środa, 31 sierpnia 2022

Machine Head - Of Kingdom and Crown (2022)

 

Wymarzyłem sobie nieco inny nowy MH. Wyśniłem taki który bardziej zerka w kierunku ambitniejszej formy nu metalu - taki dokładnie, jaki zaproponowali na singlu, którego ostatecznie ku mojej rozpaczy nie uświadczyłem w programie Of Kingdom and Crown. Circle the Drain to był w moim przekonaniu strzał w dziesiątkę i numer ponownie skupiający moje zainteresowanie ewentualnie na tym co w przyszłości nagrają. Dwa ostatnie longi spuściłem w sedesie i nie jest mi wstyd, że zrobiłem to może odrobinę pochopnie, gdyż totalnie żadne nie były, ale uczciwej wobec fanów koncepcji w nich się nie dopatrzyłem. Tak więc liczyłem za sprawą świeżego materiału na mocne odbicie, by wraz z rozwojem sytuacji pesymizmem zastępować entuzjazm, a jak się teraz okazuje, dostałem zestaw piosenek bardzo na tak. Materiał mimo iż nie wprost zaspokajający moje oczekiwania, to jednak taki, który to wprost wpisuje się pomimo wszystko w pomysł na progresywny melodyjny thrash, lub jak kto woli metal core, w jeszcze bardziej epickiej formule. Pierwotne kontakty z poddawanym subiektywnej analizie obiektem przynoszą skojarzenia ze szczytowymi epickimi osiągnięciami ekipy dowodzonej przez Robba Flynna, czyli krążkami od wydania Through the Ashes of Empires do Unto the Locust. Kolejne drążące temat jeszcze głębiej odsłuchy doprowadzają mnie jednak do przekonania, iż Of Kingdom and Crown idealnie wpisałby się w przestrzeń pomiędzy The Burning Red, a genialny album z 2003-ego roku. Systematyczne obcowanie tylko pogłębia to odczucie i już jestem niemal w stu procentach gotowy bronić powyższej tezy, gdyby w atmosferze oczywiście przyjaznej dysputy ktokolwiek sygnalizował ochotę podważania jej zasadności. Obecnej ekipie Robba udało się bowiem (tak myślę) skutecznie ożenić mięsisty groove z progresywnym aranżacyjnym zacięciem i te dwie cechy charakterystyczne dla wymienionych dopełnić walorem interesującego riffu i refrenowej przebojowości, czyli wspólnymi atrybutami owych. Jeśli już jestem przy ekipie to jasne że należy wspomnieć kto tam teraz rzeźbi na jednym z wioseł. Nasz człowiek na tym legendarnym pokładzie, Wacław Kiełtyka, nie byle kto w polskim death metalu czy bardziej współcześnie groove metalu. Jednak MH to inna liga niż Decapitated, do czego "nasz" człowiek sam się przyznaje. Totalna profeska nawet na tle metodycznej filozofii macierzystej formacji Kiełtyki. Gigantyczne wymagania ale i komfortowe warunki pracy - nic tylko korzystać i spieniężać ten swój osobisty niewątpliwy sukces. :) Wracając jeszcze na finał do zawartości Of Kingdom and Crown, jest bardzo różnorodnie i to mnie najbardziej przekonuje. Siarczyście, galopująco z riffami ostrymi i ciężkimi, ale i kapitalnie na efekt oddziałuje dramaturgia aranżacyjna, jakiej główna część składowa to heavy solówki i odpowiednio okraszone wyobraźnią pomysły, chwytające się emocji w melodiach, jak i w znacznie obfitszych w agresję ekstremalnych frazach. Do tego Flynn w wokalnej formie wysokiej i dzięki temu słucham teraz najlepszej płyty MH od lat i nawet jeśli nie mam tego czego oczekiwałem, to to co otrzymałem zupełnie i z każdym odsłuchem jeszcze mocniej mnie satysfakcjonuje. Zaskakując jednocześnie!

wtorek, 30 sierpnia 2022

Soulfly - Totem (2022)

 


