niedziela, 29 października 2017

Wymyk (2011) - Grzegorz Zgliński




Już przy okazji pierwszej sceny Zgliński zdaje się nieco fałszywie z przekorą podpowiadać dlaczego akurat tak historia się potoczy. Dostarczać z każdą kolejną sceną decydujących argumentów aby zrozumieć dwie skrajnie różne postawy, te rywalizujące samcze osobowości braci w masie drobnych, pozornie niegroźnych przepychanek, pomiędzy rodzeństwem o różnych naturach i podobnych ambicjach dominowania. Rodzina w tle, wcześniejsze tragiczne doświadczenia, relacje pomiędzy jej członkami i tak już dość skomplikowane, a tutaj jeszcze kolejny dramat, który obnaża wszystko. Pytanie fundamentalne reżyser chce zadać, co byś człowieku zrobił, zareagował czy milczał, ruszył natychmiast na pomoc czy poddał się paraliżującemu strachowi? Teraz już dla starszego z braci za późno, chwila weryfikująca charakter zdeterminowała bezlitośnie przyszłość. Trzeba z tym żyć, a sumienie gryzie, wstyd teraz pobudza do działania, lecz to na nic, czasu za cholerę się nie cofnie. Zgliński przenikliwie portretuje zwyczajność postawioną przed faktami dokonanymi, mierzącą się z ich konsekwencjami, jakby zza kadru natrętnie podkreślając banalną prawdę zamykającą się w stwierdzeniu, jak niewiele człowieku wiesz o sobie, dopóki nie zostaniesz postawiony twarzą w twarz z własnym strachem i wreszcie bezsilnością.

sobota, 28 października 2017

Ederly (2015) - Piotr Dumała




Od strony technicznej, to jakbym teatr telewizji oglądał, artystyczną kreację malowaną dwubarwnie jedynie odcieniami szarości, ale przez to wyjątkowo klimatyczną. Kameralną i surrealistyczną balladę o tożsamości, ubraną w tym przypadku w nieoczywiste atrybuty czarnej komedii. Zabawną z pewnością, natomiast intrygującą jedynie w założeniach, taką zawiłą intelektualną szaradę, w której mieszają się wielorakie literackie inspiracje i nie tylko artystyczne ambicje Piotra Dumały. Realizuje je flirtując z widzem, korzystając zapewne także z dorobku mistrzów psychoanalizy. Niestety robi to w nastrajającej do drzemki formule sztuki dla sztuki. Przykro mi ale nie mając dogłębnego przygotowania teoretycznego nie bardzo mi wiadomo jak skonsumować to elitarnie  wytrawne danie. 

piątek, 27 października 2017

Komornik (2005) - Feliks Falk




Otwarcie, scena kulminacyjna i już są emocje, już ciśnienie konkretnie zostaje podniesione. Jej główny bohater to jak się zdaje zimny skurwiel, dla którego kasa to religia, która wszelkie skrupuły kruszy z zadziwiającą łatwością. We własnym mniemaniu sumienny pracownik wypełniający swoje urzędowe obowiązki zgodnie z literą prawa, koszący równo jak leci i porządku w papierach skrupulatnie pilnujący, bo „dupochron” być musi. Kurwa jak ja takich typów nienawidzę. Ale dalej jest jeszcze ciekawiej, a sam bohater (skrajnie negatywny jak wspomniałem) zaczyna przechodzić przemianę, bo sumienie się w bydlaku odzywa. Pytanie tylko czy to cud jakiś, że zrządzenia losu do tych przełomowych decyzji go skłaniają. Może on po prostu za słabą rybką w oceanie rekinów, a drapieżniki te przebiegłe dla zabawy spoglądające jak on się wykrwawia to nie ten format i liga, więc odpuszcza, zgody im nie dając na manipulację szantażem? A może on rzeczywiście będąc wykutym w warunkach ciężkiej egzystencji woli porzucić próbę ambitnej identyfikacji z kastą uprzywilejowaną, bo innej konstrukcji mentalnej jego osobowość i teatrzyk z przebierankami zbyt silnie psychikę w dzieciństwie już doświadczoną upokarza? Są w tym weterana Falka spojrzeniu na polską rzeczywistość takie sceny, że z impetem wdeptują mnie w glebę, krusząc wstrząsem serca warstwę ochronną. Ludzie sportretowani bowiem tacy prawdziwi, bez najmniejszej stylizacji, a autentyzm w formule 1:1. Świetną robotą Feliks Falk raczy, w surowym anturażu bez lukru i taniej popeliny, bo to cholernie bezpośredni i wstrząsający dramat z wartościowym przesłaniem i kapitalnym aktorstwem. Jeden z najlepszych filmów pierwszej dekady XXI wieku w naszym rodzimym, nieco prowincjonalnym kinie.

czwartek, 26 października 2017

Lunatic Soul - Fractured (2017)




