poniedziałek, 29 czerwca 2015

Unbroken / Niezłomny (2014) - Angelina Jolie




Bez entuzjazmu do seansu przystępowałem i sporo czas już od premiery upłynęło nim obejrzeć się zdecydowałem. Powodem takiej sytuacji brak zaufania do reżyserskich umiejętności Angeliny Jolie - absolutnie nie sama historia ekranizowana, a tym bardziej autorzy scenariusza. Twórczość Coenów niemal bezwarunkowo akceptuje, w licznych konkretnych przypadkach więcej - ja ją wielbię. Nie inaczej jest z opowieściami na autentycznych wydarzeniach opartymi, gdzie siła i determinacja ludzka zawsze mnie zadziwia i każe spostrzegać istotę ludzką jako zdolną do niezwykłych czynów. Dwie trzecie przeważyły i jedną trzecią, lecz nie bez obaw we mnie nie zdusiły. I miałem po części rację, że zaniepokojenie było bo Unbroken, to do bólu sztampowa produkcja w jaskrawie czarno-białych barwach dla własnej zguby nakreślona. Nakręcona przy użyciu środków technicznych tak ładnie dopieszczonych, że naturalności i autentyzmu to ze świecą szukać i finalnie i tak nie znaleźć. Niby od warsztatowej strony to nie ma się nad czym pastwić, bo jest po hollywoodzku profesjonalnie, ale ta poprawność zmiotła z ekranu autentyzm każąc się też zastanowić na ile pouczająca historia Zamperiniego nie została zbytnio podkoloryzowana na potrzeby pobudzenia patologicznego poczucia etosu bycia Amerykaninem w walce ze złem - po jak zawsze absolutnie słusznej stronie barykady. Bezrefleksyjny dualizm postaci raził, kiedy obserwowałem przesiąkniętych szlachetnymi intencjami Amerykanów i w opozycji ich prześladowców niby jakie zło wcielone. To mój fundamentalny zarzut, który postrzeganie tego obrazu niestety zdominował, przez co na głęboki margines pewnie kluczową istotę przesłania zepchnął. Człowiek jest zdolny do zniesienia wszelkiego cierpienia, fizycznego i psychicznego kiedy determinacja motywowana osiągnięciem fundamentalnego celu jakim życie rzecz jasna. Przez ten pryzmat mój szacunek do głównego bohatera ogromny, przykro niestety, iż potencjał zawarty w przeżyciach Zamperiniego zaprzepaszczony asekuracyjną formą realizacji i ubogim jednowymiarowym wglądem psychologicznym w postacie. Zachowawczość Jolie z pewnością w karierze reżyserskiej jej nie pomoże, nie przekona także widza który autentycznych emocji w kinie poszukuje. Tutaj wyłącznie płaskie emocje były i mną w takiej formule nie poruszyły. Absolutnie wina nie leży po stronie inspiracji. Odpowiedzialność za szablonowy efekt także Coenowie po części przejmują.

sobota, 27 czerwca 2015

3 coeurs / 3 serca (2014) - Benoît Jacquot




Kinowa francuszczyzna nie należy do mojej ulubionej. Cenię i zrozumiem istotny jej wkład w światową kinematografię, lecz jestem w większości odporny na ten rodzaj dramatycznej emocjonalności, jaka jej towarzyszy. Sam zapewne z własnej inicjatywy po obraz Jacquota bym nie sięgnął, jednak ktoś z uporem polecał mi 3 coeurs i po pewnej względnie długiej zwłoce poświęciłem czas na sprawdzenie tej rekomendacji. Teraz jednak podejrzewam, że był to rodzaj prowokacji, by sprawdzić czy odczucia i refleksje będą zbieżne. :) Donoszę zatem, że wyczuwam w tym obrazie silną inspirację twórczością Krzysztofa Kieślowskiego, jednak tam gdzie nasz mistrz naturalnością formy, przenikliwością w psychologicznym wglądzie w postaci i poetycką metaforyką ujmował, tam Jacquot niestety razi sztucznością i nadmuchaną, nadętą dramaturgią. Egzaltacja sięga szczytów pretensjonalności, założenia scenariusza rażą brakiem autentyzmu i logiki, a ponura, wzniosła i nieadekwatnie do okoliczności dramatyczna muzyka, jakby zwiastująca katastrofę jawi się absolutnie nieskorelowaną z fabułą. Tutaj skrywają się powody, że mnie ta historia nie przekonuje i pomimo, iż obejrzałem ją w miarę płynnie za jednym podejściem, aż do końca, to nie potrafię jej poważnie potraktować. 

