środa, 30 września 2020

Jaws / Szczęki (1975) - Steven Spielberg

 

To nie będzie zwyczajna recenzja, to będzie recenzja, która musowo musi się znaleźć u mnie na blogu, a problem polega na tym, że chce ją mieć, ale nie wiem co oryginalnego mógłbym napisać o filmie o którym wszystko co możliwe w najróżniejszych konfiguracjach zostało już napisane - a do tego z pewności nikt już nie czeka na kolejne powtarzanie banałów. Zatem piszę, bo powinienem, bo chcę mieć już ten koszmar za sobą, ale czytać w zasadzie nikt nie musi, bo nie ma po co. Odleżał się nawet szkic tego tekstu kilka miesięcy od ostatniego spotkania z gumowym mega sharkiem, więc presja by w końcu coś naskrobać przymusiła mnie do działania - wyrzucę nareszcie truizmy i będę miał spokój. Wale więc w klawiaturę pod wpływem nagłego impulsu błyskawicznie - klecę zdania bez takiego jakbym sobie życzył przekonania. Wyszło tak sobie, ale tego się spodziewałem - o tych filmach, które nie znalazły miliardowej publiczności napiszę jak sobie życzę z pewnością ciekawiej, a tą autorską kopię kopii reck o Szczękach teraz znajdziecie w postscriptum. Tak to może wyjdzie inaczej, a może tak bez sensu.

P.S. Od tego na całego Spielberg wbił się w hollywoodzki mainstream, nie ma bowiem od tamtego czasu kinomaniaka (albo więcej, nie ma takiego w wieku zaawansowanego człowieka), który kilkadziesiąt razy nie załapałby się na lep w postaci emisji Szczęk w telewizji. Ja też od zwykłego szarego zjadacza popkultury zasadniczo się nie różnię, stąd wielokrotnie w mniejszych lub większych fragmentach, od reklamy bądź do reklamy oglądałem. Ale tym razem w wakacyjny wieczór, po rowerowym tripie bałtyckim wybrzeżem akurat zrobiłem sobie pełną powtórkę z rozrywki, wykorzystując okazję, aby na stronach bloga przyznać należyte miejsce tej legendarnej już produkcji. I co sobie w czasie emisji pomyślałem? Pomyślałem że rekin mechaniczny jest wciąż zajebisty i nie opatrzył się, choć widać że linki i cięgna nim sterują, ale mogą temu archaicznemu mechanizmowi współcześni wygenerowani przez grafików komputerowych odpowiednicy skoczyć, taki jest fajny. Ponadto zamiast ekscytować się ilu bestia śmiałków i ile ofiar pożre, skupiłem się naturalnie na delektowaniu aktorstwem, a dokładnie nieco kiczowatymi, lecz niezwykle sympatycznymi szarżami Panów aktorów. Roy'a Scheidera dostającego kompletnego fioła (spoczywa w pokoju od 2008-ego), Richarda Dreyfussa nie mniej obłąkanego, ale bardziej zabawnego (jeszcze dycha i ma się chyba dobrze) oraz Roberta Shawa, którym gdybym mógł być to bym chciał być, taki z niego zimny kozak (od dawna niestety gryzie kwiatki od spodu, a jakby teraz żył to byłby już 93-letnim kozakiem). Reszta refleksji zagubiła się pod wpływem nagłych ataków reklam. STOP. Chociaż nie stop, jeszcze jedną zapamiętałem. Wiem ja, wiemy wszyscy, że seria z tego blockbustera powstała, ale jak to najczęściej bywa, kiedy film bank rozbije osiągając szczyty list kasowych przebojów, to trzeba koniecznie dokręcić kolejne epizody by potencjał finansowy jak gąbkę wycisnąć. Nie tędy droga, w sumie tędy droga, ale do zniszczenia kultu, szybciej czy później. Chyba jednak później, albo już, bo kto pisze takie mecyje po latach o innych szczękowych przygodach? :)

wtorek, 29 września 2020

Whispering Sons - Image (2018)

 


Kolejne pokolenie przeintelektualizowanych, przewrażliwionych introwertyków w czerni. ;) Belgijskie dzieciaki (przynajmniej na takich wyglądają) pochodzące z prowincji Limburg, jadą na Image na modłę grania pod The Cult, The Cure, The Sisters of Mercy, a może bardziej nawet Fields of the Nephilim i absolutnie post punkowej estetyce wstydu nie przynoszą, bowiem posiadają talent, warsztat i myślę wszelkie walory naturalne by nie mówiono o nich w przyszłości wyłącznie w kategorii ślepych naśladowców. Obcowanie z Image to w transowym zapętleniu praktyczne pod względem odprężąjącym zawieszenie pomiędzy jawą, a półsnem. Oniryczny charakter twórczości plus repetywność motywów oraz głos, może jeszcze bez okrzepłej ikry (ale wszystko przed), to razem wzięte hipnotyzujące doświadczenie - w wersji live nawet o subtelnych inklinacjach performatywnych. Numery dzielą między siebie podobne, mocno charakterystyczne wątki, lecz mimo homogenicznego ich oblicza, poszczególne kompozycje posiadają swoją ekscytującą odmienność - i nie trzeba jej dosłuchiwać się w nieskończoność. Wymieniłem na początku muzyczne tropy i wcale z tych skojarzeń się nie wycofuje, jednak gdybym jedno uogólnienie musiał wybrać, to moja pobieżna nowofalowa wiedzy nasuwa oczywistą nazwę. Joy Division i ten syntezatorowy duch muśnięty gitarową rytmiką tutaj bardzo żywy.  

poniedziałek, 28 września 2020

The Devil All the Time / Diabeł wcielony (2020) - Antonio Campos

 

