Fange to na scenie ekstremalnej jeszcze wciąż mało znane zjawisko, ale nie zdziwiłbym się gdyby jednak w przyszłości, zaciągani nurtem wzbudzonym przez Gojirę stali się co najmniej bardziej niż obecnie rozpoznawalni. Nie grają tak jak obecnie wspomniani więksi ziomale, ale nie aż tak daleko im do klimatów w jakich niegdyś ekipa braci Duplantier ekstremalnie rzeźbiła. Są jak najbardziej sobą w oryginalnym tonie wysokiego tonażu i nie wykluczone też, iż Fange podąży w coraz to bardziej przystępne rejony, rzecz jasna pozostając tym samym wiernym klimatom powiązanym z samobójczym mrokiem. Może wieszcze swoisty paradoks stylistyczny, ale kiedy słyszę otwierający Purulences Cavalier Seul (o w mordę, jaki strzał), to jednak nietrudno mi sobie wyobrazić boleśnie niepokojącego darcia ryja, które posiada intrygująco chwytliwą konstrukcję i nieprzesłodzoną w żadnym wypadku melodykę. Niby blisko (kiedyś pisałem) SYL i FF, a zarazem niedaleko Cult of Luna - rzecz wysoce energetyczna, kaloryczna i depresjo-MANIAKALNA. Tylko że jak piszę o możliwym mainstreamie, to czynię to z przekornym uśmieszkiem na mordce, bowiem zdaje się, że Fange na Purulences policzkuje jeszcze z większym impetem niźli wcześniej, a z riffu czyni decydujący walor (mniej elektroniki, więcej bombardowania riffem) - jaki przede wszystkim przestrzenny w swej niewątpliwej mocarności. Kawał doEbanej po całości nuty w każdym fragmencie, z naciskiem na zgniatający mózg fenomenalnymi motywami, uzależniający festiwalem najlepszych zaciągów na wiośle jakie ostatnio słyszałem Grand-Guigol. Kapitalna sprawa, kolejna przekonująca mnie coraz bardziej odsłona w karierze żabojadów - przodowników pracy (jeśli się nie mylę 4 płyta w ciągu 4 lat).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz