wtorek, 29 listopada 2016

Kaleo - A/B (2016)




Jest taki gość, który przede wszystkim w radiowym światku jako legenda całkowicie zrozumiale jest traktowany i to on podobno promuje w eterze ten młodziutki islandzki zespół. Tak przynajmniej mi doniesiono i nie mam podstaw by nie ufać tym informacją. Zaopatrzyłem się zatem w materiał z drugiego longa Kaleo, by na własnej skórze sprawdzić czy jakość z wpierw obwąchanego klipu odnaleziona zostanie także w innych kompozycjach znajdujących się na albumie. Teraz kiedy materiał poznany, mogę z ręką na sercu przyznać, że akurat A/B to żadne ogromne objawienie. Znam kilka grup, wokół których szum mniejszy, a osiągnięcia większe - ale doceniam pracę Kaleo i dostrzegam duży potencjał jaki w tych czterech młodzieńcach drzemie. Mój wstępny entuzjazm singlem wywołany może i nieco ochłodzony, bo No Good okazał się tylko w ograniczonym stopniu reprezentatywny dla całości. I tak jak w nim czuć ducha święcącego ostatnio triumfy sceniczne Royal Blood, to w każdej kolejnej kompozycji odnajduję echa innych dzisiejszych liderów szeroko rozumianego odpowiednio przyjaznego rocka, za którymi oczywiście kryją się lata doświadczeń i twórczości legend sprzed lat. I tak jak przykładowo w przytoczonym już No Good garażowa surowiznę duetu funkcjonującego jako królewska krew słyszę, to Way Down We Go kojarzy mi się z atmosferą roztaczaną przez Arctic Monkeys na AM. Broken Bones zaś to za sprawą sposobu intonacji i zawartości śpiewnego czarnego bluesa jednoznaczna wycieczka powiązana z Hozierem i jego Work Song, a zaśpiewany zapewne w ich ojczystym języku Vor í Vaglaskógi poprzez linie akustyka pojmowany jako inspiracja solowym Stingiem. Tych odniesień masa, a ja jeszcze wyraźnie w Automobile słyszę, jakby ścieżkę dźwiękową z coenowskiego Inside Llewyn Davis i w All The Pretty Girls ducha rodaków z Of Monstera and Man. :) Pytanie powstaje, czy mnogość wpływów łączyć ze ślepym naśladownictwem, oczywiście wartościowych wykonawców, czy może z poszukiwaniem własnej tożsamości, a może to zabieg, który z premedytacją został zastosowany by szerokie grono odbiorców z różnych frontów zdobyć. Poczekam na kolejny ruch tych gości, bo ciekaw jestem czy stać ich na coś więcej ponad poprawność. Zaczekam na odpowiedź na pytanie fundamentalne – czy mają ambicje by stworzyć na bazie tych wpływów coś w 100% własnego?     

niedziela, 27 listopada 2016

Temple of the Dog - Temple of the Dog (1991)




Zdarzyła się świetna okazja, by kilka zdań w temacie tego albumu napisać, bo oto ostatnio zremasterowana reedycja się pojawiła, a sam zespół zwarł szyki po latach i udał się w trasę po Stanach. Mam nadzieję, że dobrze przyjęte amerykańskie koncerty na kontynent grupę ściągną i w naszym urodziwym kraju jeden z gigów zostanie zorganizowany. Oj cieszyłbym się ogromnie i nie szczędził ciężko zarobionego grosza, by w tym pamiętnym dniu zameldować się w miejscu występu. Nie raz już wywróżyłem sobie wyjazd koncertowy pisząc o albumach sztandarowych dla mnie formacji, zatem może i tym razem moc sprawcza słów pisanych będzie ze mną. ;) Zanim jednak to się stanie (bo nie wyobrażam sobie by się nie stało) dorzucę do kolekcji około muzycznych refleksji, tą traktującą o tym jedynym krążku w dorobku Temple of the Dog. Dla każdego w miarę zorientowanego fana sceny, która w Seattle u schyłku lat dziewięćdziesiątych się zawiązywała, wiadome są okoliczności powstania tej supergrupy. Natomiast jeśli nie, to śpieszę donieść w telegraficznym skrócie, że funkcjonował ongiś taki twór muzyczny pod nazwą Mother Love Bone, a w jego szeregach kilku muzyków, których nazwiska wkrótce przestały być anonimowe. Stone Gossard, Jeff Ament i tragicznie zmarły w roku 1990 wokalista Andrew Wood. I to jest właśnie powód powstania Temple of the Dog, bo kiedy utalentowany i charyzmatyczny lider MLB opuścił ten ziemski padół (poniekąd niestety na własne życzenie), to szok i niedowierzanie, że tak młode życie może tak nagle zgasnąć do pionu postawiło kilku innych amatorów niebezpiecznych wrażeń. Innymi słowy młody człowiek zszedł, by inni pozwolili sobie na pozostanie przy życiu. Stąd lub bez związku z tym (cholera to wie), przyjaciele postanowili uczcić pamięć kumpla i nagrali krążek z numerami dedykowanymi jego osobie. Prócz muzyków MLB takie nazwiska jak Chris Cornell, Mike McCready, Matt Cameron i gościnnie Eddie Vedder w tym projekcie uczestniczyły, czyli można by rzec, że rodzina się zeszła. Cel był szczytny i kompozycje nagrane wartościowe, a stylistycznie umiejscowione gdzieś na przecięciu nostalgicznego blues-rocka i drapieżnego grunge'u. Kapitalnie zaaranżowane, doskonale wykonane i co najważniejsze z tak dużym ładunkiem emocji i dojrzałym przekazem, że po latach od dramatu nadal swoimi największymi walorami porywają. Teraz gdy z perspektywy ćwierćwiecza ich słucham, dochodzę do przekonania o ich ponadczasowości i ogromnym znaczeniu dla dalszego rozwoju ruchu umownie grunge'm nazywanego. To była ostatnia do tej pory prawdziwa rewolucja w rockowym świecie, która objęła swym zasięgiem szeroki wymiar popkultury, kształtując mentalnie i rozwijając intelektualnie całe rzesze młodych ludzi. Dziś już muzyka nie odgrywa podobnej roli, a przypadki kiedy dźwięki słuchane na tyle ambitne, by do wysiłku intelektualnego i emocjonalnych przeżyć wyższego rzędu zmuszały, bardzo rzadkie. Teraz bity i nawijka się liczą, ewentualnie w naszych granicach chwytliwy dance'owy rytm, z tekstami prostackie postawy gloryfikującymi. Idei konstruktywnych brak, idei demagogicznych w brud. Strasznie mi z tego powody przykro.

piątek, 25 listopada 2016

Metallica - Hardwired...To Self-Destruct (2016)