Netflix wraz z rozentuzjazmowaną społecznością internetową gorąco poleca i nie jest to akurat rekomendacja na wyrost, gdyż ta opowieść z niezwykle gęstym klimatem oparta na noweli Donalda Raya Pollocka, zdecydowanie zasługuje na tak intensywną promocję. Nie wychodząc poza ramy gatunkowe, jak i nie posiłkując się nader oryginalnymi trikami, nie bardzo chyba znany dotychczas Antonio Campos zekranizował tą przypowieść na zlecenie przybierającego wciąż na sile lidera rynku produkcji omijających kinowe sale. Wprost na kanapę włazi reżyser ze świetnie przemyślana i popartą argumentami tezą Pollocka i mimo, że wykorzystanym uzasadnieniom brakuje błyskotliwości geniuszu, to trudno im odmówić twardych fundamentów i rzetelności. Strach przed wyimaginowanym bożym gniewem, bezradność wobec zdarzeń o charakterze losowym, zakorzeniona w ludzkiej naturze skłonność do przemocy oraz jeszcze kilka innych traum i obłędów, to kapitalne pożywki dla zła jakie człowiek na tej ziemi sieję i krzywd jakie bliźnim wyrządza. Żarliwa religijna wiara, tudzież głęboka wiara cynicznie symulowana, pod lupą D.R. Pollocka przeobrażająca się nie wyłącznie w sytuacjach ekstremalnych w makabryczne odruchy i czyny – oczekiwania i pretensje. A to przecież jasne, że nie Bóg zawodzi, a raczej zdrowe zmysły człowieka zawodzą, prowadząc do bram mitycznego piekła. Podążając za doświadczonym ciężkim życiem głównego bohatera i okrutnym losem jaki go od dzieciństwa prześladuje, to w otaczających go ludzkich postawach dostrzegamy „diabła wcielonego”, a jego samego spostrzegamy jako postać, która niejako walcząc z demonami sama musi uważać, by demonem się nie stać. Wszak okoliczności zmuszają go do działań zbliżających do granicy poza którą jest już tylko nienawiść i zemsta za wszelką cenę. Natłok nieszczęść i skurwysyństwa jest tu porażający, a postaci kręcą się w kółko, brodząc wciąż w tej samej sadzawce przypadków i zbiegów okoliczności. Jest tych nieco naciąganych powikłań od groma, lecz one mimo wrażenia przytłoczenia nie podważają racjonalności forsowanego przesłania, którego z pewnością nie zrozumieją, tym bardziej nie podzielą fanatycy. 

P.S. To nie wszystko i wszystko też nie znajdzie się w postscriptum, bowiem sporo więcej niż te kilka zdań do myślenia The Devil All the Time daje. Podam tu tylko jeszcze jeden argument dopingujący do tytułu sprawdzenia, a jest nim walor zawarty w kapitalnie przeprowadzonym castingu i efektownie dobranym aktorskim gwiazdom, tworzącym obsadę składającą się większości z doskonale zapowiadających się wciąż jeszcze czeladników, którzy dali się w ostatnim czasie od najlepszej warsztatowej strony zauważyć. Pośród nich największą rozpierduchę jednak już okrzepły Robert Pattinson czyni i mnie akurat nawet w minimalnym stopniu swoim mimicznym potencjałem nie zaskakuje. Wiedziałem już od jakiegoś czasu, że jest to aktor fenomenalny, potrafiący rzucić o glebę szaloną szarżą. Aktorem który zagra postać przesiąkniętą oślizgłym złem tak sugestywnie, że aż chce się „dać jej w mordę”.

piątek, 25 września 2020

Witchcraft - The Alchemist (2007)

 


Wypełzli z powodzeniem z proto doom rocka i te dwa inaugurujące ich istnienie krążki, które zanim The Alchemist powstał nagrali przypisały im wysoki status na scenie retro okultystycznej. Tyle że kiedy wówczas (w roku 2004-ym i kolejnym) stylistyczne wycieczki do grania muzyki sprzed czterdziestu lat mogły być odbierane w kategoriach ciekawostki o paradoksalnie świeżości posmaku, to już wkrótce zasiew na retro scenie był tak intensywny, że nawet tacy dla nowej fali zasłużeni prekursorzy mogli zatonąć w morzu obfitości. Tak myślę się stało, a dzisiejszy status Witchcraft i pomysły jego lidera na odnalezienie osobistej niszy tylko potwierdzają tezę, w której zasadność tak samo wtedy (rok 2007), jak dzisiaj żarliwie wierzę. Przepraszam miłośników Witchcraft, ale odbyte przed momentem odsłuchy The Alchemist choć naftaliny woni nie rozniosły, to obnażyły zasadniczy problem jaki z tą grupą pewnie ze sporą rzeszą fanów szeroko postrzeganej retro mody dzielę. Bowiem wszystko to co u podstawy fajnej zabawy w epigonów w przypadku ekipy Magnusa Pelandera gra znakomicie (z epoki brzmienie, szacunek do kopiowanej materii i świetna znajomość powielanej stylistyki), to oprócz wymienionych reszta jest nazbyt zachowawcza, przez co chłopaki z Örebro nie mają startu do najbardziej ekscytujących wyznawców sabbathowo-pentagramowej estetyki. Orchid który mam na myśli wyrywał z aksamitnego fotela (cisza u nich teraz, ale mam nadzieję że będzie jeszcze wyrywał), a Witchcraft nie wyrywa - mimo że szyje przecież całkiem dobre numery. Dobre w znaczeniu zgrabne, dobre w znaczeniu przewidywalne - no cóż. W każdym bądź razie nie popłakiwałem nocami, wiedząc że Pelander idzie współcześnie (swoją drogą dość zaskakująco intrygująco) w kierunku akustycznym, bo na tak wiele jak od Orchid od Witchcraft nigdy nie liczyłem. The Alchemist zauważam tylko jako zmaterializowany efekt pasji Pelandera - w tym konkretnym przypadku archiwizacyjnie rzecz biorąc, jako pomost pomiędzy doomowymi początkami, a późniejszym częściowym zerkaniem w kierunku swawolnego rock'n'rolla (patrz Legend) i jeszcze późniejszym niepewnym obwąchiwaniem się z eksperymentami, bądź bardziej, jak jestem skłonny stwierdzić nieco unowocześnionym zawróceniem na pozycje sprzed właśnie The Alchemist. Posłucham tego albumu teraz jeszcze raz i nie cisnę z odrazą na dno szafy, ale nic więcej ponad to. 