P.S. A może film jest dobry tylko mnie się ostatnio te wszystkie dramaty przejadły?

czwartek, 25 czerwca 2015

Mammoth / Mamut (2009) - Lukas Moodysson




Miało być wielkie kino, niezwykle wartościowy dramat obyczajowy, jednak do końca zakładany efekt nie został uzyskany. Niestety ambitne założenia z głębokim przesłaniem ugrzęzły pod warstwą zwyczajnej nudy, licznych mielizn i kwadratowej narracji do rangi stylistycznej niezwykłości aspirującej. Pisząc wprost zmęczył mnie dosyć mocno, a fragmentami nawet rozdrażnił. Nie byłem w stanie znieść tej niekontrolowanej dawki egzaltowanej moralizatorki, w kontraście stawiającej syty zachodnioeuropejski kapitalizm z biedą azjatyckiej prowincji. Tutaj nic się nie dzieje, sflaczałe tempo pozbawione chociażby fragmentarycznie podsycanego napięcia, jakiegokolwiek punktu kulminacyjnego, czegoś na kształt interwału. Płynie równo w sferze treści, o istotnych kwestiach traktuje, ale bez ikry. Doceniam intencje, rozumiem wartość merytoryczną, natomiast jestem totalnie zawiedziony formą i realizacją. Oczekiwałem zdecydowanie więcej, liczyłem na poruszające emocje, a Mamut ich nie zapewnił niemal do końca projekcji. Ostatnie dwadzieścia minut będąc skrupulatnym mnie ruszyło, ale siedem kwadransów przygotowujących na jakieś mocniejsze przeżycia, to próba tylko dla najbardziej odpornych na nudę. Bardzo żałuje, że reżyser nie był w stanie zbudować większej intensywności, bo potencjał w założeniach był spory. 

środa, 24 czerwca 2015

Carte Blanche (2014) - Jacek Lusiński



Głośna rodzima produkcja, na autentycznej historii bazująca i jak życie pisze najbardziej fascynujące dramatyczne historie, tak spece od fabularnych ekranizacji potrafią je skutecznie zniekształcić i strywializować na potrzeby bardziej chwytającego za serducho efektu. Film Jacka Lusińskiego w moim przekonaniu przykładem takiego stanu rzeczy właśnie, kiedy to nadmierna kosmetyka przy tworzeniu scenariusza doprowadza finalnie do wygładzenia formy, by szeroki przekrój społeczeństwa poczuł wzruszenie. Nie chciałbym jednako być spostrzeganym jako posiadacz pustej przestrzeni w miejscu, gdzie wrażliwy człowiek serce posiada. Ja tylko odniosłem wrażenie (może mylne), że to produkt dość jawnie według statystyk skonfigurowany, przez co pozbawiony w pełni naturalności i zaskoczeń, które autentyczne historie przynoszą. Obraz to przewidywalny, zawierający w sobie wszystkie obowiązkowe elementy jakie wymogi szerokiej oglądalności wymuszają. Nic nie zaskakuje - może za wyjątkiem zdarzenia z pierwszych minut. Jest to kino rzecz jasna bardzo ważkie w przesłaniu, jednako z za dużą dawką łopatologicznego sentymentalizmu w szablonowej oprawie. Faktem że profesjonalnie skonstruowane i cenne jako wartościowa lekcja dojrzałości, wyważonej pokory wespół z odwagą. W nim człowiek  dotknięty chorobą odbierającą sporą część jego tożsamości musi pogodzić się z nadchodzącymi zmianami. Z determinacją przystosowuje się do trudów nowych warunków egzystencji, podnosi rękawice czując wsparcie w większości nieświadomego  sytuacji otoczenia. Adaptuje się skutecznie, morał finalnie pozytywne przesłanie ze sobą niesie, a trochę więcej niźli umiarkowany happy end opowieść zamyka.