Metallica album studyjny wydała, zatem przejść obojętnie obok takiego wydarzenia nie wypada. Stąd uprzejmie donoszę, co z mojej perspektywy dostrzegłem, kilkukrotną konfrontację z materiałem ochrzczonym jako Hardwire....To Self Destruct sobie fundując. Mogę seriami wskazywać fragmenty, zagrania i motywy żywcem wyjęte z czarnego albumu i po części z Load, ale to nie plagiat, gdy „plagiatuje” się własne numery. To autocytaty, chyba że ktoś na zamówienie tak uszyte kompozycje im przygotował, bo trudno mi uwierzyć, że stać dzisiaj było ekipę tych zasłużonych muzyków na w pełni samodzielne zrobienie tak brzmiącej i w ten sposób skonstruowanej płyty, gdy stosunkowo niedawno na Death Magnetic nie potrafili nawet w ułamku pomimo buńczucznych zapowiedzi zbliżyć się do jakości z początku lat dziewięćdziesiątych. Tak wtedy jak i teraz zagrali cynicznie na emocjach fanów, postawili na sukces budowany na fundamencie klasyki, ale dopiero dziś odkupili własne winy, bo czuć w końcu na albumie Metalliki ducha ikony. Mimo, że odgrzali kotlety, to w tej nowej odsłonie jest w nich energia, moc i siła podobna tej sprzed laty. Zapewne ogromną rzeszę, w większości już oprószonych siwizną, bądź łysiejących fanów uszczęśliwili tym krokiem i sporo uciechy dali sentymentalistom. Stąd dywagacje, jakie nimi intencje kierowały, przemilczeć należy i radować się, że powstała w końcu bardzo przyzwoita płyta z kilkoma chwilami wręcz ekscytującymi. Nie psioczyć i malkontenctwem tej istotnej chwili bezcześcić. Lepiej by do usranej śmierci taką poprawnością krążki zapełniali, niż silili się na eksperymenty o żenującym efekcie finalnym. Postawiłem na nich czas jakiś temu krzyżyk i nie mam mimo wszystko zamiaru zmieniać frontu, bo współcześnie częstokroć inne dźwięki mnie kręcą, ale słucham sobie z przyjemnością tego materiału w samochodzie i niejednokrotnie nucę te chwytliwe numery, mając satysfakcję z faktu, że legenda nie sczezła na dobre w niebycie, a Panowie grajkowie nie odpłynęli w objęcia uzależnień pod ciężarem odpowiedzialności za własną sławę. To radosna niewątpliwie nowina dla całej ludzkości – bo kto (ha ha ha!) Nothing Else Matters nie słyszał. :)

P.S. Celowo powyżej wątek klipów do wszystkich dwunastu kompozycji z podwójnego albumu pominąłem, bo to ruch z ich strony ekscentryczny i marketingowo w obecnych czasach mający chyba marginalny wpływ na promocję. Ale co ja tam w sumie wiem o współczesnym obliczu rynku muzycznego. Przecież amerykańcem nie jestem!

wtorek, 22 listopada 2016

Frida (2002) - Julie Taymor




Dla równowagi, po kilku stosunkowo nowych, lecz niemiłosiernie szablonowych biografiach, w stronę absolutnej klasyki gatunku się skierowałem. Może i Julie Taymore nieco ułatwione zadanie miała, bo osoba Fridy Kahlo dość wyraźnie kliszom się wymyka. Jednako znam też przypadki, kiedy postać oryginalna była, a obraz o niej nudził ogromnie. W tym konkretnym przypadku idealna korelacja pomiędzy wyjątkowością bohatera, a formą opowieści o nim zachodzi. Czuć w produkcji kobiecą rękę i widać, że to za reżyserię odpowiada płeć żeńska, bo zakładam, że męskie spojrzenie na materię byłoby pozbawione tak intensywnego eterycznego uroku i magnetyzmu oraz na zmysły wzrokowe oddziaływania. Nie ma też takiej możliwości, by mężczyzna potrafił równie sugestywnie i trafnie oddać osobowość nietuzinkowej kobiety. Żony sławnego męża, wybijającej się na niepodległość emancypantki, twardej babki, która poniekąd na własne życzenie załamania nerwowe przechodziła, bo była wyrozumiała lub nawet naiwna, a jej uczucie i fascynacja kochankiem na zbyt wiele mu pozwalały. W duchu własnych przekonań, filozofii, ideałów i utopijnej ideologii kierującej ją w sposobie myślenia ku nowym prądom i trzymającej zarazem podświadomie w ryzach tradycji. Taki był z niej oryginał, że machnęła mocny alkohol prosto z butelki i jednocześnie zmysłowością czarowała - chwytała los w swoje ręce, za bary się z życiem brała, ale i wrażliwość emocjonalna ciepłą i rodzinną kobietą ją czyniła. Podziw ogólny wzbudzała, bo talent posiadała niezwykły, inteligencję nieprzeciętną, poczucie humoru wyrafinowane i charyzmę ujmującą, która pasją otoczenie zarażała. Kobieca empatia i warsztat aktorski Salmy Hayek pozwoliły, by Frida w oczach Julie Taymore przekonująco jako bohaterka swoich czasów zaistniała. Niestety jako postać tragiczna, bo życie przecież jej nie oszczędzało, próby charakteru wielokrotne jej fundując, skazując na ból fizyczny i częstokroć psychiczny w wymiarze egzystencjalnym. Każde doświadczenie odbijało się bezpośrednio na jej sztuce, a dzięki pracy osób zaangażowanych w produkcję tego filmowego rarytasu mogłem poznać choć we fragmentach plastyczny i duchowy wymiar jej artystycznych dokonań. Za pośrednictwem ciekawych animacji, dosłownie wkroczyć choć na chwilę w świat sztuki awangardowej. Ja człowiek, który akurat o malarstwie w ujęciu praktycznym wie niewiele.

poniedziałek, 21 listopada 2016

Rewers (2009) - Borys Lankosz




Awers ojciec, rewers syn - tak, może zbyt dosłownie odczytałem przesłanie filmu Borysa Lankosza i chociaż można to zrobić na kilku poziomach i zapewne wielokierunkowe spekulacje snuć, gdyż treść pełna symboliki. To jednak esencja interpretacji sprowadza się do konfrontacji dwóch stron tego samego medalu. Może to być inteligencja w postaci przedwojennej elity współistniejąca na nowych zasadach z klasą robotniczą, awansującą do roli dyktatury z zewnątrz sterowanej. Jak i śmiało (jak widać) można powiązać temat potraktowany z wytrawnym poczuciem humoru, z nutką groteski i surrealizmu w założeniach z ciekawym głosem w sprawie aborcji i zbrodni popełnianej w obliczu presji. To właśnie największy atut obrazu Lankosza, że z przenikliwością całe skomplikowane spektrum zależności w rzeczywistości Polski Ludowej ukazuje i nie zawęża jego obrazu, by proste wnioski sugerować, a wręcz poszerza panoramę i otwiera możliwości analizy poprzez metafory. W kluczowych wyśmienitych rolach przede wszystkim kobiety (chociaż epizod Woronowicza to przecież majstersztyk) Anna Polony, Krystyna Janda i oczywiście idealnie obsadzona Agata Buzek. Jako szara myszka, której romantyczny sen się materializuje i tak jak znienacka nadzieję i szczęście przynosi, tak równie szybko pod ścianą stawia. Kapitalnie ducha czasów nieco teatralna forma oddaje, nawiązując do stylistyki sprzed lat nie wyłącznie za pomocą wplecionych kilku archiwalnych zdjęć w czarno-białą konwencję obrazu, ale właśnie także poprzez sugestywnie zarysowane okoliczności społeczno-politycznych czasu stalinizmu oraz wykorzystania jako przeciwwagi nawiązań do hollywoodzkiego kina noir. Z Dorocińskim jako peerelowskim amantem i wyśmienitą warstwą muzyczną - jazzowymi klimatami, z trąbką akcentującą i podkręcającą napięcie, ale i zastrzyk melancholii zapewniającą. To w skrócie wysokiej jakości, błyskotliwa i wymagająca czarna komedia, zasłużenie swego czasu nagradzana. 