czwartek, 24 września 2020

Viagra Boys - Street Worms (2018)

 


Co ja tam wiem o post punku, kiedy jedyną współczesną nazwą z jaką systematycznie od krótkiego czasu obcuje jest Idles, a moja znajomość korzeni nurtu ogranicza się do kojarzenia kilku legendarnych nazw - niekoniecznie tą scenę wprost inspirujących. Więcej człowiek ze względu na rocznik siedział w punk rocku lat dziewięćdziesiątych, kiedy przez moment odhaczał kolejno początkową dyskografię wesołych amerykańskich bandów w rodzaju The Offspring czy Green Day. No żeby nie być totalnym fajansiarzem było też po drodze Bad Religion, którym zachłysnąłem się mocno na serio, a wszystko co napisałem powyżej odbyło się w przypadkowym powiązaniu z kilkoma typami skaterami łączącymi skakanie na deskach i rolkach z fascynacjami muzycznymi. :) Ale ci grajkowie tu wymienieni nic wspólnego z awangardą punka nie mieli, a kiedy obecnie wpadam na twórczość Szwedów z Viagra Boys, to myślę że mimo swej naiwności nie powinienem ich łączyć akurat z jankeskimi zabawami w anarchizm. Viagra Boys to przecież pozornie jajcarze, bo śpiewają o rzeczach mało poważnych, lecz w sposób inteligentnie błyskotliwy, korzystając do tego z pomysłów czysto muzycznie aranżacyjnych lotów na pewno nie poniżej cholernie wysokiego poziomu. Nie ułatwiają więc szufladkującym zaszufladkowania, ale też nie podpierają się elitaryzmem ubranym w mega ambicje. Są bezpośredni, mogą robić wrażenie wulgarnych, ale przede wszystkim są kapitalnie zestrojeni ze sobą muzycznie i do tego uroczo po prostu przewrotni. Jak podpowiadają weterani dziennikarstwa muzycznego (ci akurat na serio obeznani z post punkową sceną) Viagra Boys nawiązują do punku kipiącego testosteronem i w tekstach cholernie imponującego zdystansowaną ironią, a ich osobista oryginalność budowana zostaje na użyciu niekoniecznie z punkiem powiązanego instrumentarium. Saksofon i liczne elektroniczne pudła z których z gracją wydobywają masę ciekawych bitów konstruujących na fundamencie energetycznego rock'n'rolla przebojową transową rzeczywistość. Kiedy dodatkowo przed zespół wychodzi taki osobliwy harpagan jak Sebastian Murphy i daje surowy popis wokalno-performancerski, to ja nawet jeśli nie jestem takiej sceny followersem, to myślę że warto się dalszej karierze Szwedów przyglądać. Może nie będzie o nich głośno w głównym rockowym nurcie, ale swój wart uznania ślad na scenie z pewnością jeszcze pozostawią.  

wtorek, 22 września 2020

The Crystal Caravan - Against the Rising Tide (2010)

 


Wspomnę teraz (i nie jest to akurat mój pierwszy tekst) o grupie, która dekadę temu z niemałym impetem wbiła się na intensywnie eksploatowaną moją playlistę, razem z falą retro rockowej ofensywy, trwającej dla mojej uciechy w okrojonej lecz wciąż ciekawej wersji aż do dzisiaj. The Crystal Caravan wraz z Against the Rising Tide stał się w maksymalnie subiektywnej opinii piszącego z miejsca jednym z liderów odmłodzonej retro sceny, lecz niestety po nagraniu kolejnej płyty zamilkł na dobre, a przez to iż na bieżąco przestał o sobie przypominać doprowadził niechybnie do fatalnego skutku jakim zepchnięcie nazwy na margines. Oczywiście jakość prima sort twórczości The Crystal Caravan wówczas przed dziesięcioma laty, jak i obecnie kiedy odświeżam właśnie okrojoną dyskografię nie zasłużyła na zaginięcie w niepamięci, stąd bez zbędnej gadanino-pisaniny podejmuję próbę zainteresowania nazwą wszystkich którzy klasyczne nazwy począwszy od legendarnych The Doors, a kończąc na prawie równie kultowych Jefferson Airplane z silnym biciem serducha wspominają. Wiadomo, że zawartość Against the Rising Tide nie jest wprost kalką dorobku powyżej nazw wywołanych, ale w każdej z kompozycji sygnowanych logiem TCC bez problemu odnaleźć można ducha genialnego progresywnym szlifem podrasowanego hard rocka sprzed ćwierćwiecza i jeszcze sporo innych drobnych walorów, które klimatem nawiązują do czasów hipisowskiej rewolucji. W sumie aż głupio by było gdyby po tej mojej krótkiej wkrętce-gawędce miłośnicy retro brzmienia nie sprawdzili czym się tak podniecam. A wierzcie mi że warto się The Crystal Caravan zainteresować i nie pozwolić by płyty formacji uległy zapomnieniu, bowiem radość i pasja jaka płynie z ich albumów zawstydza wielu obecnych liderów retro trendu. Szkoda wielka, że cholera wie dlaczego słuch o The Crystal Caravan zaginął. 

poniedziałek, 21 września 2020

Submarine / Moja łódź podwodna (2010) - Richard Ayoade

 