P.S. Bycie nauczycielem to prawdziwe powołanie, bo rola intencjonalnego czy  nieintencjonalnego przewodnika dla szczególnie dorastającej młodzieży nie tylko podręcznikowej wiedzy wymaga. Intuicja fundamentem, pokora wobec podejmowanej misji, wyrozumiałość rozsądnie wyważona z wysokimi wymaganiami oraz spora doza poczucia humoru, którą osoby posiadające dystans do siebie dysponują. Z większością tych cech w genach zakodowanych trzeba się urodzić i w procesie rozumnego korzystania z życiowych doświadczeń je udoskonalać. Nie mogłem sobie tak na marginesie odmówić wyłuszczenia  powyższej pedagogicznej mądrości. ;)

wtorek, 23 czerwca 2015

Pi (1998) - Darren Aronofsky




Teraz dopiero tą obowiązkową zaległość nadrabiam, bo w poszukiwaniu debiutu Aronofsky'ego w internetu przestrzeni na dniach dopiero sukces odnotowałem. Spieszę zatem z ogromnym opóźnieniem donieść, iż wyraźnie czuć tutaj podobieństwo formy do arcydzieła jakim Requiem for a Dream. Te subtelne detale o tym świadczą, których mnóstwo, a które o oryginalności spojrzenia na filmową fakturę świadczą. To jest warsztatowo innowacyjne podejście do tematu nawet ze współczesnej perspektywy i jednocześnie udane zarysowanie stylu w jakim Aronofsky już przy okazji następnego dzieła z przytupem błysnął. Obraz przykuwa uwagę formą i treścią, fascynuje gdy śledzi się zmagania z materią matematycznego geniusza zatraconego w obsesji i paranoi. Tyle, że ta matematyka w świecie liczb zamknięta, zdaje się jedynie pretekstem by naturalną ludzką ciekawość i pretensje do opisania otaczającej nas rzeczywistości ciągiem znaków ukazać - by w szufladkach zjawiska poumieszczać i przede wszystkim starać się mechanizm zrozumieć. Pogoń za wiedzą często niestety człowiekowi rozsądek odbiera, a inteligencja błędnie z mądrością na tej samej płaszczyźnie jest stawiana. Pokora wobec złożoności wszechświata i ludzkiego wpływu na jego funkcjonowanie jest jedynym bezpiecznikiem przed zatraceniem chroniącym. Najczęściej jednak ona przegrywa starcie z wewnętrznym ego napędzającym genialne umysły do przekraczania kolejnych barier, które paradoksalnie seryjnie problemy do rozwiązania mnożą. Pytanie w jakim miejscu dzisiaj byśmy byli, gdyby nie ci niepokorni w obsesji pogrążeni geniusze. Czyżby Aronofsky sugerował by się rozejrzeć i przeprowadzić taki swoisty bilans zysków i strat?

poniedziałek, 22 czerwca 2015

Vintage Trouble - The Bomb Shelter Sessions (2011)