piątek, 18 listopada 2016

Arrival / Nowy początek (2016) - Denis Villeneuve




Denis Villeneuve po cichu, bez większego rozgłosu (choć w Wenecji Arrival zaistniał) swą najnowszą produkcję na ekrany kin wprowadził i udowodnił, że nie potrzeba rozmachu realizacyjnego, by wspaniały obraz science fiction nakręcić. Tak po prawdzie to sam gatunek filmowy został wykorzystany instrumentalnie, wątek "kosmitów" jako pretekst, aby złożone wnioskowanie przeprowadzić i wartościowe przesłanie przekazać. Zatem pusta widowiskowość tak często goszcząca w formule fantastyki naukowej, byłaby co oczywiste nie na miejscu, gdy o ważkich kwestiach się rozprawia i do wymagającego intelektu widza chce się dotrzeć. Temat filmu jest zaskakujący, a konstatacje gorzkie. Język jakim się posługujemy oferuje nam ogromne bogactwo opisu wszelkich procesów, jakie w naszym życiu bezustannie zachodzą. Nieograniczone możliwości wiążą się także z mnogością interpretacji konstruowanych stwierdzeń i budują w każdym z nas schematy odczytywania i formułowania treści. Pewnego rodzaju wytrychy, skróty myślowe, szablony ułatwiające i utrudniające jednocześnie możliwości porozumienia. Jest także paradoksalnie wewnętrznym więzieniem w jakim sami często nieświadomie się zamykamy, redukując nasze zdolności komunikacji do minimum. I nie mam tutaj na myśli wyłącznie ograniczeń w zasobie słownictwa, ale przede wszystkim sposobu spostrzegania tej „broni”, „narzędzia”. Poznaj język partnera interakcji, a zrozumiesz metodykę jego widzenia rzeczywistości – zarówno w wymiarze makro jak i mikro. To ciekawe spojrzenie na kwestię istoty języka, wymiaru czasu, jego początku i końca oraz funkcjonowania w pętli implikuje sporo pytań i zmusza do drobiazgowego rozbierania tej teorii na czynniki pierwsze. Może te teoretyczne wizje nie do końca jasne i przejrzyste, zapewne posiadające pewne luki logiczne, ale mające w tym konkretnym przypadku bezpośrednie przełożenie na praktyczne funkcjonowanie człowieka oraz uzasadniane są przekonująco barwnie i uczuciowo emocjonująco. Przyznaję, że nie przypominam sobie bym kiedykolwiek po seansie w stylistyce sci-fi czuł się tak ogromnie poruszony. A tym razem oglądając finałowe sceny moje oczy się zaszkliły i poczułem, że jest to ważny moment w kształtowaniu osobistego oglądu rzeczywistości, a umieszczenie w kontekście wydarzeń wątku rodzinnego, kwestii straty dziecka dodatkowo poruszyła instynkty ojcowskie. Wysłannicy obcej cywilizacji, którzy zagubionym i skłóconym mieszkańcom ziemi oferują „nowy początek”, świeże spojrzenie na rolę języka, to zabieg tak intrygujący intelektualnie jak równie wzruszający emocjonalnie. To przecież fundamentalne pytanie – jak mamy porozumieć się z istotami z kosmosu skoro tak trudno nam dogadać się między sobą w zakresie jednego tylko gatunku, czasem jednej rodziny? To smutne, że wiemy do czego prowadzi niezrozumienie i jak kończą się kolizje na tej linii, innymi słowy znamy przyszłość i rozumiemy konsekwencje, ale godzimy się tymi kosztami. Zakładam, iż potrzebne przewartościowanie i nowe otwarcie inaczej upadek mamy zagwarantowany.

czwartek, 17 listopada 2016

Hacksaw Ridge / Przełęcz ocalonych (2016) - Mel Gibson




Mam świadomość, że Mel Gibson niemal zatopił mnie w morzu patosu i religijnego mesjanizmu, ale byłbym nieuczciwy gdybym nie przyznał, że pomimo zakładanego własnego uodpornienia na potężną siłę epatowania pomnikowością, to akurat fragmentami poddałem się jego oddziaływaniu. Doceniam także rzemiosło reżyserskie Gibsona i smykałkę do kręcenia rozbuchanych epopei, która obecnie może się równać tej jaką prezentują legendarni Steven Spielberg i Robert Zemeckis. Jednocześnie z przykrością stwierdzam, iż odczuwam zatracenie gibsonowskiego stylu tak kapitalnie uwypuklonego w genialnym Apocalypto, na rzecz typowej hollywoodzkiej maniery. Ponadto, co najważniejsze szacunek dla bohaterów, którzy swe zdrowie i życie poświęcali nakazuje odrobinę krytyczne zapędy powściągnąć, stąd ważąc zalety i wady wykażę się wyrozumiałością. Uwagę zwrócę wyłącznie w stronę jednej cechy Hacksaw Ridge, która istotnie wpływała na potrzebę wyrażania mimiką zdegustowania podczas seansu. Mianowicie zachowując wszelkie proporcje nie mogłem odpędzić porównań z naszą rodzimą próbą mitologizowania walki z nieprzyjacielem. Wciąż myśli moje krążyły wokół Miasta 44 i sposobu w jaki Jan Komasa nakreślił kontrast egzaltowanej naiwności i sercowych wzlotów z surowym obrazem walki ocierającej się o stylistykę gore. Te fruwające kończyny, roztrzaskane czaszki, wyrwane flaki i spływającą krew w konfrontacji z pięknem młodzieńczych uczuć miała oczywiście w obydwu przypadkach z góry założony cel i nie była w żadnej mierze przypadkowa. Jednak rozumiejąc założenia scenariusza, absolutnie nie byłem w stanie przejść obojętnie wobec tych uparcie scalanych klocków. To w obrazie Gibsona irytowało, że starcie uproszczonej wizji rzeczywistości z surową optyką konfliktu przynosiło w efekcie zażenowanie i pytania o cel takiej strategii. Porzuciłem jednak czym prędzej podobne rozważania, bo podejmując decyzje o wyjściu do kina zdawałem sobie sprawę, iż nie obejrzę obrazu o podwyższonym stężeniu pierwiastka intelektualnego, a spotkam się z prostymi prawdami, bez szafowania złożonością prezentowanej rzeczywistości. Ta ostrożność oszczędziła mi z pewnością rozczarowania i pozwoliła na w miarę stoickie śledzenie łopatologicznie podanej treści. Zwyczajnie, Gibson zasalutował i oddał honory szeregowcowi Dossowi. Miał taką potrzebę, czuł że to jest odpowiedni moment i w porządku – nikt mnie przecież na siłę na ten spektakl nie zaciągnął.

środa, 16 listopada 2016

Jestem mordercą (2016) - Maciej Pieprzyca




W tekście nie zaistnieje ani gram przesady, bo ocena filmu nie nastręczała jakichkolwiek problemów, czy obiekcji! Od startu byłem kupiony sposobem realizacji kreślonym przez Macieja Pieprzycę i rzemiosłem prezentowanym przez polską czołówkę aktorską z bezkonkurencyjną Agatą Kuleszą, tutaj w roli pobocznej, ale jej "wiela miejsca nie trza" aby prawdziwy koncert umiejętności dała. Autentycznych głównych kreacji Arka Jakubika i Mirka Haniszewskiego oraz (przepraszam, ale akurat to, to muszę wykrztusić) tutaj bardzo przekonującego Piotra Adamczyka i Michała Żurawskiego - robię to zawsze z przyjemnością, bo to kapitalny aktor. Wiadomo, że jak reżyser na frapującą historię trafi, a scenarzysta z odpowiednią dramaturgią skrypt zbuduje, to produkcja musi jedynie rzemieślniczą precyzją się wykazać, by finalna ocena była bardzo wysoka. W tym przypadku autor scenariusza i szef szefów na planie to ta sama osoba! Zatem podwójne ukłony należą się Maciejowi Pieprzycy, którego ciężka praca została wsparta solidnymi działaniami na planie speców od scenografii, którzy pilnując aby detale istotną rolę odegrały, przypilnowali realistycznego odtworzenia okresu siermiężnego PRL-u lat siedemdziesiątych. Na osobne pochwały autor muzyki zasługuje i choć inspiracje jakimi się kierował dość jasne (przeszywający eksperymentalny jazz - Dom zły i osamotniona perkusja - oscarowy Birdman), to nie umniejszają one w żadnym stopniu wpływu na zbudowanie wybornego klimatu, w którym intensywne dźwięki nagle ciszą przeplatane, stanowią zasadniczą część realizacyjnego sukcesu. I aby moja refleksja całkowita była, tak na miarę moich możliwości syntetycznej wypowiedzi i z szacunkiem dla pamięci prawdziwych postaci tego dramatu, to donoszę iż historia przedstawiona, w tym przypadku wyłącznie inspirowana autentycznymi wydarzeniami wyraźnie i sugestywnie ukazuje zaplątanie człowieka w systemowe niuanse państwa totalitarnego, brak ludzkiej odporności na pokusy związane z premiowaniem jego oddanych synów oraz drogę na której idealizm i elementarna uczciwość zadeptywana systematycznie zostaje przez egoistyczną ambicję i przyziemne przywiązanie do materialnego komfortu. Innymi słowy dylematy odpowiednio intensywnie zapijane alkoholem i zagłuszane szybką ścieżką kariery w blasku triumfu uodparniają na wyrzuty sumienia i wszelkie wątpliwości na margines spychają. Podsumowując, to znakomity rodzimy thriller z gorzką treścią, w oparach duszącego papierosowego dymu i o smaku czystej i zakąski. Czyli jak w mordę strzelił pouczająca wycieczka do czasów o których nieliczni jeszcze pamiętają.