Wszystko niby teoretycznie gra, a praktycznie nie gra tak intensywnie i na takim wysokim poziomie, który by oddziaływał wystarczająco głęboko, bym miał po latach posuchy i ostatnio względnej zmiany na lepsze, znów nowy krążek Soulfly wrzucić do playera ze znakiem serduszka mu przyporządkowanym. :) Wkoło się rozpisują że Totem brzmi super i jest w pełni udany, a ja nie czuję tego i brak mi euforycznego nakręcenia, bym w słowach komplementach spisał własne odczucia. Słucham któryś raz, robię podejście ente - wyróżniam świetne fragmenty, wywalam z pamięci momenty mielizn, które są właściwie momentami nudnej powtarzalności, ale przy kolejnym podejściu nadal nie pamiętam gdzie były te fragmenty perełki, bowiem wszystko mi się zlewa i tylko kilka odrębnych riffów, a najbardziej klimatycznych kombinacji wbija się w pamięć tak, że kiedy powracają czuję jakieś w ogóle emocje. Problem znajduję w tym, że program składający się na Totem to nie zbiór tworzących w obrębie kilku minut doskonale zaaranżowanych kompozycji, tylko program składający się z często doskonałych riffów, tylko chaotycznie, bez pomysłu w sensie ładu i składu poupychanych w numerach właśnie nie tworzących zamkniętych całości, tylko ciąg thrashowych wirtuozerskich popisów. Ja bardzo przepraszam że się wymądrzam zupełnie nie znając muzycznych podstaw z zakresu teorii - nigdy nic spod mojego pióra muzycznego nie powstało i nie ma szans bym próbował w praktyce prześcigać się i rywalizować nawet z kawałkami z najnowszego longa Maxa Cavalery. Jednak muzyka jako produkt przygotowany by wzbudzać pozytywne odczucia powinien trafiać i uwodzić, bez względu czy to czysta ekstrema czy rzecz w znacznie subtelniejszej estetyce. Mnie Totem nie trafia, mimo że chłodna analiza zawartości może matematycznie dawać wynik dodatni. Pewnie powyższe brzmi jakbym poszedł w las i narzekał że drzewa są zielone, a ja się tej zieloności spodziewałem i mi się ona już ulewa, lecz przypomnijcie sobie że czasem w ten las wbijając walory barw, zapachowe i wszystkie inne towarzyszące doświadczeniu wprawiają was w ten upragniony stan błogości. Tego właśnie zawsze oczekuję po kontakcie z każdym muzycznym albumem i to doznanie mi dane pozwala tak na zbudowanie z nim poczucia więzi bazującej na tymże. Do Totem nie chce mi się wracać, a do porannego lasu jak najbardziej, więc żadna algebra nie pomoże gdy nie ma zamiłowania. Nawet kiedy finał w postaci Spirit Animal ma to coś, co przy odpowiedniej obróbce mogłoby być elementem wyróżniającym Totem na tle innych ostatnimi czasy produkowanych materiałów pod szyldem Soulfly. Może to wina rejterady Marco Rizzo? Pewnie to jednak nie to!

poniedziałek, 29 sierpnia 2022

Cassandra's Dream / Sen Kasandry (2007) - Woody Allen

 

Nie całkiem allenowska historia - precyzyjniej nie w pełni formuła jaką Allen przez lata preferował. Bardzo w tym przypadku brytyjska oczywiście, bowiem obsada potrafi zdziałać nawet więcej, niż charakterystyczne dla ziemi anglosaskiej lokacje. Zagrane jest to z biglem i w pełni naturalnie, bo młodych wówczas Ewana McGregora i Colina Farrella, niewątpliwie aktorsko utalentowanymi sukinkotami można nazywać. Oglądałem i odczuwałem iż jest w tym maniera Mike'a Leigh (Sekrety i kłamstwa) i pewnie jeszcze kilku brytyjskich mistrzów gatunku, bowiem rys dramatyczny ponad standardowo komediowy charakter został wyeksponowany. Oczywiście trudno by wiedząc kto za tym stoi, w autorstwo Allena nie uwierzyć, gdyż (uwaga zmieniam front) pomysł na motyw kulminacyjny i zarazem właściwy zakręt dla tej historii, to pomysł który bezdyskusyjnie mógł urodzić się w umyśle rozpoznawalnego od czołówki reżysera. Rodzina lojalność, młodość, szansa by złapać okazję na lepsze życie i warunek, który kompletnie zmienia sytuację i zdecydowanie może przemodelować dalsze życiowe losy. Bicie się z myślami, trochę stawiania pod ścianą i konfrontacja zdrowego rozsądku, moralności i z drugiej strony otwartych drzwi do bardziej obiecującej niż typowo powielającej rodzinne schematy egzystencji. Kilka ciekawych zmiennych i deliberacja, w mimo wszystko rozrywkowej jednak formule o wartościach. Kapitalna rozkmina poczucia winy, wrażliwości vs. osobowości pozbawionej skrupułów, bowiem nastawionej na ślepą realizacje celu. Jeden slaby drugi twardy a finał o zgrozo, banalnie he he zaskakujący. Rok 2005 (Match Point) i 2007 właśnie, w twórczym życiu Woody’ego uznaję za rewelacyjny. :)

niedziela, 28 sierpnia 2022

Fried Green Tomatoes / Smażone zielone pomidory (1991) - Jon Avnet

 