Jestem w pewnym sensie nieprzygotowany, zgłaszam ten fakt zatem od razu w celu usprawiedliwienia. Znam oczywiście nazwę Lunatic Soul od narodzin projektu, jednak przez tą prawie dekadę nie odczuwałem potrzeby, aby jakikolwiek z czterech wydanych do tej materiałów obadać. Nie będę więc w stanie rozpoznawać Fractured w układzie odniesienia z wszystkimi poprzednimi płytami projektu Mariusza Dudy, jednak, aby zupełnie nie błądzić, szukać powiązań z autorską przeszłością po omacku, sięgnąłem po Walking on a Flashlight Beam, czyli bezpośredniego „prekursora” Fractured i już teraz widzę, że pomiędzy tymi dwiema produkcjami są wyraźne, chociaż w żadnym stopniu rewolucyjne różnice. Nie ma na najświeższym wypieku zbyt wiele elektryka, przynajmniej moje ucho go tylko w jednym numerze wychwyciło, a gdzieś w progresywnej mocno upstrzonej orientalizmami elektronice z poprzedniczki solówkę podpiętego pod wzmacniacze wiosła można było usłyszeć chyba częściej. Chyba, mogę się mylić, moja znajomość albumu z 2014-ego roku jak pisałem ograniczona. Są na Fractured za to kompozycje bardziej zwarte, może z nieco wyraźniejszym nerwem i konkretniejszą basową konstrukcją. Jak wspomniałem to pierwszy krążek Lunatic Soul, z którym zapoznałem się w całości, a sprężyną okazał się singiel Anymore, który w bezpośredni sposób nawiązuje do twórczości oczywistej brytyjskiej legendy. Trudno w tym numerze nie usłyszeć wyjątkowo intensywnego wpływu Depeche Mode, nawet gdy nie jest się fanem, nie mówiąc już o nazywaniu siebie dumnie depeszem. Już po przesłuchaniu pełnego materiału z pewnością podobnie wypowiadać się można, szczególnie w pierwszych frazach wchodzącego bezpośrednio od startu wokalu, robionego na maksa i ze świetnym efektem pod Dave’a Gahana o zamykającym program płyty Moving On. Te dwie kompozycje wyjątkowo wyraźnie wskazują na kierunek eksploracyjny i fascynacje Mariusza Dudy dyskografią DM. Zresztą kiedy słucham reszty kompozycji to moje myśli jednoznacznie biegną w stronę wysp i całej śmietanki syntezatorowego popu, który swoje najtłustsze lata przeżywał w czasach ejtisowego dosłownie zachłyśnięcia brzmieniami generowanymi przez wszelkiego rodzaju parapety. Z tym, że należy sprawę postawić całkowicie uczciwie i nie omieszkać zauważyć, że utwory z Fractured połyskują szlachetnym blaskiem nie tylko przez wzgląd na inspirację brytyjską nowa falą, ale przede wszystkim poprzez aranżacyjne mistrzostwo kompozytora i warsztatowe umiejętności muzyków subtelnie wplecione w melancholijny klimat. Klimat urzekający basowymi tematami, doskonałymi melodiami i smaczkami w rodzaju zmysłowego saksofonu, smyczków czy kapitalnie stosowanych zabiegów o trip hopowym pochodzeniu. To absorbujący album kontemplacyjny, do głębokiego przeżywania w samotności, w swoistym sam na sam z własną wrażliwością - przepiękny akt muzycznej erudycji i wysublimowanego gustu estetycznego, idealnej harmonii pomiędzy popową przebojowością, a progresywnym artyzmem z nieprzesadzonymi ambicjami.  

środa, 25 października 2017

Kadavar - Rough Times (2017)




Sytuacja wygląda następująco, w moje łapska wpada najnowszy album Kadavar, a ja doskonale pamiętam, że poprzedni chociaż w miarę przyzwoity, nie dokonał żadnej zmiany w moim postrzeganiu berlińskiej załogi. On w konfrontacji z krążkami moich pupili w rodzaju Rival Sons, Orchid, Graveyard czy Lonely Kamel wypadał, stwierdzę bez owijania w bawełnę blado - bez żadnego startu do równej rywalizacji z nimi. Nie zakładam, zatem na starcie, że nowa odsłona pod tytułem Rough Times dokona przewartościowania, chociaż kilka zdań w internecie wychwyconych w bardzo ciepłych słowach ją opisywało, więc z tyłu głowy coś podszeptywało, że może to teraz jest ten czas na przełamanie dystansu. Słucham zatem raz, odtwarzam drugi, trzeci i nawet jeszcze jeden i wnioski mam dość niejednoznaczne. Mianowicie to naprawdę spójny, a jednocześnie cholernie zróżnicowany krążek, z brzmieniem idealnie zbalansowanym pomiędzy vintage’owym brudem, a współczesną selektywnością i różnorodnością inspiracji spiętą klamrą stylu od kilku lat popularnego retro rocka. Coś jest jednak nie tak, gdzieś pomiędzy kiwaniem głową w akcie aprobaty dla poziomu wykonawczego i poprawnych umiejętności aranżacyjnych wkrada się kręcenie nosem, nawet prychanie niezadowolenia, że to niby jest takie ok, ale mało swoje, bez wyraźnego autorskiego szlifu i co najważniejsze finezji. Raz jest typowo rockowo, w do bólu klasycznej formule, innym wymownie psychodelicznie, nawet space rockowo – trochę grubego riffu, upalonych nieco zawijasów, klawiszowych pejzaży i niezłych, bo w miarę chwytliwych melodii. Ukłonów dla legend brytyjskich (przede wszystkim Words of Evil – skóra żywcem zdjęta z Paranoid) i na koniec romansów z ikoniczną sceną amerykańską (The Lost Child – Los Angeles, You Found the Best in Me – San Francisco), nie mówiąc już o zamykającym akcie, w moim przekonaniu absolutnie niepotrzebnym, który po prostu wydziela przykry kiczowaty zapaszek pseudo artyzmu. Do tego powraca stałe dla moich kontaktów z Kadavar uczucie przepracowywania nieprzyjemnego niemieckiego akcentu w sposobie artykułowania linii wokalnych, koszmarnej maniery wokalisty który też nie ma co ukrywać nie dysponuję barwą na tyle wyrazistą, by móc konkurować z frontmanami powyżej przywołanych bandów. I nawet jeżeli mam ochotę w pewnych momentach dać Rough Times więcej punktów, kredytem zaufania materiał obdarzyć to wymienione wady już po chwili wybijają mi ten pomysł ze łba i premierowa produkcja Kadavar ląduje pośród setek innych tytułów, które od święta tylko zostaną odtworzone. Nie ma mowy o zlikwidowaniu dystansu – w moich oczach nic się wielkiego nie wydarzyło.

sobota, 21 października 2017

The Meyerowitz Stories / Opowieści o rodzinie Meyerowitz (2016) - Noah Baumbach




Melancholijna i sentymentalna obyczajówka (może rodzaj tragikomedii) - z pewnością jednak film pod format allenowski. Może nie wyczesany tak bardzo jak filmy Woody'ego, znacznie mocniej trzymający kontakt z twardym gruntem poprzez poważny wątek choroby. Jednocześnie równie zabawny i zwiewny, jak błyskotliwy intelektualny i refleksyjny, bez nadętego moralizatorstwa. Może jego magia tkwi przede wszystkim w doskonałym aktorstwie, w oczywistym wybornym warsztacie Dustina Hoffmana, tutaj jako narcystycznego seniora rodu, oraz z sukcesem udowadniających swój aktorski potencjał gwiazd nie zawsze wysokich lotów komedii w osobach Adama Sandlera i Bena Stillera. Może to właściwie w pierwszej kolejności zasługa Baumacha, który stworzył pasjonujące postaci, nadając im wymiar intrygująco-sympatyczny już na etapie scenariusza i z intuicją obsadzając w tych rolach wyżej wymienionych. Baumachowi z pewnością nie brakuje lekkości i swady z którą opowiada tą podrasowaną humorem opowieść o codzienności. Drąży tematy niespełnionych ambicji, utraconych szans, wzajemnych pretensji z zaniechaniami i zaniedbaniami - dostrzega paradoksalną ich wartość w budowaniu silnych osobowości oraz moc prawdziwie mocnych więzi. W niezobowiązującym anegdotycznym tonie, w kilku naprawdę bombowych scenach przeprowadza przenikliwą wiwisekcje relacji, poszukując prawdy w sensie uniwersalnym. Myślę, iż kiedy zabraknie ojca tego rodzaju formuły niewątpliwie to on stanie się drogowskazem dla przyszłych pokoleń twórców kina sfokusowanego na ludzi wzajemne przenikania.