Powrót to po kilku latach do tytułu, który w pamięci się odłożył, jednak natłok innych wyrazistych produkcji nie pozwolił tak żywo zachować wszystkich związanych z nim refleksji. Stąd fajnie że nadarzyła się okazja do odświeżenia, a bezpośrednia sprężyna by to uczynić tkwiła w drugim już obrazie autorstwa Craiga Robertsa, grającego w filmie Richarda Ayoade główną rolę. Nazwisko Robertsa wtedy jeszcze anonimowe, teraz już odcisnęło swój w świadomości mej ślad, gdyż tegoroczny Eternal Beauty okazał się dziełem wyjątkowym, a wcześniejszą, sprzed już 10 lat kreacją dał się poznać także jako świetnie rokujący młody aktor. Że tak napiszę barwnie "cierpienia mentalne młodego intelektualisty", to film zarówno oryginalnie narracyjne i wizualnie opowiedziany, ale też głęboko przesłaniem i treścią istotną penetrujący obszary mojego zawodowego wychowawczego zainteresowania. Dorastanie i spostrzeganie rzeczywistości z punktu widzenia niebanalnej osobowości Olivera Tate’a (jego tak samo uroczo przeintelektualizowane, jak i irytujące dzielenia włosa na czworo), inaczej dość mroczne, a na pewno dalekie od bajkowej teorii dojrzewanie psychiczne i niełatwe odnajdywanie się nadwrażliwego młodzieńca w społecznych relacjach z rówieśnikami, osadzone jak można się domyślić w kontekście angielskich realiów lat 80-ych jest wdzięczną balladą o fakturze montażowej „sklejki”, lecz mimo pogoni za efektem wizualnym bardzo spójnym i co kluczowe z puentą - w sensie dość przewidywalnym, lecz względnie otwartym interpretacyjnie morałem. Stąd staram się jak mogę używając może zawiłych komplementów zachęcić do seansu, pomimo iż w takiej formule sprzedawane okołomiłosne perypetie nastolatka są dalekie od maksymalnie rozrywkowego charakteru mega hiciarskiej formuły American Pie - której moi rówieśnicy w większości do dzisiaj pozostają sentymentalnymi, czasem o zgrozo też mentalnymi fanami. Innymi słowy zachęcam przy okazji do obejrzenia Eternal Beauty i polecam Submarine tym którzy dojrzeli, ciesząc się że na ile było możliwe jest to film odległy od jajcarstwa debiutanckiego blockbustera Chrisa Weitza. 

P.S. Akcja toczy się ospale, emocje w młodych duszach pulsują, a w tle od czasu do czasu rozbrzmiewa głos Alexa Turnera - dla niewtajemniczonych wokalisty Arctic Monkeys. Musiałem się pochwalić, że dostrzegłem, że rozpoznałem. :)

sobota, 19 września 2020

The Road / Droga (2009) - John Hillcoat

 


Cywilizacje szlag trafił i człowiek na powrót musiał stać się zarówno prymitywnym łowcą, jak i potencjalną dla łowców ofiarą. Ojciec z synem w drodze, podczas dramatycznej ucieczki, w walce o przetrwanie. Po gigantycznym jebudu, w zrujnowanym nieprzyjaznym środowisku przyszło im walczyć o żywność i stać się zarazem żywnością. Czy w takich warunkach jest jeszcze miejsce dla fundamentalnych ludzkich odruchów? Jak w postapokaliptycznych okolicznościach uratować dziecięcą niewinność? Czy jest to możliwe w czasach bezwzględnych, gdzie aby przetrwać trzeba posuwać się do czynów ekstremalnych? Jak ocalić wreszcie kruche życie, kiedy człowiek stał się zwierzyną dla innych pozostałych przy życiu - zdolnych do każdego barbarzyństwa by uniknąć śmierci? Mroczna wizja najbliżej przyszłości w filmie specjalisty od brutalnego, lecz głębokiego w sens i treści kina. Tutaj permanentny lęk i przeszywający chłód robią kapitalną robotę, a zasługa najwyższa w zbudowaniu klimatu beznadziei w użyciu palety opierającej się na brunatnych odcieniach i doskonałej, niezwykle wiarygodnej charakteryzacji. Nasuwało mi się podczas spóźnionego seansu jedno ewidentne porównanie, skojarzenie oczywiste z filmem który zaledwie przed ponad dwunastoma miesiącami się pojawił i z miejsca stał się dla mnie numerem jeden ubiegłego roku. Droga była jednak chronologicznie pierwsza i myślę, że jest równie dramatyczna, lecz może bardziej okrutna, gdyż skupiona stricte na oddziaływaniu ekranowej przemocy. Natomiast obraz który chcę przy okazji przytoczyć, mimo że także pozbawiony w fabule większej nadziei, to niesie ze sobą mimo wszystko szczątkową wiarę w podstawowe ludzkie odruchy. Myślę że kinomaniacy szybko się zorientowali, iż fenomenalny Light of My Life mam na myśli - wielki film przede wszystkim przez pryzmat reżyserski i aktorską kreację kapitalnego Casey'a Afflecka. Hillcoat zrobił film wyrazisty i sugestywny, lecz dopiero Affleck temat podniósł do rangi arcydzieła.

piątek, 18 września 2020

Nevermore - The Politics of Ecstasy (1996)

 