Dwie równolegle historie - historie kobiece i mimo że dzieli je pół wieku, to o uniwersalnym dla tych epok charakterze. O konieczności emancypacji i o wdrukowanej w płci pięknej naturę pokorze. Dwie przemiany i dla kontrapunktu (kontrastowego elementu kompozycji - czegoś ją dopełniającego) jedna tzw. „chłopczyca” jako przykład inspirujący. Momentami dramatycznie, fragmentami komediowo, więc konkludując otrzymujemy komediodramat. :) Smażone zielone pomidory to jeden z tych tytułów które właśnie z nazwy zawsze kojarzyłem, lecz nigdy nie dane mi było mi dane ich zobaczyć w całości, bądź tylko fragmentarycznie znałem - wpadając najczęściej na nie w trakcie przerzucanie kanałów telewizyjnych. I po seansie odbytym w urlopowym klimacie nie żałuję, iż wreszcie taką przyjemność sobie zafundowałem, bowiem obraz to myślę z tej samej kategorii co Świat według Garpa i tak samo bliski realizacyjnie jak Ciekawy przypadek Benjamina Buttona, który zawsze będzie dla mnie w tej samej lidze co Forrest Gump. Nie wiem, nie jestem wielkim fanem talentu człowieka, ale może to najlepszy film w karierze Jona Avneta, reżysera z prawie najwyższej hollywoodzkiej ligi, jednako uparcie i wydaje mi się że jednak bezskutecznie pukającego do drzwi z napisem „elita”. Przynajmniej mnie tak z zaskoczenia zadane pytanie, które z filmów Avneta pamiętam, wprawiłoby w konsternację i dopiero po przejrzeniu jego filmografii w necie odpowiedziałbym stanowczo, że żadne za wyjątkiem Smażonych zielonych pomidorów. Nie ocenię z tej racji odpowiedzialnie jakości powyższego w odniesieniu do reszty całkiem bogatego dorobku twórcy. Napiszę wyłącznie że takie filmy i szczególnie gdy pochodzą sprzed już wielu lat, ogląda się jako już rodzaj chyba archaicznej gatunkowej estetyki, gdyż po pierwsze współcześnie rzadko kontrowersyjne tematy ubiera się w subtelne niedopowiedzenia, a po drugie dzisiaj epicka historia to mam wrażenie wyłącznie filmy o superbohaterach. ;) Tym bardziej kiedy epicka (żeby była jasność – rozbudowana mam na myśli) historia, to warsztatowo bez zarzutu nakręcona wzruszająca opowieść o pięknej przyjaźni i życiu w zupełnie innych realiach rodzinnej i sąsiedzkiej relacji. Zagrana koncertowo i najzwyczajniej tak aby z postaciami nawiązać głęboką relację i kibicować ich perypetiom jak zmaganiom z losem osób z najbliższego prywatnego otoczenia. Za co uznanie należy się oczywiście obsadzie jak i reżyserowi, który pomógł wejść jej na taki poziom, ewentualnie nie przeszkodził jej uzyskać, forsując koncepcję jaka dla aktorów mogła być nienaturalna. Cóż zatem więcej dodać, ponad pewnie drobne wady nie krytykując i niczego szlachetnemu przesłaniu nie ujmując? Zamknę więc temat ogólnikowo i nieco zaczepnie - profesjonalne kino, chwilami dla faceta za ckliwe, ale wartościowe i dojrzałe, bez niestety większych szans na szerokie uznanie w dobie fascynacji obecnego pokolenia filmowych koneserów bohaterami z mocami nadprzyrodzonymi.

piątek, 26 sierpnia 2022

Elvis (2022) - Baz Luhrmann

 