P.S. Widziałbym w tym potencjał na serial, skoro obecnie na taki format jest moda. Z pewnością nie tasiemiec rozwleczony na lata, tylko dwu-trzy sezonowy esencjonalny produkt dla bardziej ambitnej widowni. Może coś w rodzaju Przystanku Alaska w Nowym Jorku. ;)

piątek, 20 października 2017

Maudie (2016) - Aisling Walsh




Pierwsza scena, pierwsze dźwięki i już wiedziałem, że to będzie obraz, który mnie oczaruje. Skąd takie przekonanie? Ono intuicją podyktowane, tematem który ją pobudził i głębią zawartą w inicjującym opowieść ujęciu. Dalej powolutku w surowych okolicznościach dystansu i pozornej obojętności rodzi się relacja pomiędzy nią a nim. Ona kaleka fizyczna, onieśmielona własną ułomnością, z artystyczną wrażliwością i bystrym umysłem i on z osobowością wykutą w hartujących ducha warunkach - niepiśmienny, ale uczciwy, typ gościa z sercem do pracy, urobiony po łokcie i dumny. Oni jak skarpetki nie od pary, brzydka ona brzydki on, a taka szczęśliwa miłość - na prosty nieegoistyczny, niezwykle wzajemnie oddany sposób. To wdzięczna, klimatyczna ballada o prostym życiu w biedzie materialnej, ale nie duchowej. Bo pomimo że okazywanie uczuć, jako słabość rozpoznawane, głęboko pod grubą skórą emocje skrywane, to ciepło w postaciach na tyle intensywne, że wypełniające tą emocjonalną przestrzeń obficie. To wartościowa lekcja traktująca także o pokonywaniu własnych ograniczeń, barier z pozoru nie do przeskoczenia, dostosowywaniu się do oczekiwań z pokorą i konsekwencją. W uroczym miasteczku rzecz się ta dzieje, w prowincjonalnym klimacie pośród ludzi prostych, na podstawie autentycznych wydarzeń – biografii kobiety zwyczajnej na niezwyczajny sposób.

P.S. Ja chyba nie widziałem Ethana Hawka w lepszej kreacji, tutaj wypada znakomicie, na równi z niezwykle autentyczną Sally Hawkins w roli tytułowej.

środa, 18 października 2017

Grave Pleasures - Motherblood (2017)




"Nihilistyczne przyjemności" na Motherblood zapowiadane przez szefa Grave Pleasures, to żadna czcza gadka tylko fakt. Chociaż nie mam dyplomu z lingwistyki, czy innej filologii angielskiej, ba gramatyka na poziomie średnio zaawansowanym czasem dla mnie wstydliwą barierą, to samo rozszyfrowanie tytułów skłania jednoznacznie do powyższej tezy. Zresztą przetłumaczcie sobie sami, a jak się mylę to bez ogródek wrzucajcie mi tutaj od totalnych tłumoków językowych, bo na lincz zasługuję. Ok, spokój na sali, nie pchać się! Wątek tekstów i tytułów nadanych kompozycjom z Motherblood uznaje za zamknięty, wstydu sobie o ile jeszcze nie za późno oszczędzę i przechodzę raźno do samej muzyki, bo ona to dopiero mnie rajcuje. Od startu czuć, że na nowym krążku będzie intensywniej, piosenki są zwarte po linii Climax i równie przebojowe jak na Dreamcrash. Melodyka i chwytliwość numerów to jedno, to zarówno nawiązanie do debiutu pod szyldem Grave Pleasures, jak i bezpośrednie skojarzenia z Beastmilk. Drugie to zwiększenie tempa i masywności, które wskazuje na przekonanie, iż Dreamcrash nieco zbyt był złagodniał w stosunku do pierwotnego aktu stworzenia. Trudno spośród dziesięciu ciosów o podobnej sile wyróżnić te mocniej wpijające się w świadomość, bo poziom równy cholernie. Jednak po kilku odsłuchach jakieś faworyzowane odnotowałem i nie omieszkam się swoim maksymalnie subiektywnym wyborem podzielić. Numer jeden to Doomsday Rainbows, Mind Intruder, Atomic Christ, Infatuation Overkill I Haunted Afterlife, czyli 5/10 to od początku te pieśni atomowe, które nucę z żarliwą pasją. Ale nie mogę jednocześnie napisać, że pozostałej piątce czegokolwiek brakuje i jestem przekonany, iż za chwil kilka i one zaistnieją pośród mych faworytów. Powiem więcej, ja mam wyraźne przekonanie graniczące z pewnością, że pełen program krążka w równym stopniu będzie zachwycał, bo on już teraz przy odrobinie dobrej woli przecież mnie zachwyca. Nie dziwię się, zatem wytwórni Century Media, że nie szczędzi kasy na obrazki do singli, że trzy wałki zostały natychmiast przyozdobione klipami, bo w tej produkcji jest potencjał ogromny nie tylko na wypromowanie zespołu na nazwę z najwyższej półki. Ośmielę się stwierdzić, że w Grave Pleasures jest potencjał na wywołanie mody na takie granie, a to nawet w niszy dalekiej od mainstreamu niezły kawałek grubo posmarowanego masłem chleba. Wypracowanie trendu na bardziej dosadne The Cure, bardziej intensywne The Sisters of Mercy, bardziej przebojowe The Fields of Nepheilim i wreszcie bardziej złowieszcze Joy Division? Czyli innymi słowy przyciągnięcie do ejtisowego mrocznego rocka publiczności składającej się z maniaków cięższych brzmień, zwolenników obrazoburczych ideologii. Bo może Grave Pleasures mimo jawnego nawiązywania do zimnej fali i brzmień lat osiemdziesiątych to już jakość sama w sobie, na tyle własna, że należałoby skończyć z takimi porównaniami i czekać tylko na falę kolejnych bandów penetrujących te posępne tereny - grup które będą w recenzjach odnoszone do formacji Mata McNerney'a. Pożyjemy, jak coś w międzyczasie nie pierdolnie i zobaczymy. Atomowy grzyb nie jest przecież wykluczony.