Mimo że Nevermore z banałami nie po drodze, to przejdę do tematu podpierając się właśnie rodzajem truizmu i stwierdzę na starcie, że ich się lubi, bądź nie lubi - tudzież po prostu nie cierpi, nie znosi, nienawidzi. Półśrodków w tej relacji nie zauważam, bo specyficzny, maksymalnie wręcz charakterystyczny "pijany" wokal nieodżałowanego (świeć Szatanie nad jego duszą) Warrela Dane'a i wychodzące znacząco poza ramy standardowego heavy-thrashowego łojenia linie melodyczne, potężne ekstremalnie sterylne brzmienie (z czasem mniej potężne, ale wciąż sterylne) oraz ogólnie aranżacje, które w wyjątkowy na scenie sposób przemieniające chaos w matematyczny porządek, w postaci zapierającej dech w piersi instrumentalno-wokalnej ekwilibrystyki, to nie jest zabawa z nutą dla miękkich zawodników. Jeśli jesteś człowieku przykładem pierwszej opcji i te wszystkie powyższe dla przeciętniaków wady spostrzegasz jako oryginalne zalety, to możesz sobie pogratulować, iż słuch twój oraz możliwości analityczne podczas kontaktu z muzyką nie odbijają cię od ściany z napisem "rozwój, adaptacja". Ja sobie już lata temu serdecznie pogratulowałem, że twórczość Nevermore udało mi się stopniowo rozkminić i konsekwentnie w każdej ich płycie potrafiłem się rozsmakować. Te łamańce techniczne mnie nie przeraziły, "pływające" wokalne odjazdy Dane'a nie odstraszyły, a szarpane koszące riffy i mega ciekawe solówki o klasycznym heavy-thrashowym fundamencie, to od początku zażyłości zachwyciły. Propsuję tych gości i rzecz jasna The Politics of Ecstasy za brzmienie made in Nevermore i wokal made in Warrel Dane. Nikogo jednak nie zamierzam nawracać, czy przekonywać, bo lubię czuć się poniekąd słuchaczem elitarnym. :)

czwartek, 17 września 2020

Katatonia - Last Fair Deal Gone Down (2001)

 


Zbliża się wielkimi krokami jesień i tym bardziej jeśli tegoroczna aura wrześniowa wciąż jest przychylna zmarzluchom i dla podatnych na depresyjne odruchy łaskawa, to dla równowagi emocjonalnej o melancholii w życiu codziennym należy pamiętać. :) Wszak harmonia emocji to rzecz fundamentalna i aby gęba jak głupkowi non stop się nie śmiała, trzeba wrzucać do odsłuchu albumy chociaż nieco bardziej niż piękna osobista rzeczywistość w teorii i praktyce przygnębiające. Toteż paradoksalnie z radością powróciłem obecnie do Last Fair Deal Gone Down, bowiem po pierwsze (wyłuszczone powyżej) i po drugie bezpośrednio powiązane z prozaicznym faktem, iż krążek ten na stronach NTOTR77 jeszcze nie został dotąd quasi zrecenzowany. Przyznaję zupełnie szczerze, że kiedyś uwielbiałem, dziś jednak od czasu do czasu bywam wobec niego bardziej krytyczny. Cenię i sentymentem darzę, ale w konfrontacji z Viva Emptiness i ogólnie wszystkimi kolejnymi albumami Katatonii u mnie akurat tą rywalizację przegrywa. To nie są jednak porażki kończące się na deskach ringu, gdyż nie mam przecież większych uwag do brzmienia (mimo iż mogłoby być znacznie bardziej organiczne i tym samym mniej sterylne), lecz koncentracja na detalach przekonuje, że aranżacyjny szlif nie jest jeszcze w tej fazie rozwoju Katatonii tak doskonały jaki w przypadku największych swych dzieł Szwedzi osiągali. Chwilami brak konsekwencji na której walor spójności traci i momentami warsztatowe niedostatki wokalne Jonasa są wręcz boleśniejsze niż cierpienie zawarte w lirykach. Tak czy inaczej sięganie po Last Fair Deal Gone Down nie odbieram w kategoriach kary, bo jakby tak było to krążek z dalekiego marginesu nigdy by do odsłuchów nie powracał. Posiada więc on sporo cech szczególnych i szczególnie klimat depresyjny podkręcających, a znudzony głos wokalisty wyśpiewującego ponure treści i smutek zawarty w każdej nucie wpływa na mnie hipnotyzująco i gdy Renkse nie siłuje się z frazami kojąco. Ponad wszystkimi minusami i plusami jest też tutaj co niebagatelne, kilka przebojów nieco bardziej żywych, które udało się ekipie Szwedów za pośrednictwem zawartości krążka przed niemal dwoma dekadami skutecznie sprzedać. Takich które wrosły w mą świadomość i nie ma siły która by je stamtąd wypędziła. 

piątek, 11 września 2020

Elles / Sponsoring (2011) - Małgorzata Szumowska

 