Oczywiście jak zawsze, powiem co mam powiedzieć prosto z mostu! Baz Luhrmann to bezdyskusyjnie z wysokiej półki spec od ekranowego szołmeństwa. Wiadomo, choreograficznego i kostiumowego przepychu i jak niestety ostatnio udowodnił, wznawiając historię Wielkiego Gatsby’ego, też tandetnego efekciarstwa w postaci komputerowo wygenerowanych obrazków, niby ubogacających efekt i odbiór. W klasycznym od strony merytorycznej biopicu Elvisa, wrzucił wszystko z czym jest kojarzony, ale to przyklejone do firmowanej formy efekciarstwo (co mnie zaskakuje) nareszcie jest ze względnym (dyskusji pewnie nie unikniemy :)) smakiem przemycone i nie stanowi osi centralnej, choć dynamika, energia - rytm i flow, to kluczowe elementy prawie trzygodzinnej ekspozycji. Luhrmann warsztatowy kierownik zamieszania, jest tu w stu procentach sobą, ale też sobą takim jakim chciałbym, by częściej bywał. Miałem długo mnóstwo wątpliwości - najpierw powstrzymujące przed zaakceptowaniem Luhrmanna jako Presleya biografa opory. Potem jednak one nieco zmiękły, bo premierowe recenzje wykluczały przerost natężenia cekinowego kiczu, nie wykluczając przecież jego obecności, bo jak niby robić szoł o Elvisie bez ichże uwzględnienia. Tylko że Luhrmann tym razem pogodził rollercoasterową rozrywkę z barwnym ale i mrocznym psychologicznym dramatem, będącym właściwie u fundamentu tragiczną historią życia wrażliwego artysty. Jego klasycznego lotu ku sławie i upadku pod jej ciężarem, by odrodzić się jak Feniks z popiołów, po czym ostatecznie już spłonąć w oślepiającym blasku wymagającej heroicznego wysiłku estrady i w konsekwencji lekomańskiej paranoi. Rola Austina Butlera oczywiście mega, na scenie (w imponujących inscenizacyjnie fragmentach), w ruchu wręcz po wielokroć mega i już tak wielu tak wielu o jego fenomenie napisało w zachwycie, że ja się pod tym tylko podpisuję. Najważniejsza jest jednak muzyka, dzięki której Król wbrew swoim obawom żyje i żyć będzie. To ona nadaje tempo, buduje klimat i określa nastrój narracji. Płynące w żyłach Afroamerykanów blues i gospel, które stworzyły postać Elvisa, a on sam dzięki gigantycznemu talentowi dopisał do niej treść, a historia finalnie zasłużoną mitologię. Muzyka intensywnych skrajnych emocji, doprowadzająca tak do krwi wrzenia jak melancholijnych uniesień. Buntownicza i z duszą, bo rewolucyjna w kontekście kulturowym, niepoprawna politycznie prowokująca oburzenie prawicowych białych hipokrytów, ale i autentycznie poruszająca. Natomiast cholera wie ile w tym scenariuszu prawdy historycznej, a ile wygładzonej "prawdy" na sprzedaż. Ja wiem z pewnością ile tu energii. Mnóstwo! Wiem też że puenta piękna i ogólnie kapitalne widowisko - niby takie miało być nic, a wyszło WSZYSTKO! I ja jestem pod WRAŻENIEM.

czwartek, 25 sierpnia 2022

All the Pretty Horses / Rącze konie (2000) - Billy Bob Thornton

 

Sprzed dwóch dekad obraz, na podstawie powieści Cormacka McCarthy'ego i w reżyserii Billy'ego Boba Thortona, w dodatku w doskonałej obsadzie. Nazwiska jakie tu grają, to obiektywnie znakomite zarówno ówczesne gwiazdy pierwszego i drugiego planu, natomiast z mojej perspektywy tytuł który nie rozumiem jakim cudem wówczas przegapiłem i dopiero teraz nadrabiam. Nostalgiczna opowieść o zmierzchu czasów cowboyów, o podroży w głąb dzikiego wciąż Meksyku, gdzie dla odróżnienia pod koniec lat czterdziestych ubiegłego wieku tradycja cowboysko-ranczerska wciąż jeszcze była żywa. Robi dobre wrażenie, bo aktorsko bez zaskoczenia trzyma poziom, ale też swoje robi bardzo charakterystyczna obecność w kadrze zwierząt. Koniki i krówki, a dokładnie podkreślam kwestię dźwięków jakie stada tutaj wydają oraz relację dzikiego stworzenia z człowiekiem, plus muzyka wespół z widokami, dające prawo by oceniać wysoko mimo że lata od premiery minęły i standardy kinowe też ewoluowały. Stąd wygląda to bardzo klasycznie i opiera się na tradycyjnych filmowych właściwościach, gdzie klimat i stosunkowo prosta historia wyraża tak wartość jak i przywiązanie do konserwatywnego kinowego doświadczenia. Balladowa z początku, później dramatyczna, a po części też melodramatyczna (wątek oczywiście musi być miłosny) charakterystyka i jej tonacja nie mierzą, chociaż narracja dość smętna i w sumie dzieje się niewiele, więc miłośnik produkcji o żywym obliczu może odczuć znużenie czy rozczarowanie. Młodość i naiwność kroczą w parze i dają bolesną lekcję życia - tak bym finalnie lakonicznie fabułę streścił. Zachęciłem? ;)

P.S. Podsumowując już na marginesie - okolice Wichrów namiętności i Rzeki życia, ale jednak Robert Redford, a jeszcze bardziej Edward Zwick w takie kino potrafił z widzem zagrać lepiej. Także John Hillcoat kręcąc bardziej współcześnie Gangstera, czy nawet Susanne Bier Serenę potrafili wykrzesać więcej emocji. Tak ja myślę teraz - uświadomiwszy sobie klasę bezpośredniej konkurencji.

wtorek, 23 sierpnia 2022

Match Point / Wszystko gra (2005) - Woody Allen

 

Londyński romans z kryminalnym finałem i historia opleciona błyskotliwie wokół tematu farta. W czepku urodzony młodzieniec, któremu sprzyjające zbiegi okoliczności otwierają te najważniejsze drzwi. Za nimi bogactwo, wysoki status towarzyski i intelektualne przyjemności. Bo w trakcie korzystania tej opowieści zachłystujemy się młodością, okresem wyborów podczas decydującego o niemal wszystkim startu w dorosłość. Liczy się pasja, romantyzm, namiętność - gdzieś na marginesie tymczasem ląduje dojrzałość. Przegrywa racjonalizm, bo z nim to kiedy zmysły szaleją z góry (he he) przegrana sprawa. Choć można próbować zjeść ciastko i mieć ciastko, lecz jak widać na załączonym filmowym obrazku nie ma co nadużywać przychylności farta!