Nowych, intrygujących dźwięków staram się poszukiwać, oczekuję tąpnięcia ze strony młodych muzyków, takiego co w moje oczekiwania celnie się wbije, a los sprawia, że fiksuje się na rzeczach lata wcześniej ogranych. Tym właśnie sposobem trafiłem na wzmiankę o Vintage Trouble i w nie w pełni zrozumiały sposób pozwoliłem im się oczarować. Nic nowego goście nie grają, korzystają z klasyki na setki czy tysiące sposobów przepracowanej, pewnie niejednokrotnie z efektem lepszym, bo zakładam, iż w czasach świetności takiej stylistyki prekursorzy nagrywali albumy wyjątkowe. Tyle, że ja koneserem rock’n’rolla, swingu czy soulu nie jestem, a moja wiedza i osłuchanie w temacie mocno ograniczone. Stąd może słuchając Vintage Trouble powściągnąć entuzjazmu nie potrafię, kiedy współcześnie ktoś w ten sposób muzyczną materię spostrzega? Pytanie sobie o takiej treści zadaję! :) Na nie twierdząco odpowiadam! :) Cieszę się bardzo, iż względnie sporą popularność zespoły pokroju VT zdobywają i mogą u początku XXI wieku dumnie odwoływać się do genialnej spuścizny. Pierwszy pełny materiał gości ze słonecznej Kalifornii, to przesiąknięta pasją muzyczna podróż do przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, kiedy rytm królował, groove przejmował dominację, a melodie wpadające od razu w ucho w żadnym wypadku jednak banałem nie trącały. Czasów hegemonii wytwórni pokroju Motown, muzyki organicznej bez jakiejkolwiek syntetyki, prosto z serducha na dłoni podawanej. Dźwięków z duszą w których zatracenie z miejsca następowało, a szaleństwo wokół gwiazd estrady rozkręcone było do niebotycznych rozmiarów. Rozumiem, że z oczywistych powodów piszę te słowa bez doświadczeń z autopsji pochodzących bom człowiek wiekowo z okolic czterdziestki. Opieram się wyłącznie na materiale muzycznym i doznaniach względem klimatu z licznych fabularnych czy dokumentalnych filmów pochodzących. Te pośrednie doznania ku fantazjowaniu o takiej Ameryce mnie kierują i przyznaję, że z wyjątkową przyjemnością w tym świecie marzeń się odnajduję. Zaczęło się w moim przypadku od dzisiejszej sceny śmiało w przeszłość spoglądającej - od grup pokroju Rival Sons, Graveyard czy ostatniej genialnej produkcji Arctic Monkeys. Czy głębiej się w tej zasobnej estetyce zatopię i do albumów wielkich mistrzów sięgnę? To byłaby dla mnie z pewnością rewolucja i na lata długie materiał do odsłuchu. Od czysto rozrywkowego sznytu po ambitną szkołę wirtuozów - spuścizna jest zaprawdę niezmierzona. 

piątek, 19 czerwca 2015

Magical Girl (2014) - Carlos Vermut




Są filmy, które ogromny znak zapytania po seansie we mnie pozostawiają. Znaczy za cholerę nie rozumiem o co twórcom chodziło, przekazując do przetrawienia produkt o takiej treści i w takiej akurat formule. Nie wiem piszcząc szczerze, co myśleć o Magical Girl i może lepiej by było gdybym milczał, niż próbował na siłę rozkminiać intencje jakie przyświecały kierującemu projektem. Intuicja podpowiada mi, że tak będzie lepiej, stąd jedynie ograniczę się do kilku zdań w kwestiach jak najbardziej ogólnych. Instynkt wespół z doświadczeniem każe stwierdzić, iż Magical Girl to rodzaj mrocznej groteski, wykorzystujący chyba w absurdalnym ujęciu schematy wielokrotnie przerabiane w ambitnym kinie. Czy miał to być w założeniach swoisty pastisz przeintelektualizowanego kina czy może reżyser i scenarzysta (w jednej osobie) tak mocno się zatracił i bez kontroli w realizacji odjechał, aż finalnie irracjonalny efekt obraz zdominował. Tak po prawdzie, jedno i drugie wydaje mi się niemal w równym stopniu prawdopodobne.

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Leviafan / Lewiatan (2014) - Andriej Zwiagincew