Pierwszy obraz obecnie już w kinie europejskim uznanej Małgorzaty Szumowskiej, który przyciągnął szeroką uwagę i był gorąco komentowany nie wyłącznie w ultra konserwatywnej Polsce. Zaproponowała bowiem eksportowa reżyserska gwiazda do głębokiej analizy psychologicznej i kulturowej temat uniwersalnie kontrowersyjny, taki który często nawet bez artystycznego filmowego sznytu powodowałby wzrost ciśnienia u widza z różnych biegunów światopoglądowej perspektywy i krańców Europy. Podstawiła pod nos z inherentną odwagą problematykę z kategorii tabu i dodatkowo podkreśliła jej sugestywną wymowę odważnymi scenami erotycznymi, narażając się właśnie przez ten ruch na bicie piany przez tych wszystkich co czystość cenią sobie często wyłącznie w słowach, sami oczywiście daleko większy mając do niej dystans praktyczny pod kołderką. Wszelacy hipokryci rzecz jasna podnosili larum, bez nierzadko próby zrozumienia sensu czy nawet fundamentalnego sprawdzenia podczas seansu, po cholerę Szumowska na ekrany takie plugawe treści wprowadza. Ale to tylko jedna strona wokoło filmowej rozgrywki, bowiem krytyka (dla jasności po równi z komplementami) przyszła także ze strony widza intelektualnie rozwiniętego, pozbawionego klapek na oczach, który co nie jest pozbawione uzasadnienia zadawał konieczne pytania czy bezpośredni charakter ujęć o charakterze seksualnej rozpusty nie był li tylko chwytem mającym rozpętać powyższą burzę? Zasadne to pytanie, gdyż Sponsoring pozbawiony tego rodzaju kontrowersji i w zamian rozwijający się w kierunku czystej psychologiczno-socjologicznej analizy byłby dziełem być może nie tylko bardziej wyczerpującym temat, ale przede wszystkim artystycznie ambitniejszym. Mimo wszystko oceniając to co finalnie jako efekt swojej pracy Szumowska zaprezentowała nie można uznać, iż Sponsoring nie przynosi kina o wysokim stężeniu walorów. Jest on bowiem pomimo powyższej uwagi pod względem warsztatu fascynującą psychologiczną rozgrywką aktorską pomiędzy Juliette Binoche, a Joanną Kulig w towarzystwie nie mniej dobrych ról drugoplanowych. Stanowi także świetnie zaaranżowany i sfilmowany materiał, z mnóstwem intrygujących detali pomiędzy wierszami ukrytych. To w moim maksymalnie subiektywnym rzecz jasna spostrzeganiu film wartościowy merytorycznie i zjawiskowy aktorsko, który pomimo wzbudzanych kontrowersji nie bazuje wyłącznie na nich. Myślę iż motywacja twórczyni podczas procesu produkcyjnego nie całkowicie opierała się na pobudzaniu emocji pośród pruderyjnej widowni, lecz może prowokacyjnie tylko antycypacyjnie wykorzystała je aby w szczwany i jaskrawy sposób opisywać nie tylko zjawisko prostytucji i jego psychologicznych kosztów. 

czwartek, 10 września 2020

The Operative / Perfekcjonistka (2019) - Yuval Adler

 


W klimacie thrillera szpiegowska zagadka osadzona (w egzotycznych realiach państwa Ajatollahów), zrealizowana całkiem sprawnie na podstawie (jak Filmweb podpowiada) powieści byłego agenta izraelskiego wywiadu. Bez większej tak charakterystycznej dla kina akcji spektakularnej rozpierduchy. Dość sterylnie, bez nadmiernej ekspozycji emocji opowiadająca zaskakująco romantyczną szpiegowską historię. Utkana z nostalgicznej nici w formę zapisków i wspomnień, które układają się w ciąg odkrywanych zdarzeń i zależności prowadzących do zrozumienia tajemnicy inaugurującej projekcję. Z retrospekcyjnie prowadzoną narracją, kluczowym przeskokiem do przeszłości, ale w miarę przejrzyście i zrozumiałe odkrywająca kolejne karty. Niby nic szczególnego, bo bez cech o indywidualności przesadzających, ale skonstruowana na tyle intrygująco, by monotonny charakter nie uśpił widza. Kinowa propozycja zasadniczo ciekawa, ale czy na dłużej zapadająca w pamięć? Mam w tej kwestii uzasadnione wątpliwości.

wtorek, 8 września 2020

The Pineapple Thief - Versions of the Truth (2020)

 


Funkcjonują opinie (i ja się z nimi generalnie zgadzam), że wraz z dołączeniem do składu The Pineapple Thief fenomenalnego Gavina Harrisona, zarówno popularność Anglików zdecydowanie wzrosła, jak i co ważniejsze jakość prezentowanych kompozycji diametralnie się polepszyła. Trudno mi się tak samo z pierwszą jak i z drugą tezą nie zgodzić, kiedy sam na poważnie nazwą ekipy z hrabstwa Somerset zainteresowałem się dopiero, gdy uświadomiłem sobie gdzie Harrison bębni, kiedy Porcupine Tree ze sceny zejść postanowili. Jednak z tą diametralną zmianą nieco przesadziłem, gdyż ojciec założyciel w osobie Bruce'a Soorda oraz jego starzy kumple swoje też potrafili i jak słychać obecnie doskonale zagrać potrafią. Mówi się też (a to świeże przekonanie), że dwa poprzednie krążki na których własne więcej niż trzy grosze genialny pałker dołożył, to było dopiero oswajanie się Mistrza z nową sytuacją i nowym angażem, a dopiero wraz z premierą Versions of the Truth wszystko na linii sekcja rytmiczna, pozostali instrumentaliści i wokalista gra jak należy. Podejrzewam jednak, iż powyższe przekonanie bardziej nawiązuję do większego zaangażowania w prace kompozytorsko-aranżerskie Harrisona, bowiem nie ma mowy bym mógł czepić się chemii na Your Wilderness czy Dissolution. Dwa wielkie albumy w tym znakomitym składzie już spłodzili, a teraz do dubletu dokładają trzecie złoto, bowiem najnowszy long podobnie jak dwa powyżej wspomniane od pierwszych odsłuchów zniewoliły mnie totalnie, a gra bębniarza wręcz wodzi mnie za nos w absolutnym hipnotycznym uniesieniu. Jaki ten gość ma fantastyczny talent do budowania perkusyjnych form opartych na subtelnej zabawie połamaną rytmiką, która gustownie, bez najmniejszej spiny skleja poszczególne fragmenty niezwykle spójnych progresywnie piosenkowych form dźwiękowych. To nieprawdopodobna przyjemność poddać się płynnym przejściom i wręcz z poetycką czułością i perfekcyjną dokładnością akcentowanych detali. Nie ma oczywiście mowy by dostrzec jedną fałszywą nutkę, by zauważyć nawet niewielkie zawahanie lub zarejestrować aranżerską wpadkę. To bezdyskusyjna stylistyczna doskonałość, brzmieniowe cudeńko i kolejny powód by do nieposzlakowanej warsztatowo opinii dodać okolicznościowy zestaw entuzjastycznych komplementów. Versions of the Truth tak jak zespół tego chciał poznawałem śledząc premiery kolejnych czterech singli, przekonując się systematycznie od twierdzenia, że będzie imponująco, do że jest imponująco - kiedy już całość zagrała. Uwag brak, jest tylko bezgraniczne uznanie dla warsztatowego mistrzostwa i muzycznej wrażliwości, które dzięki czterem Brytyjczykom zamieszkały na Versions of the Truth.