P.S. Jak tu nie kochać Woody’ego i nie wzdychać do Scarlett? Zresztą do Emily nie mniej. :)

poniedziałek, 22 sierpnia 2022

The Hallo Effect - Days of the Lost (2022)

 


Nie ma się co wstydzić słabości do szwedzkiego melo death'u, kiedy szczególnie weterani wydają takie piękne, bo uderzające celnie w sentyment i nostalgię albumy. Pierwotny w zasadzie skład In Flames z doskonałym i jak do dzisiaj pamiętam w moim odczuciu posiadającym znakomity zmysł aranżowania zgrabnych melodyjek i równie przyjemnych dla ucha solówek Jesperem Strömbladem, wraz z Peterem Iwersem, Niclasem Engelinem, Danielem Svenssonem i od lat podporą wokalną Dark Tranquallity i oczywiście oryginalnym wokalistą wyżej wymienionych (Lunar Strain), nagrali krążek marzenie. Płytę rzecz jasna w żaden sposób wyjątkową, tym bardziej wybitną, ale płytę doskonałą w swoim gatunku, mimo że tak potwornie oczywistą. Ale ja to mam gdzieś, bowiem podczas każdorazowego dotychczasowego odsłuchu wbijają mi te numery na mordę piękny uśmiech zadowolenia i przy okazji wysyłają w myślach do mojego pokoju, w którym jako trochę większy smarkacz chłonąłem dźwięki wszystkich tych bandów którym określenie death w przymiotnikowym znaczeniu pasowało jak pięść do oka, a mimo to miejsce pochodzenia, czas wydania debiutów oraz (no fakt) skojarzenia z pierwszymi bliskimi estetyce death metalu krążkami, ten oto ekstremalny sznyt dodawało. Ucieknę teraz sobie z przestrzeni było minęło i wcisnę tutaj kilka słów o teraźniejszej pożywce dla mojej sentymentalnej duszy. Days of the Lost jest tak samo gatunkowo archaiczny, jak na swój sposób nowoczesny w sensie przebojowego kojarzenia gitarowej lawy z brzmieniami wydobywanymi z syntezatora, a jego wielką zaletą prócz powyższego w parze z przebojowością refrenów i doskonałymi wokalami Stanne jest kapitalne współczesne brzmienie i autentyczna pasja w grze, co by nie było dość już posuniętych wiekowo długowłosych lub mniej długowłosych metaluchów. :) Tną te siarczyste riffy, czarują w każdym kawałku charakterystycznymi cudnymi solówkami (ta króciutka, zgrabniutka z The Most Alone wygrywa jednak), Stanne drze pyska i wchodzi nie aż tak często w dużo czystsze rejestry, sprawiając przyjemność sobie i założę się mnóstwu starych fanów estetyki, która bardziej niż zżarła dość szybko własny ogon, to poszła zbyt odważnie w kierunku kiczowatej Ameryki, miast pozostać na dłużej bliżej matki Skandynawii. 

sobota, 20 sierpnia 2022

Piosenki o miłości (2021) - Tomasz Habowski

 