Mocno zwlekałem z zapoznaniem się z bezpośrednim rywalem Idy w wyścigu o Oscary. Dlatego że taki ze mnie kinoman, po części ograniczony tylko do kinematografii zza oceanu lub najwyżej zachodniej Europy. Przyznaje nie znam niemal zupełnie kina rosyjskiego za wyjątkiem może dosłownie kilku produkcji. Zwiagincew i jego obrazy to dla mnie nowość i dopiero teraz za sprawą Lewiatana poznawana jego twórczość. Na ekranie współczesne oblicze Rosji w lustrze odbite, przynajmniej tej prowincjonalnej i bynajmniej nie w krzywym zwierciadle, a wyraźnie spory wycinek prawdy ukazującej. Tam prostactwo, prywata i bezkarność władzy w nowej konstelacji ustrojowej dominację sprzed lat kontynuuje, to przecież oczywiste, że mentalności przez setki lat kształtowanej, ćwierćwiecze kulawej demokracji nie przebuduje. W starciu zwykłego człowieka z możliwościami przedstawiciela establishmentu, prosty obywatel z kretesem walkę przegrywa. Tu nawet "człowiek z Moskwy" rady nie da, bo władza o ironio przecież od Boga pochodzi i póki jemu się podoba martwić się ona nie musi. Z Bożym błogosławieństwem zatem władza sprawy bierze w swoje ręce, wykorzystując bezdusznie słabości zwykłego ludu. No biednemu to zawsze wiatr w oczy wieje i trudniej szczęście odnaleźć, kiedy to życie pod nogami wciąż nowe dołki kopie. Nie wytrzymuje psychika, w uzależnienia wpędza i kolejne problemy mnoży. Te przeorane bruzdami twarze, opuchnięte alkoholowym nałogiem oczy sugestywnie ten gorzki schemat obnażają. Uciec nie ma dokąd, możliwości niemal do zera ograniczone, szanse rzadkie zatem nie zaskakuje, że bezradność wobec rzeczywistości do żałosnych działań może popychać. Jak nadarzy się okazja to trzeba może spróbować, bez względu na konsekwencje i poniesione ofiary. Niestety z władzą to się kurwa nie zadziera! A jak się ją pod ścianę nieco zagoniło, do małego obsrania zmusiło, to ona tym bardziej groźna. Państwo się wami głupcy zajęło! Szkoda, że ono nic wspólnego z opiekuńczością nie miało. Jeszcze na koniec oprócz tej przygnębiającej puenty, jak sugestywnie w kontekście faktów mowa hierarchy kościelnego zabrzmiała. Przecież Bóg nie w sile, a w prawdzie! Nasz rodzimy filmowy klasyk powiadał, prawda prawdą, ale sprawiedliwość to musi być po naszej stronie. Wiem, nieco ten cytat dla potrzeb tekstu przekształciłem. :)

P.S. Nie rozstrzygnę, Ida czy Lewiatan, bo obydwa obrazy liczne zalety posiadają. Bardzo odmienne w sensie czysto artystycznym, natomiast ich cecha wspólna do merytorycznej istoty sprowadzona. Nią przenikliwa percepcja trudnej rzeczywistości, właściwa dla czasu i miejsca akcji.

piątek, 12 czerwca 2015

We Need to Talk About Kevin / Musimy porozmawiać o Kevinie (2011) - Lynne Ramsay




Drugie podejście do tego obrazu machnąłem i żeby nie budzić wątpliwości, już pierwszy seans konkretne, utożsamiane z silnym tąpnięciem wrażenie na mnie zrobił. Teraz ono tylko potwierdzone - może z szerszej perspektywy i głębiej w kwestii treść zanalizowane. Film to nietuzinkowy, z pewnością w żadnym stopniu rozrywkowy – bezwzględnie trudny i wstrząsający. Z użyciem poetyckim formy zrealizowany, pełen alegorii, sugestii czy aluzji. Potwornie duszny wizualnie, niczym senny koszmar, który rzeczywistością się okazuje. Głęboko przejmujący i przygnębiający, tylko dla emocjonalnych masochistów, bo to doświadczenie mocarnie na psychikę oddziałujące. Depresyjny i mroczny ale ponad wszystko cholernie przenikliwy. Wymagający od widza pełnego skupienia, intelektualnego wysiłku i odporności psychicznej. Poszarpany chronologicznie, niejednoznaczny interpretacyjnie, unikający łopatologicznych wyjaśnień, bez prostackiej moralizatorskiej histerii, pobudzający spekulacje z szeroką gamą poszlak do samodzielnego łączenia w wielopoziomowe konfiguracje. Bez tanich sztuczek wizualnych, skupiony na obrazie, który w podświadomości zakotwicza i liczne pytania rodzi. To film o konsekwencjach wszelakiego pochodzenia, o roli procesu wychowawczego, postaw rodzicielskich jak i genetycznych uwarunkowaniach kształtowania osobowości. Bezsilności wobec dziecięcej, czy młodzieńczej opornej i nader spostrzegawczej psychiki. Wyostrzonej analitycznej, ale bezdusznej percepcji otoczenia jak i pozbawionego krytyki egoistycznego rozumienia siebie w relacjach społecznych. Z końcową refleksją sprowadzoną do przekonania, iż wrodzone predyspozycje, nabyte postawy i wychowawcze błędy w kaskadowej formule łączenia konsekwencji, wieloaspektowe zaburzenia psychiczne implikują. One potwora w ludzkiej skórze kreują, którego czyny bezlitośnie okrutne. Klocki w dramatycznym układzie w ruch zostają wprawione, niczym bloki domino ku ostatecznemu tragicznemu finałowi zmierzając. Podstępnie i bezlitośnie słabości wykorzystujące, jednak z symptomami wyraźnymi, lecz z bezradnością wobec ich pulsującej dynamiki i trudno identyfikowalnej genezy. Dzieło przytłaczające formą i treścią, jednako niezwykle wartościowe, gdyż ostrzeżeń jakie w sobie zawiera nigdy nie powinno się ignorować. 