P.S. I jaka tu jest cudna okładeczka, śliczniutka ta oprawa graficzna.

wtorek, 17 października 2017

Vulture Industries - Stranger Times (2017)




To druga płyta Vulture Industries którą poznałem, ale wiem oczywiście, że te dwa ostatnie albumy to nie jest wszystko, co ten zespół wydał do tej pory. Tak się składa, iż ograniczyłem się na razie do nich właśnie, gdyż po raz drugi mam jak to się powszechnie mówi „mieszane odczucia”. Niby ich muzyka jest oryginalna, nawet nieco osobliwa – raz silniej oddziałująca, innym odrobinę nużąca, zawsze jednak stawiana przeze mnie na półce z napisem „jeszcze nie teraz będę przed nimi klękał”. Tak jak The Tower sprzed czterech laty, tak obecnie Stranger Times zasługuje na podobny zestaw komplementów i utyskiwań, upiększanych mlaskaniem, tudzież grymaśnymi minami. Ja zamiast tutaj przepisywać swoje refleksje odnośnie poprzedniczki wyartykułowane, zaproszę do zerknięcia w tekst archiwalny, a skupię się jedynie na wyrwaniu przed szereg tych kompozycji, które najbardziej przekonują, że Vulture Industries jeszcze kiedyś może mnie do siebie tak na dobre przekonać. To co kręci i radosne podniecenie wywołuje, to w pierwszej kolejności Tales of Woe, fajnie pulsujący i czarujący tym epickim refrenem podbitym wiercącym klawiszem i kapitalną gitarą. Wchodzący zaraz po nim As the Words Burns, w marszowym tempie i ze świetnym klipem "z napisami" działający osobliwie na zmysły. Rozbudowany, podniosły emocjonalnie Strangers i dalej już chyba nic. Bo dalej album traci magię i mnie usypia, miast prowadzić za rączkę do punktu kulminacyjnego za którym jak w filmach Hitchcocka dopiero intensywność wzrasta. Chociaż aby być sprawiedliwym, Something Vile za sprawą partii wokalnych przynosi doświadczenie wzniosłe, a Screaming Reflection wraz z zamykającym stawkę Midnight Draws Near, to w miarę intrygujące zakończenie płyty. To jednak mało – za mało bym zechciał składać zdania wielokrotnie złożone, wielopłaszczyznowo komplementujące poznaną materie muzyczną sygnowaną nazwą Vulture Industries. 

niedziela, 15 października 2017

Joan of Arc / Joanna d'Arc (1999) - Luc Besson





Nadal doskonale pamiętam, jakie ten film zrobił na mnie wrażenie oglądany premierowo w kinie. To był najlepszy, a już z pewnością najambitniejszy okres w twórczości Bessona. Wybitny Leon zawodowiec, osobliwy Piąty element i doskonała Joanna d’arc, to filmy wielkie, filmy ikoniczne już od lat uznane za klasyki. Przede wszystkim w moim przekonaniu te dwa skrajne tytuły od strony psychologicznej przenikliwe i sugestywne - słuszne i zbawienne dla rozumu. Tak jak Leon przejmująco penetrował rejony relacji międzyludzkich, tak Joanna wryła się w pamięć, jako fenomenalny obraz z mrocznym i sugestywnym klimatem na równi z dobitną ironią w ukazaniu barbarzyństwa, poddający w wątpliwość forsowaną autentyczność religijnych uniesień i bożej sprawczości, inaczej cudów dokonywanych w imię i za sprawą Boga. Wiara czyni cuda, cuda? Czy tylko potencjał okrutny wyzwala? Ja tego nie wiem. Może cel uświęca środki, uświęca też zbrodnie odbierania życia w imię walki za sprawę, byleby się po wszystkim pokornie wyspowiadać? Jak oceniać postać głównej bohaterki - to prostaczka czy nadwrażliwa i bystra niewiasta z pasją, a może już obsesją. A może tylko wychowana w gęstym sosie mrzonek ich ofiara? Dotknięta traumą mściwa arogantka, zatruwająca osobistą vendettą umysły bogobojnych rycerzy? Wykorzystana i zdradzona, dotknięta szaleństwem umysłu, psychiczną jednostką chorobową? To takie nadal aktualne, chociaż stosy nie płoną i setki lat rozwoju cywilizacyjnego za nami, a potrzeba usprawiedliwiania działań siłą wyższej tak powszechne. Pytanie, co nam daje i co nam zabierają takie klapki na oczętach pozostawię otwarte. Niedopowiedzenia bowiem największa siłą tego dzieła, więc się do tej bessonowskiej strategii podepnę.

sobota, 14 października 2017

Fair Game (2010) - Doug Liman




Nie znałem filmów Douga Limana, niemal do chwili obecnej tzn. do premiery American Made. Wrażenie po najnowszej produkcji z Tomem Cruisem było spore, zatem należało sprawdzić czy to incydentalna wysoka dyspozycja reżysera, czy wcześniej też zdarzyły mu się bardzo dobre produkcje. Fair Game to jak się okazało film bardzo polityczny, o sprzed ponad dekady wydarzeniach, o scenie która dzisiaj już trochę inaczej dzisiaj wygląda, więc nie do końca tak aktualny. To podobna jazda jak w Informatorze Michaela Manna, w Sieci kłamstw Ridley'a Scotta, bądź odpowiednio Królestwie Petera Berga i Syrianie Stephena Gaghana. Tajna służba kontra zorganizowana działalność terrorystyczna w optyce tuż po ataku na WTC. Kino bardzo sprawnie zrealizowane, z aktorstwem bez potknięć i jedynie z narracją taką jednolitą, bez większego wybuchu emocji, jakiś interwałów, które by dały efekt podgrzania atmosfery do czerwoności. Mimo to ogląda się bardzo dobrze, bo jest tajemnica, są pytania, a same wydarzenia śledzi się z napięciem poznając zakulisowe rozgrywki szpiegowski w cieniu wielkiej oszukańczej polityki i z wszelkiej maści kosztami z jakimi wiąże się zaangażowanie w taką działalność. Tylko tyle i aż tyle - w tym przypadku mnie to wystarcza.