P.S. Na marginesie dodam, że zaledwie kilka dni temu życie postawiło na mojej drodze (kto wie na jak długo) pewnego młodego człowieka, który tutaj w epizodycznych trzech scenach zaistniał - doprawdy zaskakujący to scenariusz.

wtorek, 15 listopada 2016

The Silence of the Lambs / Milczenie owiec (1991) - Jonathan Demme




To już ponad dwie dekady upłynęły od momentu kiedy pierwszy raz oglądałem śledztwo prowadzone przez agenta Crawforda i asystującą mu, świeżą w fachu agentkę Clarice Starling, a ja nadal pamiętam dreszcze jakie mnie przenikały i napięcie jakie towarzyszyło podczas tego seansu. Milczenie owiec to obraz esencjonalny w kategorii thrillerów, klasyka bezdyskusyjna, zatem tekst w jego temacie powinien być obszerny i wnikliwy. Przyznaję pokornie, że ja nic więcej ponad standardową litanię decydujących walorów tutaj nie napiszę, bo już tak wielu, w tak przenikliwym tonie o jego fenomenie rozprawiało, że ze skromności, znając oczywiście własne ograniczenia nie podejmę takowej próby. Postać kluczowa ponadto stała się przykładem współczesnej ikony popkultury, a fascynacja złożoną jej osobowością, czasami wręcz u części fanów przybierała formę obsesji. Ja natomiast unikam niezdrowej gloryfikacji natury zła, zachowując wobec jej siły ostrożność, stąd by umysłu nie infekować, nie narażać na pokusy i nie igrać niepotrzebnie z tego rodzaju potęgą ograniczę się wyłącznie do kwestii dość pobieżnych. Wszystko w obrazie Jonathana Demme jest idealnie dopracowane i oplecione misternie wokół intrygującej historii oraz wyrazistych postaci. Bo oto rola Anthony'ego Hopkinsa doświadczeniem o niewiarygodnej sugestywnej sile, jego lodowate przenikliwe oczy, makiaweliczny uśmieszek, elegancja ruchu i staranna intonacja erudyty z poważnymi zaburzeniami - sadystycznego narcyza, obłąkanego fetyszysty! Obok ona agentka Starling (intrygująca jak zawsze Jodie Foster) z wrodzoną intuicją i obezwładniającym strachem w oczach, kiedy podczas konfrontacji z Hannibalem Lecterem naprowadzana jest na trop, czując równocześnie podświadomie, iż uczestniczy w doskonale zaaranżowanej psychologicznej grze geniusza kontroli, mającej na celu nie tylko i wyłącznie upolowanie Buffalo Billa - w tej roli równie genialny Ted Levine. Manipulacja na najwyższym poziomie prowadzona przez przebiegłego doktora w mrocznym anturażu, gęstej atmosferze spekulacji i natłoku zaskoczeń. Wprost do otwartego zakończenia, gdzie możliwość kontynuacji zostaje szeroko rozwarta i kilkoma kolejnymi tytułami po latach sukcesywnie wypełniana. Lecz niestety żadna następna odsłona historii doktora Lectera nie sięgnęła poziomu tej pierwszej, choć uczciwie przyznając, to obiektywnie ponad przyjęte, nawet więcej niż poprawne standardy Hannibal, Czerwony smok i Po drugiej stronie maski nie schodziły. W sumie to ja zawsze bardzo krytyczny w stosunku do wszelkich sequeli byłem i jestem, więc wysokie wymagania (jednostkowo spełniane przez produkt finalny) wobec nich posiadam. Szczególnie tych filmów kompletnych, genialnych w swym minimalizmie formy i pełni treści. Zwyczajnie nie rozumiem jak z pobudek merkantylnych można doskonałość zaprzedawać - takim idealistą jestem. :)

poniedziałek, 14 listopada 2016

Glenn Hughes - Resonate (2016)




Hiperaktywny ostatnio Glenn Hughes powraca w solowym wydaniu, wykorzystując chwilowy oddech od działań zespołowych. Tuż po zaniechaniu działań pod szyldem California Breed i w chwile po oznajmieniu, iż wraz z Bonamassą, Sherinianem i Jasonem Bonhamem wskrzeszają Black Country Communion i czwarty długograj sklejają. Tak, ten gość cierpi na twórczą nadpobudliwość i co istotne ta intensywna potrzeba pisania i śpiewania apogeum swoje na koniec szóstej i początek siódmej dekady jego życia sobie wybrała. Niewiarygodne się wydaje kiedy Resonate odsłuchiwany, że gość ma 64 lata i jeszcze mu się chce z taką energią działać, stawiając sobie wciąż nowe wyzwania. Czuć w nim ogromną witalność w wątłym ciele skondensowaną, widać iż to energetyczny wulkan wyrzucający z siebie prawdziwą pasję w postaci modelowo ekscytujących rockowych kompozycji. Człowiek nie mający w najbliższym czasie zamiaru odchodzić na muzyczną emeryturę i sczeznąć po cichu na marginesie, wspominając jedynie własne dokonania z przeszłości. Resonate bowiem jest albumem godnym swych poprzedników, z sukcesem wskrzeszającym klasyczne hardrockowe brzmienia, gdzie konkretny tłusty riff podbity zostaje pobudzającym klawiszowym akordem. Płytą gdzie rządzi i dzieli właśnie głos Hughesa - to on tutaj w centrum, a praca instrumentalistów zachwyt warsztatem wzbudzająca przede wszystkim uwypukla z powodzeniem walory wokalisty. Pozwala by drapieżny rockowy pazur przenikał się z soulową emocjonalnością i funkowym groov'em, budując żywe, pulsujące dramaturgią linie melodyczne. Każdy numer lepi się słuchaczowi do ucha i pozostaje w głowie na długo dając porcję świetnej zabawy. Młody duchem, bogaty doświadczeniem Hughes nadal wie jak swoim darem czarować - podziwiam człowieka ogromnie!