Dialogi pozostawiają wrażenie kompletnie nieustawianych, jakby sytuacja je kreowała i były one w znacznym stopniu improwizowane - niżby jak to typowo, zostały wcześniej rozpisane pieczołowicie przez scenarzystę. Stąd Piosenki o miłości pozostawiłyby we mnie wrażenie oglądania pewnego rodzaju dokumentu subtelnie fabularyzowanego, gdyby jednak nie ten właściwy czarno-biały artystyczny manewr, ubierający naturalność w poetycką poświatę sztuki wysokich lotów. Wszystko wydaje się, iż kręci się wokół drugoplanowej postaci ojca, aktorskiego weterana, szeroko znanego i jego ego gigantycznego (świetny, nie kto inny jak Andrzej Grabowski). Konfrontacji seniora z juniorem i ciągłego napięcia w ich relacjach, sprowadzonych do patologicznego podkreślania swojej materialnej pozycji, która przecież obdarowała syna komfortem życia w luksusie i pozwala na beztroskę funkcjonowania w bańce. Zależności od ojca i jego finansowej pozycji oraz statusu wynikającego z osiągnięcia sukcesu w branży. To jednak (to pierwsze) narzędzie wywierania emocjonalnego oddziaływania wykorzystane przez scenarzystę i reżysera w jednej osobie - ważne, lecz tylko jako tło dla uroczo zrelacjonowanego ale i bez owijania w bawełnę (bo iskry są krzesane) opowiedzianego romansu młodych ludzi z rożnych światów, których połączyła i w zawirowania wkręciła wspólna pasja i rodzące się powoli burzliwe uczucie. Trzecie zaś, to socjologiczna refleksja (także z tła) o znaczeniu znanego, szeroko rozpoznawalnego nazwiska i drzwiach otwieranych przez owe oraz właśnie w tym też kontekście zawodowej kariery, o roli nieporozumień rodzinnych potęgowanych przez różnice osobowościowe i poziomy wrażliwości - decydujące o sposobie spostrzegania maksymalnie subiektywnej przecież rzeczywistości. Ale jest jeszcze i czwarte (co już nie jest głównym tłem, tylko tłem dla tła, wychodzącym z reszty teł :)) - branża muzyczna, ta współczesna, która przecież jednako nie rożni się od tej sprzed lat kilku i kilkudziesięciu, a która istotę twórczości młodej wrażliwości przelicza na finansowe profity. Prócz tego co powyżej, puenta jest ostra, a prowadzące do niej zabiegi dość zwodnicze. Poddanie się egoistycznym pokusom zdobywania poklasku i udowadniania wartości, nawet jeśli etycznie bardzo wątpliwych. Eksplorowanie pokładów talentu niewątpliwego i wymownego w kontrze do jedynie upartego i bezproduktywnego poszukiwania w sobie dowodów że się go posiada. Sporo jak na zaledwie 90 minut projekcji, prawda? Przyznaję że pomimo wielu złożonych wątków, Habowski absolutnie nie prześlizguje się po rozgrzebanych tematach, choć oczywiście z racji ograniczenia czasowego (może i dobrze), nie wyjaśnia wszystkiego, pozostawiając sporą przestrzeń tak dla widza identyfikacyjną, jak interpretacyjną, ponadto kreując wyjątkowo magnetyczną muzyczną atmosferę. Przyznaję więc, iż doskonale ta fabuła zdaje się oddawać rzeczywistość, tak tą szeroką społeczną, jak i psychologiczną artystycznych dusz, a sposób spojrzenia na nie i muzyczne czy wizualne smaczki, jak myślę pomimo nowoczesnych akcentów, pięknie nawiązują do ambitnego miłosnego kina sprzed ponad pół wieku. Przyznaję też wreszcie, że nie spodziewałem się tak czarującej opowieści po debiucie kogoś, kto do tej pory był związany zawodowo wyłącznie z TVN-owskim serialem niskich lotów. 

piątek, 19 sierpnia 2022

Fucking Bornholm (2022) - Anna Kazejak



Niewiele było potrzeba, abym seans zaczął z bardzo pozytywnym nastawieniem. Wystarczyło doskonałe tło muzyczne, które wprowadziło wstępny element dramatyczny i podkreśliło czający się tragi-komizm formuły ostatnimi czasy w kinie europejskim niezwykle popularnej. Daleko nie szukając, nasza rodzima wersja Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie, czy też bardzo pozytywnie zaskakujący Teściowie Jakuba Michalczuka z doskonałymi kreacjami (Ostaszewskiej, Kuny, Dorocińskiego i Woronowicza), jak i taka nie bardzo udana, bo pod pozorem quasi nostalgii i uniwersalnego rodzinnego cyrku wciskająca merytoryczną watę Zupa nic Kingi Dębskiej. A może jestem w błędzie i reżyserka uderza w tony dużo ambitniejsze, jakie w Turyście poddawał analizie  Ruben Östlund? Zachowanie i konsekwencje, reakcja na bodziec itp., itd.? Fucking Bornholm z jednej strony jedzie po tej właśnie można by powiedzieć ryzykownej, bowiem mocno już wyeksploatowanej linii, a więc trzeba mu było oprócz sprawdzonej metodologii rozwoju wydarzeń czegoś świeżego, aby mógł mi zaimponować. Z drugiej korzysta z przykładu Östlunda i próbuje na splecione przyczynowo-skutkowo części, rozłożyć indywidualne mechanizmy psychologiczne, prowadząc w tym celu przy okazji precyzyjną dekonstrukcję relacji. Tej postulowanej świeżości jednak brak, stąd jest schematycznie, ale sposób realizacji rzetelny i aktorstwo niczego sobie, a fragmentami nawet kapitalne oraz sama historia w którą co by nie szukać dziury w całym można uwierzyć i znaleźć pewnie bez problemu podobnych (nie dosłownie oczywiście) wzorców dookoła co niemiara. Nawet "młody" Stuhr często już jadący na irytującym autopilocie nie irytuje i nie przeszkadza, zatem werdykt brzmi - dobre to było! :)