czwartek, 12 października 2017

Blade Runner 2049 (2017) - Denis Villeneuve




Napiszę jak jest wyłącznie z własnej perspektywy, nie pokuszę się o detaliczne porównania czy przesadne analizy – tutaj o BR2049 będzie prosto z mostu. Zresztą, po co niby miałbym to robić, na cholerę konkurować z masą tekstów wyczerpujących temat tak dalece, że korzystając jedynie z podstawowych sformułowań nie byłbym w stanie dodać nic nowego, a już tym bardziej ciekawego. Temat w przestrzeni internetowej jest maksymalnie zagospodarowany i nic już nie pozostało takim jak ja amatorskim pismakom, jak tylko dla własnych potrzeb archiwizacyjnych spisać podstawowe refleksje cisnące się tuż po zakończonym seansie. Sprawa wygląda tak, iż te prawie trzy godziny seansu, to doskonała robota pod względem zsynchronizowania fabuły jedynki z kontynuacją. Obydwie odsłony znakomicie współgrają ze sobą w tej kwestii i nie ma się czego czepiać, tylko chwalić trzeba. Na komplementy zasługuje również strona wizualna, zdjęcia wykonane z rozmachem, kadry wypieszczone, scenografia i wszystko, co z tym segmentem powiązane. To absolutny majstersztyk na który patrzy się z podziwem i estetyczną przyjemnością, podobnie odbieram udźwiękowienie, które za sprawą przeszywających odgłosów i rasowo skorelowanej z wizją muzyki wrażenie robi wystarczająco dosadne, by po opuszczeniu sali kinowej jeszcze w trzewiach czuć te wibracje. Tyle technika, teraz wartość treści i znaczenia, czyli odpowiedź na pytanie, co pod tą efektowną warstwą dla wzroku i słuchu skrywane jest dla intelektu? Nie ma co narzekać, na grymasy także tutaj nie ma miejsca, albowiem Villeneuve pokusił się o niezwykle ambitną w założeniach i intrygującą dla umysłu w praktyce analizę psychologiczną potrzeb ludzi, replikantów i nawet hologramów. Potrzeb, które nawzajem przez byty zrodzone i wykreowane są zaspokajane i w różnych konfiguracjach implikują całą paletę problemów natury egzystencjalnej. Postawił na filozoficzne poszukiwania autentyzmu w relacjach, zagubionej w świecie bez emocji istoty człowieczeństwa, w okolicznościach i sytuacjach, w których paradoksalnie replikanci czy hologramy stają się bardziej ludzkie niż człowiek. Zadał wiele pytań podpartych kompletnym zgłębieniem problematyki, znakomitym przygotowaniem merytorycznym. Ale! Jak film Ridley’a Scotta to było zjawisko, pełna chemia, nawet rodzaj fenomenu zrealizowanego w tej jednej wyjątkowej chwili, idealnych okolicznościach sprzężenia przypadków, tak wizja Villemeuva to tylko i aż potężna machina produkcyjna i obsesyjna wręcz pedantyczność. Tam w pierwowzorze był czarujący futurystyczny romantyzm, którego tu na próżno szukać, tutaj natomiast jest zimna mechaniczna precyzja na wszystkich poziomach produkcji – w obrazie, dźwięku, nawet grze aktorskiej. Jest intelektualna łamigłówka w psychologicznej przenikliwości filozoficznego przesłania, chirurgiczna sterylność i monumentalizm podniesiony do potęgi. Nie ma niestety duszy, tego czynnika dodającego wartości nienamacalnej, wartości emocjonalnej i duchowej, będącej najsilniejszą stroną pierwowzoru sprzed trzydziestu pięciu laty. Ja przynajmniej jej nie dostrzegłem i jeżeli ona była to w proporcjach zupełnie dla mnie niewystarczających.

środa, 11 października 2017

The Fisher King / Fisher King (1991) - Terry Gilliam




To rodzaj filmowej biblii dla wszystkich tych, którzy w niecodzienności odnajdują spełnienie, we względnie kontrolowanym obłędzie pasji i refleksji nad życiem. Obłędzie czasem jednak zbyt głębokim, bo na większych bądź mniejszych traumach powstałym i karmiącym się zaawansowanym idealizmem moralnym. W świecie opanowanym przez istoty pod krawatem i z grubym portfelem, w wyścigu szczurów po pozycję i pieniądze zatraconych, egzystują także odtrąceni lub świadomie skazani na życie na marginesie. W nim ludzi wszelkich życiowych orientacji i wyborów łączą przypadki, często świadome działania lub też zaniechania, a wszystkie one według tajemniczego wzoru oddziaływają na siebie - to dramatyczny splot, to zawsze węzeł skomplikowany. Fisher King to dzieło wyjątkowe, nietuzinkowe i nieszablonowe, dające masę materiału do skonsumowania w akcie natchnionej intelektualnej dysputy z samym sobą, we własnym wnętrzu przepracowując osobiste choroby duszy i uniwersalne prawdy o człowieku. Zadający fundamentalne pytania o istotę człowieczeństwa, skupiając się przede wszystkim na poszukiwaniu odpowiedzi na dylematy w kwestii kary za grzechy, konsekwencji i odpowiedzialności podsycanej poczuciem winy. Czy jesteśmy w stanie odkupić własne winy zadośćuczynić tym, którzy przez nie życiowo poturbowani? Tym wszystkim, którzy to pod wpływem traum ukryci w świecie spowitym mrokiem, tylko pozornie bezpieczni na tym odludziu. Z takim duetem aktorskim, z taką wyobraźnią i brawurą Gilliama oraz błyskotliwą przenikliwością scenarzysty, to nie mogło się nie udać. Jeff Bridges i Robin Williams w finezyjnie skonstruowanych i odegranych rolach plus cała obszerna galeria wszelkich dziwadeł, które tak naprawdę są bardziej ludzkie od tych wszystkich szablonowych obywateli skrojonych podłóg wymagań świata bezwzględnego. Obserwując niezwykle mądrą, autentycznie zabawną i głęboko poruszająca historię Jacka i Perry’ego odpływamy w emocjonalną otchłań, świat refleksji niewymuszony, tylko płynnie z wyczuciem pobudzany. To poważne psychologiczno-filozoficzne studium, które podane metodą osobliwą daje także porządną porcję dobrej zabawy z wartościową puentą i przesłaniem. Dla mnie niewątpliwie numer jeden w bogatej twórczości Terry'ego Gilliama!

sobota, 7 października 2017

Black Country Communion - BCCIV (2017)