czwartek, 11 czerwca 2015

Vulture Industries - The Tower (2013)




Tak się ostatnio zdarzyło, że Arcturus z zaskoczenia z nowym krążkiem pod moje strzechy trafił. Nie zagościł jednak pod nimi zbyt długo, o czym w osobnym tekście pisałem. Pokłosiem tych kilku rozczarowujących przesłuchań Arcturian był, jednak z czystej ciekawości sentymentalny powrót do klasycznych albumów Norwegów oraz głębsze zapoznanie się z nową dla mnie, aczkolwiek już od dwóch lat tkwiącą w czyśćcu, czyli w miejscu "oczekiwania na przerobienie" grupą Vulture Industries (precyzyjniej pisząc z trzecim ich pełno czasowym albumem nazwanym The Tower). Skojarzenia i sposób w jaki zechciałem sobie przypomnieć, że kiedyś, coś takiego jak The Tower miałem przesłuchać, jasno z Arcturus powiązane, bo i muzyka przede wszystkim za sprawą nie tylko wokalnej maniery zbieżna. Sięgnąłem bezzwłocznie do skarbnicy wiedzy wielorakiej, by informacje odnośnie osoby Bjørnara Nilsena zdobyć i zweryfikować podobieństwa z dwoma Panami. Odpowiednio idzie o Simena Hestnæsa, aka Vortex i Kristoffera Rygga, aka Garm. Głosy o manierze niemal jednakiej, natomiast w ciałach zupełnie innych jeślim się nie dał zwieść czy pogubić uniknął. Dźwięki także jednoznaczne konotacje przywołują i wedle przyjętych szuflad w obrębie awangardowego rocka czy metalu zostały umiejscowione. Wiele się dzieje, na sporo Panowie muzycy sobie pozwalają, mieszają różnorodne wpływy, z instrumentów z pasją rozwiązania odważne, acz w miarę chwytliwe wydobywają. Bo The Tower mimo, że bogata w złożone struktury to także, czy może przede wszystkim melodyjna. Dobrze się tego słucha i nawet od czasu do czasu chce się do tego albumu powracać, czując równolegle, że to trochę taka osobliwie festynowa porcja muzycznej strawy. Na swój sposób groteskowa i przerysowana na wyraźne życzenie twórcy. Wywołująca fragmentami grymasy podobne tym jakie wokalista podczas interpretacji tekstów raczy uskuteczniać. Taki dziwaczność narzucający, jakby odrobinę zmysły się pomieszały i w zakładzie dla obłąkanych trzeba było na czas jakiś zamieszkać. Fajne jako performance by to było, bo intrygujące, gdyby wcześniej tej szaleńczej i teatralnej maniery Arcturus swego czasu w zdecydowanie ciekawszym wydaniu na La Masquerade Infernale nie zaproponował. Dzisiaj takie rozwiązania nie wzbudzają we mnie intensywniejszego bicia serducha i podniecenia, że to takie inne, a przez to niesamowite, bo mam wrażenie iż w mojej świadomości one zbyt oswojone. Szczególnie, iż ostatnia produkcja Vulture Industries może nazbyt szybko kształt łatwo przyswajalny przyjmuje, a ja przyzwyczajony, że jak awangarda to pogimnastykować się trzeba by ją odpowiednio przetrawić i smak wyrafinowany docenić. The Tower to nie jest niestety potrawa najszlachetniejsza, bo składniki wykorzystane tak zestawione, iż woń, smak i forma finalnie o ciut za bardzo pretensjonalne. Nie wiem czy Vulture Industries zostanie ze mną na dłużej, wiem jedynie, że spotkał się z mojej strony z chwilowym zaciekawienie i rozwojową tendencją pod sporym znakiem zapytania. Mam jeszcze dwa ich krążki do odtworzenia - pytanie kiedy? Albo czy w ogóle?