niedziela, 13 listopada 2016

Almost Famous / U progu sławy (2000) - Cameron Crowe




Cameron Crowe dawał wielokrotnie do zrozumienia, że zainteresowanie muzyką jest u niego równie intensywne jak miłość do kina, zatem nie jest zaskoczeniem, iż taki około muzyczny temat stał się inspiracją dla jednego z jego filmów. Jako fan i przed laty gołowąs piszący dla magazynów muzycznych z racji wieku, sentymentem szczególnie związany jest z okresem rozkwitu szerokiej palety odcieni rocka, jaki w latach siedemdziesiątych rynek muzyczny zdominował. Nie dziwi więc też, że akcję w tym okresie umieścił, szczególnie, że w scenariuszu zawarł pewnie sporo wątków autobiograficznych odpowiednio podbarwionych, by efekt podkręcić. Malowniczo z dystansem i humorem  ukazał realia epoki jak i całą otoczkę związaną z biznesem muzycznym oraz życiem w trasie – kolorową hipisowską kontestację, ze słodkim aromatem marihuany i cierpkim smakiem kwasu. To z dzisiejszej perspektywy niemal zupełnie nieznany wszechświat i przez to jego egzotyczny już charakter tak bardzo zmysły pobudza – inne gwiazdy, zupełnie odmienne relacje pomiędzy muzykami, a fanami i pismakami. I chociaż Almost Famous to nie jest dzieło wybitne, które by standardy gatunkowe wyznaczało, bo więcej w nim familijnej rozrywki niż do bólu autentycznej dokumentalnej dosadności, to jako miła dla oka, ciekawa fabularnie oraz cenna praktycznie opowieść, ma swoje istotne zalety. W stosunkowo grzeczny sposób ukazuje kulisy sławy, jaką ówczesne zespoły zdobywały i różne sposoby korzystania z profitów, jakie sukces przynosił. Dodatkowo nieskomplikowane, aczkolwiek bardzo wartościowe przesłanie, może i banalne (ale ile w swoim życiu popełniamy pospolitych błędów mając przekonanie, że doskonale rozumiemy ich istotę) stanowi piękną alegorię młodzieńczej naiwności w zderzeniu z surową rzeczywistością. Bo to film nie tylko o rockowej grupie u progu sławy, ale nostalgiczna opowieść z happy endem o realizacji młodzieńczych marzeń, które osiągnięte nie przynoszą w pełnym wymiarze zakładanej satysfakcji, bo zapatrywania mocno rozmijają się z faktycznym stanem. Każde działanie wiąże się z radościami i rozczarowaniami, tym bardziej kiedy okoliczności nie spełniają wymogów wyobrażeniami konstruowanych. Mimo jednak masy zagrożeń trzeba dążyć do sięgania tam gdzie marzenia nas popychają, zdobywając bezcenne (bo osobiste) doświadczenia i wyciągając własne z nich wnioski. Pasja jest przecież najbardziej kalorycznym paliwem i póki ją posiadamy, wciąż na kolejne poziomy mentalnego rozwoju będziemy wchodzili. A kiedy jest w człowieku najwięcej energii do sięgania ku gwiazdom? Jak on młody! Zatem szaleć trzeba, podążać za głosem serca, bo na dojrzałość będzie jeszcze czas. Tak lukrowany manifest strzeliłem i cieszę się, że mam w sobie jeszcze częściowo tą naiwność i spontaniczność, która moimi ruchami na klawiaturze sterowała.

P.S. Darzę ten film sporym sentymentem, a postać Williama sympatią, bo tak jak głównemu bohaterowi mnie też swego czasu marzyła się naiwnie kariera dziennikarza muzycznego i chociaż w odróżnieniu od niego nie miałem nigdy doświadczeń „z trasy” i w mojej pamięci nie ma sytuacji, gdzie równo po krawędzi by się jechało, to też jako gówniarz zakładałem idealistycznie, że ten świat muzyków rockowych to zupełnie inny wymiar, w którym co najmniej półbogowie rządzą. Utalentowani magowie, przesuwający granice wyobraźni, obdarzeni darem w postaci ogromnego talentu i z permanentną satysfakcją dzielący się nim z fanami. Inteligentni i wygadani, uroczy i piękni – bez wad jakichkolwiek, tym bardziej bez problemów natury egzystencjalnej, bo kasa płynie i nie ma się w takim razie o co martwić? Tyle, że takie myślenie szybko zastąpione zostało przekonaniami zdroworozsądkowymi, a motorem tych ewolucyjnych zmian sama muzyka i wszystko co z nią związane przewrotnie się okazało. To właśnie zainteresowanie ogólnie rozumianym rockiem poprowadziło mnie do punktu startowego, w którym rozwój mentalny i intelektualny stał się priorytetem, a w konsekwencji trening otwartego umysłu do wniosków przełomowych zainspirował. Tam gdzie jest sława, wrażliwość na sztukę, młodzieńczy bunt i potencjał intelektualny, tam zawsze intensywne historie mają miejsce. To tak łatwopalna mieszanka, iż uniknięcie zapłonu, co wszystko strawić jest w stanie niezwykle trudne, stąd historia rocka zna tak wiele przypadków, gdy wartościowi ludzie spalają się wewnętrznie i błyskawicznie meldują po drugiej stronie. Zbyt wcześnie i w tragicznych okolicznościach, przy asyście całej rzeszy wszelkiej maści życzliwych. Droga do sukcesu łatwiejsza zdecydowanie od zbudowania w sobie zdolności do utrzymania się na szczycie przy zachowaniu prawdziwej tożsamości.

sobota, 12 listopada 2016

The Color Purple / Kolor Purpury (1985) - Steven Spielberg




Tak jak obraz ma już 31 wiosen, a ja jego istnienia świadomy w pełni to jestem już od co najmniej dwudziestu, to dopiero kilka miesięcy temu po raz pierwszy i zapewne ostatni go obejrzałem. Wiem, że to klasyk, a o takich to nie powinno się w tonie krytycznym refleksji budować, stąd siląc się na spojrzenie w miarę umiarkowane napiszę tylko, że głównym jego walorem kapitalne role. Aktorki charakterystycznej jaką bez wątpienia Whoopie Goldberg i dziennikarki telewizyjnej próbującej swych sił na ekranie. Tak jak Oprah Winfrey zaskakuje przygotowaniem aktorskim, tak Goldberg przekonuje, iż w swoim czasie wchodząc na kinowe salony zrobiła to z rozmachem, a gdzie kariera w przyszłości ją zaprowadziła i jakie angaże wybrała to już inna historia. Tutaj wybornie mimiką i wyrazem oczu postać oddała i nikt jej nie odbierze dumy z tego osiągnięcia, nawet jeśli w przyszłości status gwiazdy, tylko w produkcjach wyłącznie czysto rozrywkowych zdobyła. Samego filmu  nie uznaje natomiast za dzieło wybitne i umieszczam go pośród tych produkcji, które wyraźnie pokazują wady kina Spielberga. Warsztatowo zrobiony według przepisu, w którym z aptekarską dokładnością spreparowano składniki i odmierzono ich ilość. Patos na przemian z poczuciem humoru, nieco tani sentymentalizm z rozrywką z poziomu blockbusterów. Zamieszane i wstrząśnięte z czego zawiesina powstała momentami cholernie irytująca, bo jak coś jest wykonane podłóg receptury mającej wszystkich zadowolić to często robi to wyłącznie połowicznie lub odpycha asekuranctwem. Miał być i jest dramat z potencjałem komercyjnym, ewentualnie rozrywkowe kino hollywoodzkie z treścią ugrzecznioną dla mas. Tyle, że ten poważny temat obroniłby się gdyby surowa oprawę zbudować albo w pełni z przymrużeniem oka na niego spojrzeć i egzaltacje ironią nieco ośmieszyć. Spielberg do roku 1985 kino rozrywkowe w kilku odsłonach miał już zrealizowane, natomiast na doniosłe obrazy musiał jeszcze dosłownie chwilkę zaczekać. Gdybym obejrzał zaledwie kilka latek po premierze może punkt widzenia miałbym mniej wymagający. Jednak seans odbyty ze świadomością na co stać Spielberga (Imperium Słońca, Lista Schindlera, Szeregowiec Ryan czy Monachium) z dzisiejszej perspektywy tak mocno poprzeczkę podniosła, że absolutnie nie jestem w stanie po projekcji uśmieszku zażenowania z gęby zdjąć. Zamiast przeżyć emocjonalną ucztę, zastanawiałem się czy przewinięcie klasyka o kilka minut by się nie męczyć to grzech arogancji. Przepraszam jeżeli z legendy majestat zdjąłem.