Ogromnie się cieszę ze powrócili, że Joe Bonamassa dał się złamać. Cieszę się przede wszystkim, że wrócili w dobrej formie, ale nie mam pewności czy te kompozycje z nowej produkcji tak do końca zaspokajają mój apetyt i są celną odpowiedzią na moje oczekiwania. Pocieszające jest to, iż podobnie miałem z Afterglow, znaczy na łopatkach przy pierwszych odsłuchach nie byłem, ale po okresie odstawienia do niej powróciłem i ujrzałem ją w dużo bardziej pozytywnym świetle. Co mnie razi na czwórce? Chyba ta momentami sflaczała melodyka The Last Song for My Resting Place, nachalna i banalna piosenkowość, z tym folkowym akcentem na skrzypcach, ratowana jedynie kapitalną, bo z pazurem zagraną solówką. Może Wanderlust posiadający w sobie ducha AOR, czyli śmierdzący nieco kiczowatością amerykańskiego brzmienia lat osiemdziesiątych, a to dla mnie nigdy nie był czas największych osiągnięć w hard rocku, więc jestem sceptyczny i krytyczny. Hiciory się wówczas sypały, listy przebojów pęczniały od podobnej stylistyki, na bieżąco pączkowały, rozkwitały i dość prędko przekwitały dzisiaj już prawie niepamiętane nazwy w rodzaju Styxu, Kansas, REO Speedwagon i najbardziej rozchwytywanego przez płeć piękną Whitesnake - ale to nie te rejony w których chciałbym widzieć BCC. Nadzieje zaś dostrzegam w Sway i The Crow, numerach którym co nieco wytknąć przy odrobinie złej woli można, ale to właściwie są kawałki na tyle dynamiczne i z pazurem zagrane, że unikam złośliwości i szczególnie w tym drugim widzę więcej dobrego niż złego. Bez reszty natomiast kupują mnie, otwierający, mocarny i energetyczny Collide z wyrazistym riffem i siłową grą Bonhama zwieńczoną gitarowym popisem Banamassy inspirowanym jakby to nie zabrzmiało kuriozalnie stylem gry Scotta Holiday’a z Rival Sons. Over My Head, Love Remains i Awake przepisowo sklecone z pasji hard rockowego serducha, w którym pulsuje krew bogata w riffu siłę, Hammonda wibracje i soczysty puls sekcji. Jednak tym co najbardziej krew wzburza, to The Cove i zamykający stawkę When the Morning Comes – kompozycje perełki lśniące, melancholijne cudeńka, przebogate siłą wyrazu, napięciem permanentnym, budową epicką. One porywają i pozwalają najmocniej dostrzec rewelacyjną, wręcz zjawiskową formę wokalną dziadka Glenna (ani jednego geriatrycznego tonu), instrumentalną biegłość, polot i wyczucie reszty muzyków – stanowiąc model, szablon dla przyszłych adeptów hard rocka. Oby tacy się nadal rodzili! Dlaczegóż ja mam więc obiekcje, czy ja szukam dziury w całym? Pytanie sobie zadaję, kiedy to przecież fajna płyta jest w zasadzie. Może to te oczekiwania winne, po części nakręcone cholernie entuzjastyczną notką w Hammerze, w której napisano, że sporo Zeppelinow w BCC, których ja tutaj nie bardzo jestem w stanie usłyszeć, chociaż słuch wytężam? Pomimo kręcenia nosem ten sam kinol podpowiada mi jednak, że to tylko kwestia czasu abym już wkrótce przyznał, iż BCCIV to żaden spadek formy przy poprzednich albumach. Bo obiektywnie rzecz ujmując czepiam się szczegółów i próbuję chyba na siłę dystans zbudować. Na cholerę to robię? Jak na razie to znam teraz tej odpowiedzi - powtórzę zatem zdanie z początku, cieszę się, że wrócili w dobrej formie.

piątek, 6 października 2017

Satyricon - Deep Calleth Upon Deep (2017)




Poprzedni album Satyra i Frosta poprzez dosadną i opartą na minimalizmie recenzje jednego z kumpli kojarzy mi się do dzisiaj z cierpieniem - cierpieniem związanym z jego odsłuchem. Zatem obawy były we mnie duże, że ten kolejny krążek Norwegów pójdzie tą samą ścieżką, zważywszy na fakt, iż krytyczne opinie o poprzednim, to były jednak wyjątki, może nie w oceanie ale jednak sporym jeziorze satysfakcji. Nie bez znaczenia oczywiście był także fakt choroby Satyra i związanej z nią niepewności o jutro. Jak jednak bywa gdy śmierć zagląda w oczy artystom nietuzinkowym i zanim skosi jednym cięciem życie ostatecznie to pozwoli jeszcze testament, rodzaj podsumowania spisać. Nie chcę krakać, życzę Satyrowi jeszcze wielu lat w służbie mrocznej sztuki i sobie kolejnych jej intrygujących efektów, ale trzeba stąpać mocno po ziemi w kwestii rokowań w walce z nowotworem. W moim przekonaniu Deep Calleth Upon Deep, to pomost rozpostarty pomiędzy lodowatym i zajadłym brzmieniem albumów z lat 90-tych i piekielnym rock'n'rollem z Now, Diablical - z jednak nie do końca aż tak przewidywalnym kręceniem gałkami przez realizatora. Sound wydaje się tutaj jednym z kluczy, bądź wytrychów do przyswojenia, potem zrozumienia albumu i docenienia jego wartości przez pryzmat okoliczności i spojrzenia w mam nadzieję jeszcze wciąż niezamkniętą przyszłość. Pod tym skupionym na detalach brzmieniem, jego surowym ale nie bezpośrednim urokiem skrywa się osiem świetnie zaaranżowanych kompozycji - w tempie marszowym przemierzających tereny które dotychczas Satyricon podbijał. To taka monumentalna podróż w której jak w zwierciadle odbijają się w różnych nachodzących na siebie konfiguracjach inspiracje z tych najciekawszych w mojej ocenie etapów funkcjonowania grupy. Mnie się ten miszmasz podoba, bo to akurat w tym tyglu wymieszane wszystko to za co cenię Satyricon. Dodatkowo dla pikanterii i aby wyłącznie przekrojowo nie było tutaj całkiem zgrabnie i intrygująco zaaranżowany saksofon w Dissonant zagościł i nawet te chóralne zawodzenia, ku przyozdobieniu w tle, w cholernie melodyjnym The Ghost of Rome nie zakłócają dobrego wrażenia. Tego krążka zwyczajnie bardzo dobrze słucha się jako całości, nie męczy zbytnią agresywnością ale i nie doprowadza do odruchów towarzyszących znużeniu. Jest w nim odpowiednia równowaga, powściągliwość, bez pretensjonalnego ekscentryzmu i pisze to pomimo, iż wiem, bo staram się zawsze doczytać w miarę możliwości co sami muzycy o swoim dziele mówią i jakie okoliczności kontekstem zwane towarzyszą takim a nie innym wyborom ścieżki którą podążają - że akurat Sigurd Wongraven zwany Satyrem buńczucznie w zapowiedziach o Deep nawijał. On tam tak po prawdzie z dużym przekonaniem dnia dzisiejszego ale i pokorą wobec przyszłości mówił, że Deep Calleth Upon Deep to rodzaj stylistycznej wolty, a ja jakbym wymyślnie szyi nie wykręcał w zadziwieniu, na rany Chrystusa nie potrafię jej tutaj w dźwiękach zlokalizować. Bez względu jednak na znamienną i usprawiedliwioną obecnie mentalność Satyra i jego przekonanie, jak powyżej donoszę dla mnie niezrozumiałe, uważam płytę za kawał zaskakująco wyważonego, nieco nawiedzonego, innym razem w charakterystyczny rock'n'rollowy sposób rozbujanego, zawsze jednak nietuzinkowego black metalu, którego nawiasem mówiąc nie słucham na co dzień, bo jedynie z dystansu współczesne kierunki w tej stylistyce obserwuje i do teorii się ograniczam. Może i Satyricon dzisiaj nie wytycza nowych dróg, absolutnie siłą napędową gatunku nie może być nazywany, ale jako w miarę bezpieczna przystań z czarną sztuką (w której płomień jednak nie przygasa) przez takiego gatunkowego recenzenta "zza kurtyny" jak ja jest uznawany. Cenię i szanuję, chociaż na półkę z wizjonerami, gdybym ją jeszcze posiadał, bym już nie postawił.