P.S. Na zdecydowane pochwały zasługują za to obrazki do numerów z The Tower nakręcone - bardzo mi taka formuła video odpowiada.

sobota, 6 czerwca 2015

The Babadook (2014) - Jennifer Kent




Mają niektórzy wybujałą fantazję, że takie historie w ich głowach się legną. :) Często w tym dryfie ku niekontrolowanemu szaleństwu w wyobraźni się zatracają, finalnie przeginając i ostro po bandzie jadąc. Popuściła też te wodze Jennifer Kent, lecz obiektywnie stwierdzając (wznosząc się ponad moją osobistą awersję do przekombinowanych straszaków), nie dopuściła jednak by cel jakim było lęku wywołanie zdominował całkowicie treść fabuły. Jasne, że jak horror to ma wywoływać przerażenie, pozostawiać poczucie dyskomfortu jeszcze co najmniej chwile po napisach końcowych. Jednak strach tylko dla strachu, bez drugiego planu, który chociaż w niewielkim stopniu szare komórki do pracy pobudzi to przynajmniej dla mnie mało atrakcyjna kinowa perspektywa, by zachęcić się do konfrontacji z sugerowaną produkcją. Babadook niezłe recenzje zbierał i z różnych stron przychylne opinie dochodziły. Jak się okazuje po części one zasadne, bo ta vintage'owa w miarę ascetyczna formuła obrazu mogła się spodobać, a nawiązania do klasyki wyraźne, pewien resentyment pobudzać, ale jak już czepić się samej treści bez plastycznej czy produkcyjnej otoczki, to takim pomieszaniem z poplątaniem mocno zajeżdża. Trochę psychologii i sporo fantazjowania w jednym tyglu zmieszane, a efekt sztampowy. Chciałoby się ambitnie, a przez wzgląd na obowiązek straszenia, bo to przecież horror to się nie w pełni udaje. Ta postępująca psychoza bohaterki brakiem snu potęgowana traci intrygujący walor, kiedy opętanie "potworem z szafy" zaczyna dominację przejmować. Niemniej jednak to poprawna próba gatunkowa, a moja jej lustracja przez pryzmat przede wszystkim czystej rozrywki do względnie udanych zaliczona. The Babadook może nie przeraża ale i uśmiechu politowania na gębie nie wywołuje, a to już w stylistyce która z definicji na granicy kiczu egzystuje spora zaleta.  

czwartek, 4 czerwca 2015

Paradise Lost - The Plague Within (2015)