P.S. Kamperowe społeczności i kamperowa mentalność, to też na marginesie piękna do szerszej socjologiczno-psychologicznej rozkminy tematyka. Tak jak sprytnie humorystycznie wyeksponowana tutaj skandynawska poprawność, posunięta do granic absurdu.

czwartek, 18 sierpnia 2022

The Duke / Książę (2020) - Roger Michell

 

W starym dobrym stylu, z dbałością o atmosferę i z dobrą gdyż niepozbawioną szlachetnych wartości treścią. Ciekawa historia i (co jedno nie wyklucza drugiego) barwne konserwatywne postaci na ekranie, których nie sposób nie darzyć sympatią. Bardzo brytyjski, bardzo klasyczny i co też nie stoi w sprzeczności bardzo zabawny. Inteligentny i rozrywkowy, pełen filmowej magii i bezpretensjonalnego uroku płynącego z doskonałego wyważenia formy i uzyskania efektu jednocześnie tak dla oczu jak dla ducha atrakcyjnego. Historia o zasadach i staroświeckiej skromności, która jednak wyklucza ślepą pokorę i stąd taka moja i pewnie znakomitej większości widzów radość z seansu i przychylność w stosunku do jowialnych bohaterów. Kulisy autentycznych wydarzeń z samego początku lat sześćdziesiątych - kradzieży obrazu Francisco Goi z londyńskiej The National Gallery przez jednoosobową szajkę złodziejską, kierowaną przez społecznie wrażliwego i dość ekscentrycznego staruszka - zaangażowanego idealistę z ogromną rodzinną tragedią skrywaną w pamięci. Toteż ciąg zdarzeń zaskakujący, natomiast ich fabularna interpretacja z doskonałym aktorstwem fantastycznej Helen Mirren i równie dobrego Jima Broadbenta. Jej akurat w kreacji dla niej samej niecodziennej, jego zdecydowanie wręcz przeciwnie. :) Piękne kino z duszą, a ja kocham takie.

P.S. Niestety jak się okazało, to już ostatni film w dorobku Michella. R.I.P. Roger Michell.

środa, 17 sierpnia 2022

Drive My Car (2021) - Ryûsuke Hamaguchi

 

Przede wszystkim dialogi - do bólu kulturalne, przejęte, z eksponowanymi uczuciami, ale paradoksalnie bez emocji. Nie całkowicie puste (absolutnie nie), ale zdystansowane. Bliskość fizyczna, dużo wzajemnego dotyku, intymności i szacunku. Natomiast od strony treści zdrada oraz nagła śmierć - i wszystko to zaledwie w prologu. Zaskakujący seans, zamknięty w stu osiemdziesięciu minutach deklamacji całkowicie niemalże oderwanej od europejskich, a tym bardziej amerykańskich standardów filmowych. Mechanicznych, a jednocześnie tkliwych rozmów i przepracowywania traum osobistych w relacjach z innymi. Ładnie to wygląda, nosi znamiona czegoś egzotycznie intrygującego, ale też nuży, bo tej konwencji za blisko do rozgrzebywania pod pozorem artystycznie intelektualnego psychologizowania. Żeby było jasne, to niezwykle wartościowy obraz, momentami wręcz natchniony pod względem przekazywanej mądrości, ale pomimo też wizualnie urokliwego charakteru za długi i przegadany. Niemniej jednak podkreślam że zaskakujący i dla arcyuważnego widza niezwykły. Innymi słowy niecodzienne doświadczenie, inspiracja do ultra wymagającej psychologicznej analizy na mega świadomym i wrażliwym poziomie. Nie rozbiorę go na czynniki pierwsze, bowiem wymagałoby to opasłej, być może często trudnej do interpretacji rozprawy. Nie chcę jednocześnie psuć dobrej intelektualnie zabawy, jeśli jakimś cudem widz „kumaty” jeszcze nie poznał. Jeśli natomiast ty koleżanko czy ty kolego widzu mniej ambitny się zdecydujecie, nie wińcie, nie zarzucajcie. Nie daję gwarancji że w połowie zwyczajnie nie zaśniecie. :)

wtorek, 16 sierpnia 2022

Manbiki Kazoku / Złodziejaszki (2019) - Hirokazu Koreeda

 