P.S. Ani słowa powyżej o warstwie lirycznej, ale to nie znaczy iż słowa tutaj drugorzędne. Pasjonaci literackiej strony działań TPT na pewno ciekawiej o nich napiszą, a poza tym ja mam pewne ograniczenia i blog je wymusza, więc wybaczcie. ;)

poniedziałek, 7 września 2020

Eternal Beauty (2019) - Craig Roberts

 


Film skromny i arcyciekawy - bo nie korzystający z wielkiej machiny produkcyjnej, bo błyskotliwie skupiony na meritum i bez fanfaronady podnoszący w pomysłowej formule ważny temat. Obraz dość niekonwencjonalny i szlachetny, z wydźwiękiem o budującej etycznie wartości emocjonalnej. Ponadto kapitalnie zagrany i nawet jeśli ktoś się czepi, iż Sally Hawkins po raz kolejny gra dość osobliwą rolę (Maudie, The Shape of Water), to tutaj w równie przekonujący o autentyczności sposób ukazuje jej niuanse, uciekając od pozornego podobieństwa. Pomysł, klimat oraz aktorskie kreacje to jedno, ale one równorzędnie wspaniale skojarzone z operatorskim okiem, a ujęcia i zdjęcia oraz scenografia potrafią urzec nie mniej niż inne walory Eternal Beauty. W moim przekonaniu Craig Robert nakręcił obraz szczerze wzruszający, ale też intrygujący i pod względem podstawowych segmentów warsztatowej sztuki chyba kompletny. W nim bez obciążenia plecakiem ze stereotypami i uprzedzeniami wchodzi dynamicznie w świat depresji, schizofrenii, splątań i urojeń. Tworzy momentami przerażający, chwilami pobudzająco groteskowy, ale przede wszystkim ciepły dramat. Dramat poruszający demonizowaną problematykę natury psychicznej, u której podstawy w tym przypadku tkwi nie jedna trauma bohaterki, a współistniejące zaburzenia w relacjach z otoczeniem oraz ostatecznie pogrążające ją w permanentnym rozczepieniu (co myśli, robi i czuje) wieloletnie metody leczenia (z elektrowstrząsami na czele), smutnych refleksji, usprawiedliwionej złości i współczucia u widza nie szczędzą. Agresywna farmakologia i systematyczne konsekwentne izolowanie w warunkach skrajnego osamotnienia w świecie wewnętrznego koszmaru poczyniły gigantyczne w psychice spustoszenia. Nikt i nic jej już prostej równowagi nie zwróci, a wszelakie błędy i zaniechania przypieczętowały los całej rodziny. Wszyscy stali się bezpośrednimi lub pośrednim ofiarami stanu Jane. Mimo wszystko ona sama w ten koszmar wpuszcza nieco światła, dzięki czemu zachmurzone niebo potrafi się przejaśnić i odsłonić odrobinę błękitu. Poetycko pięknie i przewrotnie sobie to mnie dotychczas znany z roli u Richarda Ayoade (Submarine) Craig Roberts wymyślił. Będę tą obiecującą karierę obserwował, a Eternal Beauty jako zadanie obowiązkowe otwartym umysłom i po prostu dobrym ludziom polecam.

sobota, 5 września 2020

Tiere / Zwierzęta (2017) - Grzegorz Zgliński

 

Długo czekałem na nową pełnometrażówkę Grega, tfu Grzegorza Zglińskiego (ostatnio machną tylko dwa/trzy seriale, a wcześniej oczywiście poruszający Wymyk) i kiedy ją już nakręcił, to nie było okazji by sprawdzić jej jakość aż do teraz. Dał mi jednak jak się okazało twardy orzech dla moich zwojów mózgowych do zgryzienia, gdyż po pierwsze Zwierzęta to produkcja niemieckojęzyczna, a ja brzmienia tego języka nie bardzo lubię słuchać, a po drugie (ważniejsze), nie tego co zobaczyłem akurat się spodziewałem. Kompletna schiza, pomieszanie z poplątaniem z pytaniami uporczywymi - o co chodzi, czy Zgliński i jego wspólnik zbrodni pracując nad scenariuszem do końca nad wyobraźnią panowali i czy po drodze nie zagubili się w tej powykręcanej historii? Co jest prawdą, co wytworem wyobraźni, podświadomości czy totalnym zwidem? Gdzie jest sens, gdzie logika? I wreszcie czy żeby zrozumieć „o co tu kaman”, będę po końcowych napisach musiał podeprzeć się kogoś bystrzejszego spostrzeżeniami? Podejrzewam teraz zaglądając do przypisów z marginesu, że ktoś tu się bawi z krytykami, ktoś tu prowokuje do dyskusji, a sama fabuła Zwierząt ma wtórne znaczenie, gdyż jest tylko narzędziem wykorzystanym do osiągnięcia celu nadrzędnego jakim nie bardzo właśnie udany zgryw. Może się czepiam, ale kino traktuje poważnie, a takie właśnie na nim eksperymenty mocno podejrzliwie.