P.S. Nie wierzę, że są osoby które na jednym poziomie stawiają oscarowego Zniewolonego i Kolor Purpury - patrz oceny na filmwebie. Z całym szacunkiem dla całokształtu dokonań Spielberga i przede wszystkim z głębokim ukłonem wobec geniuszu McQueena.

piątek, 11 listopada 2016

Airbourne - Breakin' Outta Hell (2016)




Listę przeobrażeń jakie na najnowszym wypieku Australijczyków dostrzegłem, rozpocznę i zakończę na niczym. :) Co mogło się w preferowanym przez nich stylu zmienić i jakich od nich zmian fani oczekiwali to przecież to samo. Mianowicie nikt z tych co ich działalność od debiutu śledzą, nie spodziewał się istotnych wolt, bo co ponad zwiększeniem/zmniejszeniem prędkości, bądź ograniczeniem/podkręceniem mocy i ewentualnie zaaplikowaniem/usunięciem w mniejszym lub większym stopniu chwytliwości, mogli w tego rodzaju grzaniu zaproponować. To jednocześnie wdzięczny i niewdzięczny kawałek rockowego poletka, bo jakąś tam sympatię niemal każdego zwolennika gitarowej gry można szybko zdobyć na hejterów jad się nie narażając, bo każdy rockman, ten nawet poszukujący od czasu do czasu potrzebuje zwyczajnej hedonistycznej przyjemności i nie chce chyba być utożsamiany z mężczyzną, bez typowo męskich potrzeb. Ale i przez wzgląd na wąskie ramy estetyki nic ponad umiarkowany szacunek utrzymać nie są w stanie, zaintrygować czy zaskoczyć absolutnie – taki scenariusz nie wchodzi w grę. Dostarczają więc na kolejnych albumach kawał drapieżnego i chwytliwego rocka z inklinacjami po części „hejwi” punkowymi i bluesowymi - skierowanego do wszystkich i do nikogo. Krótko i na temat, czyli energetycznie, dynamicznie z pazurem, werwą, przebojowo i ssssoczyście. Aby uwolnić w fanach czystą i nieskrępowaną radość z obcowania z bezpretensjonalną porcją dźwięków angażujących ruchowo, nie intelektualnie. Piszę tak z własnej perspektywy, bo sam uwielbiam posłuchać ich w aucie, ale w domu już rzadziej, chyba że nikt nie patrzy, a ja swobodnie mogę sobie na powietrznej gitarze powymiatać i nie mam akurat intrygującej nowości do rozgryzienia. Według tej filozofii przyjąłem Breakin' Outta Hell i goszczę sobie wrzask Joela O’Keeffe przy ogłuszającym akompaniamencie jednowymiarowej pracy pałkera, gitarowego jazgotu ubarwianego przewidywalnymi solówkami i schowanego głęboko pod powyższymi basu. Nie oczekuję filozoficznych rozważań i zadowalam się spostrzeżeniami stereotypowo widzianego samca, bo to co robią „it’s all for rock'n’roll”, a ja doceniam takie poświęcenia. :)

środa, 9 listopada 2016

Blindead - Ascension (2016)




Obawiałem się, że po odejściu Patryka Zwolińskiego, nawet jeśli pozostali muzycy wykażą się wytrwałością i nagrają kolejny album, już rzecz jasna z nowym wokalistą, to zabraknie na nim waloru jakiego tej wyjątkowej ekipie tylko on sam dodawał. Jak istotnym czynnikiem kształtującym styl grupy jest wokalista nie muszę zapewne w tym miejscu wyjaśniać, wspomnę tylko iż historia rocka zna zarówno przypadki, gdy po opuszczeniu grupy przez charyzmatycznego frontmana kariera się załamywała, co smutne wartość muzyki spadała, ale i też nowe otwarcie przynosiła - świeżość i energię do serca zespołu wtłaczała. Niestety częściej pierwszy scenariusz był realizowany, więc biorąc pod uwagę statystyki trzeba było się w większym stopniu martwić, niż łudzić nadzieją. Pewnie zainteresowani muzyką Blindead doskonale już poznali zawartość Ascension i ukształtowali swoje przekonanie o roli Piotrka Pieza w formowaniu obecnego oblicza ekipy z Pomorza. Te zdania oscylują w dość szerokich granicach zróżnicowania i nie dziwię się takiemu oglądowi sytuacji bowiem ja sam nie mam wyraźnie sprecyzowanego punktu widzenia, bo zarazem czuję, iż głos nowego wokalisty ma potencjał i barwę nieco zbieżna z tą Zwolińskiego, z drugiej zaś strony uważam, że gość nie do końca nad nim panuje i nie potrafi jeszcze poziomu równego przez całą płytę zachować. Rozumiem, że to muzyka niezwykle wymagająca od wokalisty, nie tylko w kwestii utrzymania odpowiedniego tempa artykulacji, ale i niezwykle plastycznej intonacji mającej oddawać soczyście przesyłany strumień emocji. To według mojej opinii problem dla Piotra, szczęśliwie tylko we fragmentach. Notowałem liczne miejsca gdzie był fantastyczny, ale też i takie rejony w obszarze modelowanym jego śpiewem, z których niestety chwilami chciałem zwiać, by oszczędzić sobie może nie katuszy, ale porównań do kapitalnych wokaliz Patryka. Wniosek zatem taki, że ma ta płyta wadę, która na ten moment powoduje, że całość odrobinkę rozczarowuje. Brak Patryka Zwolińskiego i chociaż nowicjusz w ogólności daje radę, wstydu nie przynosi, to głos Zwolińskiego miał w sobie nie tylko smutek, nostalgię, ale i wściekłość, rodzaj frustracji na granicy desperacji. Tego na dzień dzisiejszy w zawodzeniach, może bardziej zawijasach kręconych przez Piotrka nie czuję - szkoda. Newralgiczna zmiana w składzie sfokusowała na sobie moją uwagę, więc w tekście niewiele o samych dźwiękach, które nie niosą ze sobą żadnych radykalnych zmian, przykładowo jak jak pomiędzy Affliction i Absence. Zatem z obowiązku tylko - to kontynuacja i rozwój formuły z poprzedniego longa, nie wiem tylko czy odrobinę mniejsza ekscytacja tymi konstrukcjami zależna jest od rejterady Zwolińskiego czy słabszej formy kompozycyjnej odpowiedzialnych za zawartość krążka. Niemniej jednak to kolejne potwierdzenie wyjątkowości i wysokiej wartości Blindead, a numery w rodzaju Hearts, Pale, Ascend czy wyśmienitych Wastelands i Gone dają mnóstwo przyjemności dla uszu i refleksji dla ducha. Nie ma może co narzekać, tylko przyzwyczaić się do głosu Piotra Pieza i liczyć na progres.

poniedziałek, 7 listopada 2016

The Answer - Solas (2016)