środa, 4 października 2017

Baby Driver (2017) - Edgar Wright




Ufff seans zakończony! Czy to było to, czego akurat oczekiwałem? Czy to zaspokoiło apetyt, który spory entuzjastycznymi recenzjami został pobudzony? Ja spodziewałem się, że to będzie widowiskowe, że efektowne i mocno nakręcone, ale zakładałem, iż oprócz spektakularnej formy coś jeszcze będzie mnie w filmie Edgara Wrighta pobudzało. Życzyłem sobie by totalnie banalnie w treści nie było, aby naiwności mi oszczędzić i intelektualnie poniżej stanów średnich nie zejść. A jak jest? Jest przyzwoicie, głupie to totalnie nie jest, a i jakąś wybitną ambicją w tym zakresie nie porywa. A była obawa po startowej scenie, że obejrzę kretyństwo zainspirowane Bessonowskim barachłem, Taxi nazwanym. Na szczęście efekciarskie pościgi to tylko fragment fabuły, a inspiracje bardziej rozłożone pomiędzy inne, i to te muzyczne produkcje. Tą sprzed roku, czyli La La Land i tą sprzed lat już wielu, czyli The Blues Brothers. Może błądzę takie wnioski wysnuwając, takimi skojarzeniami częstując, ale pokrewieństwo z musicalem Damiena Chazelle wyraża się w nowoczesnym, dynamicznym i cholernie żywym montażu, pracy kamery, jej wirowaniu wokół i pomiędzy aktorami. Wreszcie ten romansik tytułowego bohatera to wypisz wymaluj taka słodziutka historyjka jak pomiędzy Mią i Sebastianem. Trop z super hitem Johna Landisa zasugerowany natomiast akcją, sensacyjnym sznytem i brzmieniami muzycznymi. Na koniec zaś zostawiłem skojarzenie, które mocny opad szczęk może zafundować. Bowiem, jak zobaczyłem tego „doktorka” granego przez Kevina Spacey’a i ekipę przygotowującą rabunek, to moje myśli natychmiast pobiegły w stronę polskiej klasyki kina jaką Gangsterzy i filantropii. :) Oczywiście nie zwariowałem i nie mam przekonania, że Wright widział film spółki Hoffman/Skórzewski, ja tylko luźno sobie w myślach podryfowałem i sentymentom się poddałem. :) Ogólnie Baby Driver to taka nieco dziwaczna hybryda, posklejana z zasadniczo fajnych rozrywkowych pomysłów i ubrana w formę silną urokiem osobistym. Oryginalną, ale paradoksalnie przeładowaną oczywistymi szablonami. Tak się teraz zastanawiam, co by zostało, gdyby tego zabiegu z kapitalną muzyką obraz pozbawić? Lepiej jednak tego nie robić, bo niezaprzeczalny urok filmu znika natychmiast. Ten dźwiękowy szlif, szeroki wachlarz muzycznego bogactwa, z sentymentalnie zastosowanym szlagierem The Commodores to ponad połowa wartości Baby Driver. 

wtorek, 3 października 2017

The Square (2017) - Ruben Östlund




Nagrody i fantastyczne recenzje, popularność i pełne kina oraz związany z tym splendor towarzyszy dzisiaj The Square. A ja na dźwięk nazwiska Östlund mam w głowie jeszcze tego intrygującego, ale cholernie wydumanego Turystę (tytuł oryginalny Force Majeure) z 2014 roku i obraz ludzi bez trosk prawdziwych, którzy sami sobie problemy wyszukują, robiąc z igły widły – których ten szwedzki reżyser uczynił bohaterami swojej poprzedniej produkcji. Chociaż w zasadzie te dwa obrazy zdają się różne, to jednak widać jak dłoni wspólny mianownik. Nim jak myślę, portret nowoczesnego społeczeństwa – sytego i rozpieszczonego. Tylko jak w Turyście diagnoza i puenta wydały mi się śmiertelnie poważne, a podejście do tematu wręcz ultra nadęte, to The Square jest brawurową satyrą obnażającą absurdy społeczeństwa wysoce rozwiniętego zarówno technologicznie jak i intelektualnie. Takiego zamożnego, oczytanego i liberalnego do granicy śmieszności, a czasami nawet przerażenia. Tutaj Östlund stworzył rodzaj groteski świadomie piętnującej i ośmieszającej nadgorliwość we wprowadzaniu w praktyce zasad wolności wszelakiej. Szydząc dosadnie także ze sztuki współczesnej, będącej w rzeczywistości w większości przypadków pseudo sztuką, ewentualnie substytutem zaspokajającym potrzeby intelektualnych megalomanów. Ruben Östlund trafnie diagnozuje kondycję współczesnego społeczeństwa zbudowanego z kontrastów – bogactwa i biedy sprowadzonej w imię ideałów, ale nieokiełznanej i niezasymilowanej wystarczająco. Naszkicował w obszernej formie dosadny socjo-psychologiczny portret pełen sprzeczności – czasem grubymi, momentami precyzyjnymi ruchami namalował twarz wielkomiejskiej elity. En face i z profilu, z różnych perspektyw, w przeróżnych okolicznościach ukazał puste, bo pozerskie życie, w którym podniety wyznaczają cele, a pieniądze nie mając znaczenia są wyłącznie środkiem przelewanym bez refleksji. Jest w tym filmie kilka scen, które wciskają się klinem w stereotypy, ale i też są takie, które je uodparniają na postępującą i mam nadzieję nieuniknioną ich korozję. Są momenty, gdy emocje sięgają zenitu, rozbawiając do łez, czy inspirując do głębokiej refleksji, jednak całość jest zdecydowanie zbyt obszerna i nad czym ubolewam, zatruta reżyserką megalomanią, co czyni ją chwilami zwyczajnie pretensjonalną.  Pomimo, że The Square zasługuje na wyróżnienie i komplementy, to nie podzielam zdania, iż to obraz idealny, czy dalece oryginalny, bowiem błędów które skutkują wierceniem się widza na fotelu sporo, a i w realizacji bardzo łatwe do wychwycenia inspiracje między innymi kinem Paolo Sorrentino. Wzory może godne, warsztat Östlunda świetny, jednak pokory zero. Odważny film o ważnych kwestiach, w założeniach wtykający kij w szprychy dla mnie okazał się szczwanym mąceniem w wodzie, którą samemu jeszcze do niedawna chroniło się przed zakusami politycznie niepoprawnych sabotażystów. W nim jak powyżej chyba wyraźnie dałem do zrozumienia natłok detali i problem z umiarem – liczne trafne spostrzeżenia i nie zawsze esencjonalne wnioski. To produkcja, którą należy zobaczyć, lecz przed seansem obowiązkowo proszę uzbroić się w wyrozumiałość dla specyficznej mentalności reżysera i formuły, którą sobie wydumał.