P.S. Powyżej poster z tytułem angielskim, gdyż ten z oryginalnym słaby zwyczajnie.

piątek, 4 września 2020

Life of Agony - Broken Valley (2005)

 


Pierwszy powrót Life of Agony po zawieszeniu działalności przyniósł zestaw kawałków na tyle osobliwych i na tyle samo słabo powiązanych stylistycznie z przeszłością, że zarówno tuż po premierze, jak i dzisiaj trudno mi postawić go obok jakiegokolwiek albumu z pierwszej fazy działalności. Może się mylę, a mylić się mogę gdyż nigdy nie byłem psychofanem ekipy Miny (Keitha) Caputo - jedynie debiut za wówczas jeszcze smarkacza rozpoznając z pozycji zachwytu. Potem już równie entuzjastycznie ani raz nie było, a przez odczuwane rozczarowanie rozwojem muzycznym Brooklyńczyków, to prawdę powiedziawszy nawet River Runs Red kurzyło się na półce z kasetami. Ale wracam do wątku kluczowego - słyszę to co słyszę i pokładając zaufanie w subiektywnych emocjach nie czuję zbyt wiele podczas odsłuchu Broken Valley. Cały krążek pozbawiony jest cech inspirujących, a wręcz miast inspirować to sam bezwstydnie podpiera się wyłącznie inspiracjami. Od Last Cigarette udanie, ale zbyt bezczelnie kopiującego Velvet Revolver, po liczne nawiązania do różnych, często może nie aż tak oczywistych ale jednak wycieczek na podwórka np: Stone Temple Pilots czy Fu Manchu. Tak jakoś nie może mnie opuścić to przekonanie, iż jedynie Love to Let You Down jest tu reprezentantem stylu LoA. Pozostałe numery tylko w minimalnej części mogą być bardziej utożsamiane z ich gatunkowym dziedzictwem, niż zgrzytliwie kojarzone z innymi graczami z najtisowej czy millenijnej sceny. 

czwartek, 3 września 2020

Corrosion of Conformity - In the Arms of God (2005)

 


Dopiero po 15-tu latach od premiery myślę (o niezrozumiale o trzy plany pięcioletnie spóźnione stany euforyczne! :)), iż In the Arms of God jest albumem (szukam słowa niebanalnego, ale go nie znajduję), więc napiszę najzwyczajniej że świetnym i kropka. Odejmę z tych lat piętnastu by być precyzyjnym dwa i pół roku, gdyż przełom w ocenie nastąpił tuż po wydaniu równie ekscytującego No Cross No Crown, a on sam stał się sprężyną motywującą do ponownego rozpoznania krążka z 2005-ego roku. Co za tępy typ ze mnie (szczerze), że już od premiery się na nim nie poznałem i trzeba było lata czekać na zmianę mylnego pierwszego wrażenia - obsłuchać się na tyle dużo dobrych dźwięków, by gust odpowiednio wyprofilować. Dać szansę zauważyć "głuchemu" pozbawioną najmniejszej kalkulacji szczerość i potknąć mu się o własną szczękę w kontakcie z intrygującym ciężkim riffem i mocarnym surowym brzmieniem inspirowanym retro graniem. Zachwycić płynącym z tej pozbawionej nachalnych oczywistości hybrydy bluesującego hard rocka, jakkolwiek to brzmi antydepresyjnego doom metalu i co fundamentem dla stylistyki CoC z Pepperem na pokładzie, bujającego stonera. Teraz już to czuję i potwornie żałuję, że prawdziwe męskie granie z łapy bez wizerunkowego pajacowania nie doceniłem, gdy okoliczności po raz pierwszy mnie z In the Arms of God skojarzyły. 

P.S. Dodam tylko, choć mógłbym sobie śmiało darować dorzucania tego zdania jednego (wyszły jednak aż trzy) - że nie wiem czy wolę Down czy Corrosion of Conformity? Zrobię tak - dzisiaj króluje CoC, jutro dominować będzie Down. I tak na zmianę, póki co. :)

środa, 2 września 2020

Broadway Danny Rose / Danny Rose z Broadwayu (1984) - Woody Allen




To oczywiście będzie truizm, kiedy wspomnę na starcie iż Allen genialnie potrafi wczuć się w atmosferę i odwzorować niezwykle czarująco miejsca, czas akcji i własności środowisk w których osadza opowiadane historie. Wykorzystywana tutaj dla podkreślenia kontrastowej formy i zbudowania klasycznego klimatu czarno-biała wizualna faktura jest jednym z najbardziej wyraźnie potwierdzających tą tezę przypadków, gdzie akurat nowojorski świat impresariów zostaje zagospodarowany i fantastycznie wpisany w allenowską charakterystykę. Ponadto Allen aktor w roli tytułowej, to tutaj obok Mii Farrow (zaskakująco zaprzeczającej łatce aktorki udręczonej :)) wisienka na tym smakowitym torcie, bo przecież pasuje on znakomicie do roli i jest w najlepszej z możliwych formie, kreując postać wygadanego i z gracją gaszącego wszelkie pożary agenta przygasłej nieco lokalnej gwiazdy. Świetnie to poprowadzony narracyjnie przypadkowy czworokąt miłosny w wyrazistej komedii pomyłek, korzystającej obficie ze stylistycznej różnorodności. Nieco kina gatunkowego spod znaku makaroniarskiej mafijnej rozróby, całkiem spora odrobina intelektualnej obyczajówki, a wszystko rzecz jasna podlane obficie allenowskim sosem, czyli z mnóstwem świetnych dialogów (riposty, komentarze obłędne), rasowym poczuciem cierpkiego humoru i hollywoodzkiego nerwa. Świetnie się ogląda, przyjemności bezdyskusyjnie seans dostarcza i jeszcze w dodatku dobrze się ta zwariowana, aczkolwiek klasycznie zaaranżowana romantyczna miłosna historia kończy - więc po prostu zajebiście. :) Innymi słowy chcę powiedzieć, że to majstersztyk charakterystycznej formuły w sensie słowa i obrazu, scenariusza i reżyserii oraz mistrzostwo bezsporne w kwestii aktorskiej maniery prezentowanej przez kierownika tego pulsującego zakręconą energią zamieszania.

Drukuj