Stało się! Z The Answer powietrze zeszło, a przynajmniej stopień jego sprężenia jest już zdecydowanie niższy. Zaplątali się goście w wątpliwej jakości zmiany stylistyczne, a ja pamiętam i teraz nieco żałuję, że przy okazji poprzednich krążków, będąc mimo wszystko bardzo zadowolonym z jakości domagałem się ruchów modyfikacyjnych. Tyle że nie przypuszczałem, iż jeśli nawet umiarkowanej wolty dokonają, to ona tak bezbarwny efekt będzie miała. Żałuję, że potęga bezpośredniego, soczystego riffu, została zastąpiona poszukiwaniami w obrębie stonowanego aranżu, budowanego niestety na fundamencie nijakich brzmień. Czuć to szczególnie, gdy poprzedni krążek z Solas się skonfrontuje. Kiedy ten manewr uczyniłem wyraźnie niewesołe wnioski mi się nasunęły. Nie chcę teraz gdybać, gdzie ten kurs The Answer w przyszłości zaprowadzi, czy to tylko jednorazowa ucieczka od prezentowanego dotychczas oblicza, czy pierwszy zwiastun nowej jakości w ich twórczości. Mam nadzieję, że nie pójdą w ślady szwedzkiego Mustasch, którego albumy od kilku lat przynoszą mi rozczarowanie, gdy równocześnie pierwsze cztery wydawnictwa z dumą stawiam u szczytu osiągnięć całego gatunku. Wiem tylko tyle, że Solas mnie nudzi i nawet, gdy przez chwilę z sukcesem odnalazłem w nim kilka zalet, to uświadomiłem też sobie, iż zrobiłem to na siłę, by desperacko próbować zmniejszyć odczucie zawodu. Podoba mi się poniekąd ten blues i stoner w Beign Begotten, klasyczny klawisz zmieniający w połowie miałki charakter Tunnel i pomysł na „Led Answer” w numerze tytułowym, ale jednocześnie straszliwie żenuje mnie tak prostacko piosenkowy Untrue Colour, Real Life Dreamers z irytującym popiskiwaniem na wzór Dolly Parton jakiejś bliżej niezidentyfikowanej niewiasty, czy rockiem dla nastolatków spod znaku tych wszystkich klonów Nickelback i 3 Doors Down lub strasznie lichym folkiem. Na dzisiaj spore rozczarowanie bez perspektywy na zmianę w postrzeganiu – mówi się trudno, odrzuca album w kąt i czeka na kolejny ruch Irlandczyków.

niedziela, 6 listopada 2016

The Accountant / Księgowy (2016) - Gavin O'Connor




To jest właśnie ta drażniąca amerykańszczyzna w najbardziej reprezentatywnym wydaniu tj. sytuacja, gdy ciekawa idea ze sporym psychologicznym potencjałem, zostaje sklejona z tanią sensacją, tonącą pod ciężarem irytujących klisz. I żeby jeszcze dodatkowo dziurę w burcie tego okrętu wybić i za jej sprawą poczucie zaprzepaszczenia niezłego motywu przewodniego zwiększyć, fabuła zostaje banałami przeładowana i kilkukrotnie na siłę przekombinowana (wątki poboczne, nieprawdopodobne przypadki) by zawijasy były – po kij? Irytacja i znużenie sąsiadowało co kilkanaście minut ze sporą satysfakcją, na miarę dopasowywanych do sytuacji oczekiwań i był to efekt uparcie nawracający. Jak już oswoiłem się z zabawą w Nico z Aspergerem (bardziej) czy Leona Zawodowca z autyzmem (mniej - nie ta liga) lub innym Batmanem z misją ulepszania tego świata (wiadomo, jaki jest Ben każdy widzi :)), to nagle priorytety twórcom się zmieniały i zaczynali głębiej zakamarki ludzkiej psychiki i relacji międzyludzkich penetrować, a we mnie oczekiwania podwyższać. Ja w jedną stronę, oni w drugą – ustawiczna mijanka i poszukiwanie synchronizacji bez większego sukcesu. Szczerze pisząc, to oczekiwałem po tym filmie odrobinę mniej tanich chwytów, a więcej silnych emocjonalnych wrażeń. Biorąc pod uwagę świetne ostatnie produkcje Gavina O’Connora (Pride and Glory, Warrior) znacznie mocniej wyeksponowanego realizmu z powstrzymywaniem na wodzy scenariuszowej fantastyki. Były we mnie też znaczące obawy, bo Bena Afflecka i jego drewnianej maniery nie jestem fanem i wolę, gdy za kamerą staje niż kamera na nim się skupia, to tutaj starszy z braci Afflecków zaskoczył pozytywnie. Ściślej pisząc dobrą robotę wykonali odpowiedzialni za casting obsadzając go w roli idealnie skrojonej pod jego warsztatową charakterystykę i bezbarwną mimikę, tak reżyser rozczarował, bo zbyt wiele srok za ogon próbował uchwycić. Balansował niekoniecznie z gracją na granicy stylistyk i przerzucał co chwila mosty, które pod naporem gwałtownych załamań klimatu ledwie stały. Na szczęście uchował się przed katastrofą, nie stał się ofiarą usilnie stawianych sobie pułapek w formie celów niedostosowanych do możliwości, gdyż technicznie wszystko grało, a mielizny i klisze scenariusza nie zdominowały tak do końca pomysłu na mocny film akcji z w miarę wartościowym przesłaniem. Wychodząc z seansu, patrząc na zadowolone twarze tych kilku, pewnie zagubionych w galerii handlowej przypadkowych miłośników kina Gavina Connora pomyślałem sobie, że w sumie to widz zadowolony, tylko film już za chwilę zapomniany. No cóż, jak to mówię do siebie gdy zziajany odprowadzam wzrokiem odjeżdżający sprzed nosa autobus - będą przecież następne. :)

sobota, 5 listopada 2016

I Saw the Light (2015) - Marc Abraham




Jako miłośnik gatunku zaczynam się martwić, bo im więcej biografii filmowym na ekranach, tym mocniej one zaczynają się do siebie nawzajem upodabniać. Jasne, że nie mam w tym miejscu na myśli losów ich bohaterów, choć szybka kariera i długie pikowanie w kierunku tragedii jest w nich dość symptomatyczne, ale ja tutaj o samej formule opowiadania o życiu ikon chciałem. Jest trend w kinematografii szczególnie hollywoodzkiej zauważalny, że masówka rynek zalewa, a historia życia Hanka Williamsa w tej konkretnej interpretacji jest tej tendencji żywym dowodem. Nic jej nie wyróżnia spośród licznej reprezentacji, nawet stylizowane na archiwalne, czarno-białe komentarze pojawiające się cyklicznie nie przynoszą efektu urozmaicenia. Bez przekonania i pomysłu – bez ikry i charyzmy. Można by napisać złośliwie, że Marc Abraham sprawnie wtopił się w tą całą konwencje country/folk (zapewne fan, więc czuje ten klimat), kręcąc obraz z emocjami powierzchownymi. Niby poprawnie, ale to za mało by z jakimkolwiek entuzjazmem, nawet umiarkowanym o seansie opowiadać, więc i nawet nie chce mi się chwalić wysiłku Hiddlestona włożonego w markowanie południowego akcentu. :) W ogólności i w szczególe szkoda szansy na rezultat choćby zbliżony do Walk the Line, bo abstrahując od przynależności gatunkowej twórczości Hanka Williamsa, jego krótkie życie charakteryzowało się równie obfitym dramatyzmem co mrocznego kolegi po fachu i mogło stanowić wdzięczną bazę dla wartościowego filmowego dramatu.