P.S. Nagroda bezdyskusyjnie to tylko należy się kolesiowi, który zrobił szympansa! Jak on tego szympansa zrobił? Zrobił go on wyśmienicie!

poniedziałek, 2 października 2017

Ptaki śpiewają w Kigali (2017) - Joanna Kos-Krauze, Krzysztof Krauze




Kulisy powstania filmu powiązane bezpośrednio z dramatem - ze śmiercią Krzysztofa Krauzego po okrutnej chorobie i z powstałą potrzebą dokończenia projektu samotnie przez jego małżonkę. Tutaj tkwiła właśnie moja obawa, znaczy czy pozbawiona głównego czynnika sprawczego Joanna Kos-Krauze, bez nieodżałowanego mistrza podoła temu ambitnemu zadaniu. Tym bardziej te obawy we mnie wzrastały, bowiem pierwsze opinie widzów były dość sceptyczne, a nawet powiedziałbym, otwarcie krytyczne. Z drugiej strony Srebrne Lwy przecież zdobyte, więc nagroda ta dawała nadzieje, a temat powzięty i jego ogromny potencjał nie mógł być tak łatwo zatracony przez osobę, która z mistrzem związana była przez lata nie tylko przecież zawodowo. Teraz fakty, rzecz jasna z subiektywnej perspektywy! Wnioski z autopsji, punkt po punkcie. Film ten oczywiście nie jest rozrywkowy ani widowiskowy - jest prowadzony leniwą narracją, przeplataną długimi, statycznymi alegorycznymi ujęciami bez udziału postaci. W złudnie pustych scenach niewiele się dzieje, ale jak to często bywa w tego rodzaju gatunkowej niszy diabeł tkwi w szczegółach. W tym pozornie biernym chaosie treści do przekazania, w tym monotonnym laniu przygnębienia wąskim strumieniem jest bowiem zatopiona hipnotyczna aura ciekawości i fascynacji. W tym specyficznym warsztacie realizacyjnym, w filmowaniu z nieoczywistych perspektyw, może nawet zbytnio wydumanych jest czystość i autentyzm. W tej pozbawionej teatralnej maniery grze aktorskiej jest najprawdziwsza prawda i najzwyklejsza zwyczajność – są wrzące emocje i kaskady podskórnego napięcia. Za sprawą znakomitego wyczucia materii, przenikliwości intelektu i empatii duszy, dzięki kameralnemu spojrzeniu na ludzkie dramaty powstał druzgocąco-przygnębiający obraz prawdy we wnętrzach postaci skrywanej. Powstał niezwykle realistyczny i doskonale penetrujący emocje film o nienawiści etnicznej w tle i jej konsekwencjach na pierwszym planie. Film z osobowością i mentalną dojrzałością, film o zagubieniu w odmiennej kulturze i obyczajowości. Film o konsekwencjach wielorakich, stanach ducha z traumatycznymi przeżyciami spiętych - tak różnych, bo tak indywidualnych, powiązanych z okolicznościami miejsca i czasu. 

niedziela, 1 października 2017

A Ghost Story (2017) - David Lowery




To jest jeden z tych momentów, kiedy po zakończeniu seansu na klacie odczuwam przygniatający ciężar, a oddech na co dzień w miarę miarowy zwalnia w hipnotycznym transie. Taki efekt wywołał obraz Davida Lowery'ego, który jest doświadczeniem niecodziennym, rzeczą absolutnie wyjątkową i odrębną pośród masy kina często porządnego, ale jednak po prostu sztampowego. I pisząc te komplementy podkreślające oryginalność nie mam na myśli zaskakująco prostego zabiegu z prześcieradłem, ani formatu obrazu z zaokrąglonymi krawędziami, chociaż w tej prostocie przebiegle ukryty urok. Ja mocniej podkreślić chcę, iż to wyjątkowa kompozycja emocjonalnej treści, emocjonalnego obrazu i emocjonalnej muzyki. Kompozycja która zamieszkuje w człowieku i pozostaje jeszcze na długo po napisach końcowych wywołując dreszcz niepokoju i psychologiczny ferment. Minimum słów i maksimum emocji, ascetyczne środki, a uzyskany efekt nieprawdopodobnie złożony. Kontemplacyjny majstersztyk, z błyskotliwą ironią i zadumaną powagą. Żaden żart łopatologiczny, czy z drugiego bieguna intelektualna masturbacja. To idealnie zbalansowana, pełna przenikliwej treści i refleksyjnej aury filozoficzna podróż. Cholernie smutna, poniekąd przygnębiająca, ale absolutnie nie depresyjna egzystencjalna wycieczka do głębi, która pomimo że tak duszę boli, to jednak ma w sobie nadzieję. Przyznaję, że od czasu Comet Sama Esmaila nie widziałem czegoś równie poruszającego i oryginalnego - jednocześnie.

Drukuj