań (to co epicko heavy i epicko balladowe), bo ona mnie porywa każdą jedną nutką osobną i na jeszcze bardziej szeroko genialnymi liniami wokalnymi (interpretacje wyborne), chórkami, refrenami oraz solówkami przebogatymi i przezgrabnymi zarazem, bowiem co najważniejsze każda kompozycja to doskonale przemyślana forma i wykonanie znakomite. Nie dziwi mnie zatem moja entuzjastyczna reakcja, morda od ucha do ucha uśmiechnięta i wielka, niepohamowana, więc realizowana ochota na odgrywanie partii gitarowych na powietrznym wiośle i nie dziwią ogromne oczekiwania co to majowego występu Ghost w Atlas Arenie, na jakie to wydarzenie posiadam zakupioną już wejściówkę i naturalnie nie zawaham się jej użyć.
P.S. Żeby nie było tak bezgranicznie optymistyczne i poważnie dodam że Ci którzy od lat tejże ekipy nie trawią dają do zrozumienia że Skeletá im się nie podoba, iż nie rozumieją fenomenu tego zespołu i że k**** fani Abby polubią, a nie szalikowcy glamu czy innych heavy metalowych akcji z lat osiemdziesiątych czy przełomu wymienionej dekady i ją poprzedzającej. Ja k**** ostro śmiecham za każdym razem, gdy na takie uniesienia niezainteresowanych wpadam.