P.S. Przydałby się prędko znaczący wyłom w tej biograficznej formule – z niecierpliwością będę go oczekiwał. 

piątek, 4 listopada 2016

Woodkid - The Golden Age (2013)




Oj zastanawiałem się chwilę, i nie czy przyznawać się do kontaktów z tego rodzaju twórczością, bo to żaden wstyd, że horyzonty zwolennikowi gitarowej muzyki się poszerzyły i od czasu do czasu wrzuci do odsłuchu granie bez riffu. :) Bardziej mam na myśli, że rozważałem ogólnie czy próbować napisać coś z perspektywy laika o muzyce, czy gatunku, który mnie niemal zupełnie nieznany. Ja w ogóle i w szczególe to nie wiem nawet jak Woodkida osadzić gatunkowo, a jedyne skojarzenia, jakie mi przychodzą oscylują wokół bandów w rodzaju Alt J, czy Of Monster and Men. Zatem napiszę, bo się cholera finalnie jak widać na to porwałem, ale tylko w okrojonym do odczuć duchowych stylu, że mnie człowiekowi z zupełnie innej dźwiękowej bajki podoba się to rytmiczne nadmuchiwanie patosu. Rozbuchane orkiestracje, cały show i koncept wizualny wokół  kompozycji realizowany - tak, widziałem obrazki z koncertów i clipy. Bardzo ilustracyjne korzystanie z możliwości całego szeregu elektronicznych zabawek, we współistnieniu z mocą instrumentów perkusyjnych, dęciaków i pianina/fortepianu, cholera wie, może to wszystko leci z syntezatora? I nawet jeśli czuję podskórnie, że to tylko i wyłącznie moje incydentalne wycieczki w te rejony, to jak tylko jakieś wieści o kolejnych wydawnictwach Woodkida i jego krewniaków się pojawią będę je sprawdzał. Kiedy nastrój będzie odpowiedni, za oknem szarości i mrok, a gitarowej ekwilibrystyki przejedzenie nastąpi. By sobie reset zrobić, umożliwić jeszcze pełniejsze zrozumienie, że nie ma uprzywilejowanych gatunków, które są obiektywnie dobre i kropka. Wokół nas tyle w muzyce obfitości, owoców wartościowych mniej lub bardziej, znajdujących większą bądź mniejszą ilość zwolenników, obdarowujących swymi walorami smakowymi tych, którzy na określone muzyczne bodźce są wrażliwi. Gdyby dzień trwał znacznie dłużej niż 24 godziny, a czas przeznaczony na korzystanie z dobrodziejstwa kulturalnego nie ograniczał się niemal wyłącznie do tych chwil po pracy, to jestem przekonany, że wiedziałbym więcej, rozumiał więcej i czuł więcej. Może i na Jazz Jamboree lub na Warszawskiej Jesieni bym zagościł. Kto wie, może kiedyś porwę się na tak brawurowy ruch i będę w końcu elitarny. ;)

P.S. Pisałem chyba na początku, że jak się nie znam, a na siłę chcę do strony przypiąć kolejny materiał, to płynę w ogólniki, jakieś nie do końca kontrolowane dygresje i prywatne ambitne fantazje.

czwartek, 3 listopada 2016

Genius / Geniusz (2016) - Michael Grandage




Opowieść biograficzna, gdzie dwie postaci niemal całą uwagę na sobie skupiają. Pisarza ekscentryka, pasjonata z nadpobudliwością psychiczną i ruchową, człowieka w rodzaju maksimum słów/maksimum treści i redaktora z wydawnictwa, niezwykle spokojnego, stonowanego i powściągliwego, dżentelmena, dla odmiany w typie minimum słów/maksimum treści. Sednem historii więc relacje między nimi, starcie i koegzystencja skrajnych osobowości, skojarzonych ze sobą wspólnym interesem i zupełnie różnym spojrzeniem na ich realizację. Budzi się w tej sytuacji dynamiczna fascynacja, pełna ostrych wiraży i tylko incydentalnie szerokich prostych. Tak już jest, gdy osobowość artysty ekstrawertyka w twórczym amoku funkcjonująca, zatracająca się w szale ustawicznej weny zderza się z chłodną introwertyczną psychiką człowieka dojrzałego mentalnie i pozbawionego spontaniczności. Ten rozemocjonowany utracjusz jadący na intensywnym speedzie, z nerwicą na granicy obłędu przelewa na papier to co ma w sercu i duszy. Musi to zrobić natychmiast, by nie pozwolić wyparować ulotnemu natchnieniu, aby myśli osobistej dać szansę na wieczne istnienie. W takich okolicznościach wokół niego brak miejsca dla osób najbliższych, on poświęca wszystko jednemu celowi i wyłącznie kontakty ogranicza do tych, którzy umożliwić jego realizację mu pomogą. Stąd szereg kolejnych komplikacji wynika i emocjonalna zawierucha wokół na rozmiarach przybiera. Szansa dla wydawnictwa i możliwość zbudowania kariery dla pisarza, a w życiu osobistym ferment i niemal literacki dramatyzm. Sukces, splendor, oczekiwania i presja - konsumowanie triumfu i profitów za jego osiągnięcie. Jego ojców dwóch, bo w tandemie tkwił prawdziwy geniusz, współpracy i w sumie to przyjaźni okupionej mnóstwem cierpliwości po jednej stronie i szeregiem kompromisów po drugiej. Nieokiełznanego artysty z doświadczonym rzemieślnikiem - utalentowanego narwańca z odpowiedzialnym mentorem. Kino w reżyserii debiutanta, a ze smakiem i sprawnością zrobione. Może to w większym stopniu zasługa pastelowej scenografii (ha! facet kolory identyfikuje ;)), przymglonych zdjęć, historii przez życie napisanej, a może przede wszystkim świetnych kreacji aktorskich Colina Firtha i Juda Law? Bez względu na to, kto głównym motorem bardzo dobrego efektu, to naprawdę  porządny kawałek kameralnego kina dla miłośników gatunku.

środa, 2 listopada 2016

The Girl on the Train / Dziewczyna z pociągu (2016) - Tate Taylor




Tate Taylor zaliczył pozytywnie sprawdzian w kolejnym filmowym gatunku. Po debiutanckiej komedii (nie widziałem jeszcze, ale piszą że było ok), dramacie (The Help) i biografii (Get on Up) spróbował sił w thrillerze i udowodnił, iż mimo że stosunkowo późno zaistniał w reżyserskim świecie, to trzeba się z nim liczyć. Jego kino może i nie charakteryzuje się wyjątkową oryginalnością, gdyż nie jest tworzone przez ekstrawagancką osobowość, która przelana na ekran kreuje dzieła wybitne. Jednak z pewnością posiada człowiek świetny warsztat i z powodzeniem opowiada ciekawe filmowe historie. Starannie dobiera materiał wyjściowy i do projektu angażuje odpowiednią brygadę fachowców, która sama w sobie gwarantuje jakość. Tym razem przede wszystkim trzy zjawiskowe babki, świetne aktorki idealnie wywiązujące się z powierzonych im zadań, grające wybornie mimiką - kapitalnie uchwyconą przez operatora. Oraz legendę muzyki filmowej w osobie Danny'ego Elfmana, który co jasne doskonale wiedział jak tajemnicę podkreślić odpowiednimi dźwiękami. The Girl on the Train to tylko albo aż bardzo dobry klasyczny thriller psychologiczny z wątkiem kryminalnym, gdzie główną rolę odgrywają palimpsesty alkoholowe, zwidy, projekcje umysłu, manipulacje w obrębie wspomnień, poczucie winy, instynkty i uzależnienia także w formie żądz. Wszystko charakterystycznie po amerykańsku podlane odrobiną naiwności, nieco naciągane ale nie aż tak intensywnie by granica z kiczem została przekroczona. Widać że Taylor panuje nad sytuacją, a poplątana historia finalizowana stonowanym twistem nie wymyka mu się z łap ani na chwilę. Jeśli Zaginiona dziewczyna Davida Finchera w oczach widzów zasłużyła na status hitu, to także Dziewczyna z pociągu Tate'a Taylora ma do tego predyspozycje i prawo. 

Drukuj