Pieniądze szczęścia nie dają, choć wiele mogą ułatwić. Nic nie jest czarno-białe, a stereotypowe myślenie niczego dobrego nie przynosi - tak sobie po seansie gdybam. :) Z egzotycznym kinem właśnie się skonfrontowałem, z kinem o zwyczajnym życiu, tylko że życiu poza oficjalnym systemem. Na dalekim wschodzie, na marginesie egzystencji, w stylu jak się uda, jak się da - trzeba sobie sprytem niekoniecznie zgodnie z prawem radzić. Złodziejaszki Hirokazu Koreedy nagrodzone zostały niegdyś złotą canneńską palmą, jednak mimo rozgłosu jakim odbiły się w środowisku filmowych, nie obeszło się bez mojego oporu, bowiem mam naturalną skłonność do unikania kina azjatyckiego, a przez to nie wątpię, narażania się na utratę często szansy na obcowanie z dziełem wysokich lotów. Zdarzyło się jednak iż "azjatycki Koreeda" został przeze mnie zignorowany, a Koreeda po wymienionym sukcesie, już w europejskim wydaniu sprawdzony, bo akurat La vérité nakręcone po Złodziejaszkach sprawdziłem i nie byłem nadto zachwycony. Teraz jednak korzystając z okazji podsuniętej pod nos przez TVP Kultura, obejrzałem i uważam że nie po raz pierwszy głupio zrobiłem - że kierując się irracjonalnym uprzedzeniem i brakiem zaufania do profesjonalnej krytyki nazbyt z rezerwą tytuł potraktowałem. To w sumie nic specjalnego, a jednak! Ot obyczajówka ze stopniowo dozowanym dramatycznym efektem, ale sposób jej sfilmowania bez względu na surową formę, posiada w sobie walor intrygujący. Nie wiem jak obraz został odebrany w kraju powstania, bo jego ważnym elementem dla mojej oceny jest właśnie ten orientalizm miejsca przez wzgląd tak na kulturowe, społeczne czy też współczesne obyczajowe właściwości. Niby ludzie do nas Europejczyków podobni, bo ogólnie problem życia na granicy ubóstwa bez potrzeby wyrwania się z środowiska biedy pod naszą strzechą też nie obcy, a i ludzkie zachowania przecież w uproszczeniu bez względu na kontynent posiadają wymiar uniwersalny, to jednak zupełnie inaczej obserwuje się takie historie przez umownie okna w kamienicach w sąsiedniej dzielnicy, a inaczej gdy narracja reżyserska opowiada jednak o świecie zbyt odległym, zdecydowanie nie na wyciągnięcie ręki doświadczanym. Stąd historia względnie uniwersalna przybiera charakter egzotyczny i przyznaje wciąga bardzo mocno.

P.S. Podkradli nie pierwszy raz dzieciaczka - czy uratowali dzieciaczka? To tutaj jest tematem do refleksji i deliberacji na poziomie moralno-etycznym. Żyła babcia, umarła babcia, ale nie musi to wyjść na jaw, bo emeryturka dobra rzecz. Tak jak wyżej. Podobnie ze sprytnym przywłaszczaniem sobie cudzego. Mocno dyskusyjne sprawy, w tym obyczajowym dziele z wolna i zaskakująco ewoluującym w stronę poniekąd szokującego dramatu. Bo Złodziejaszki (hmmm Shoplifters) to jednak nie takie złodziejaszki jak sobie wyobrażałem. I ta przekora mi się bardzo podoba. 

poniedziałek, 15 sierpnia 2022

Jack White - Entering Heaven Alive (2022)

 


Jestem zaskoczony! Nigdzie bowiem nie trafiłem wcześniej na informację jakoby Jack miał w tym roku wydać dwa albumy z premierową nutą, a może w nieodpowiednich, znaczy niekompetentnych źródłach myszkowałem lub zwyczajnie nie interesowałem się na tyle rzetelnie, czy wreszcie sam John Anthony Gillis ukrywał przed fanami własne plany. Tak czy inaczej po naprawdę dobrym (bo doskonale ważącym eksperymenty i siarczyste rock'n'rollowe granie) Fear of the Down natychmiast przyszła pora na program zupełnie inny, bo właściwie to semi akustyczny, a momentami po całości akustyczny. Niestety nie takiego J.W. ja od J.A.G. oczekuję i tak jak dwa numery otwierające - pierwszy z fajnie słyszalnymi progami, a drugi z fajnym (bardzo typowym dla niego) klawiszem w połowie utworu, to dalej ta folkowa (poniekąd też beatlesowa) formuła mimo że na swój właściwy dla balladowej konwencji klei się do uszka, to też gdybym sobie podczas odsłuchu w łóżku zaległ, natychmiast by mnie uśpiła. Żebym nie został nietrafnie zrozumiany - instrumentalnie i aranżacyjnie wszystko brzmi bardzo dobrze, a taki na przykład genialnie bluesowy i zaprzeczający moim powyższym słowom I've Got You Surrounded (With My Love) wysforowuje się pośród partnerów na zdecydowanego mojego faworyta, bo jest FANTASTYCZNY. Pozostałe kawałki jednak (uprę się) nie powodują intensywniejszego bicia serca, a te fragmentaryczne w nich drobiazgi działające na plus (wejścia zgrabnie intrygujących motywów), to zbyt mało, bym miał donosić  Jack właściwie przez 3/4 czasu nie ględzi. Nie napiszę jednako iż daje tu plamę, napiszę iż forsuje mnie akurat w większości nieinteresującą estetykę.

Drukuj