Już miałem bezkompromisowo swoje sceptyczne przekonanie o szczerości obecnego odjazdu Paradise Lost w stronę twardszego łojenia wyrazić, kiedy to kilkukrotny kontakt z najnowszym longiem nieco moją perspektywę zmienił i kazał w bardziej umiarkowany sposób odczucia wobec The Plague Within sprecyzować. Żadna to jednak euforia, czy chociaż po części równie entuzjastyczne nastawienie, jakie od ujawnienia pierwszych fragmentów wśród nostalgicznie zerkających w przeszłość amatorów mroku i ciężaru zapanowało. Zwyczajnie staram się do sprawy podejść z pełną uczciwością i chociaż to będzie niełatwe, a już na pewno mocno niespójne w samej formie recki, refleksje odpowiadające niezafałszowanym odczuciom spisać. Słucham teraz tego materiału i podstawowa refleksja sprowadza się do wyraźnego przekonania, iż The Plague Within to album kontrastów, które to wrażenia o skrajnym charakterze pobudzają. Bo oto wśród dziesięciu podstawowych premierowych kompozycji, taki otwierający stawkę No Hope in Sight swoją charakterystyczną melodyką w sentymentalną nutę skutecznie uderza, dając niekłamaną satysfakcję łysiejącemu dziadowi. To fakt niepodważalny, że to nader przebojowy numery wyraźnie nawiązujący do przełomu Draconian Times/One Second, z jedną cechą jaka na wymienionych albumach się nie pojawiła – mianowicie fragmentarycznym growlem. Z równie dobrym, ale zdecydowanie z innego okresu w kwestii inspiracji pochodzącym singlowym walcem, który mrocznym i ascetycznym obrazkiem został udanie przyozdobiony. Beneath Broken Earth o którym mowa swym ciężarem miażdży bezlitośnie i wyciska tonę emocji, kiedy Holmes ryczy "You wish to die", a Mackintosh rzeźbi wybornie jękliwe solo. To są najlepsze fragmenty i gdyby się uprzeć to jeszcze ze trzy, cztery numery mógłbym wyróżnić. Terminal i Punishment Through Time za pobudzenie skojarzeń z Shades of God, An Eternity of Lies i numer zamykający za potężną epickość i kapitalnie pieszczące riffy, których moc jednak jest systematycznie niszczona wokalami żywcem wyrwanymi z tego najmniej chlubnego dla raju utraconego okresu. Reszta może prócz surowego Flesh From Bone (jego akurat miejsce na krążkach Vallenfyre widzę) niestety absolutnie do mnie nie przemawia, bo stanowi hybrydę złożoną z warczącego silnika spalinowego, jakim Paradise Lost napędzane u początku kariery, a motorem pełnym rozwiązań przyjaznych środowisku, jakimi dla odmiany w pierwszej dekadzie XXI wieku twórczość Brytoli była poruszana. Taka to podsumowując całość próba sprzedania stęsknionym poziomu Icon, materiału w żadnym wypadku klasyce niedorównującego. Z kilkoma momentami, które ciary pobudzają, ale utrzymać napięcie już nie dają rady, bo śmiem już od dawna twierdzić, że Paradise Lost to legenda, która nie jest w stanie i nie będzie też w przyszłości zdolna, mimo zapału i uporu do stworzenia czegoś więcej niźli tylko solidnego materiału. Utracili naturalność, a mechaniczna próba odzyskania jej właściwych cech, rezultatów upragnionych nie przynosi. Stosując terminologię futbolową, był czas, że piłka sama ich w polu karnym odnajdywała i z jakiej pozycji by nie uderzali zawsze drogę do siatki znajdowała. Teraz jednak po licznych kontuzjach, które sami z własnej niefrasobliwości, czy może bardziej z gwiazdorskiego nastawienia sobie zafundowali, chociażby intensywnie w napadzie działali to piłka do nogi się nie klei i większość pary w gwizdek idzie. Stracili instynkt i nie są go w stanie odzyskać. Tak to spostrzegam, nie ma się co czarować, mimo, że miejscami to co proponują mi się podoba to toporność zbyt często karty rozdaje i do odbierających nadzieje wniosków finalnie skłania!

wtorek, 2 czerwca 2015

Moneyball (2011) - Bennett Miller




Wpierw pasjonujący Capote, ostatnio intrygujący Foxcatcher, a pomiędzy nimi równie interesujący Moneyball, to skąpy jednakże wyborny dorobek Bennetta Millera. Reżysera który własny charakter kinowej kompozycji potrafił wypracować i którego powyższe produkcje seryjnie uznanie zdobywają, będąc nominowane do najbardziej prestiżowych filmowych nagród na czele z Oscarami. Autentyczne historie na faktach oparte Miller zwykł ekranizować i Moneyball tej tendencji jest potwierdzeniem. Historia ze świata sportu, dokładniej pisząc baseballu, a jeszcze precyzyjniej ujmując portret człowieka, który wyjątkowych dokonań autorem, kręgosłupem tego obrazu. Billy’ego Bane’a, który wykorzystując metody na statystyce oparte ryzyko podjął, by finalnie zrewolucjonizować sposób budowania mistrzowskich drużyn. Kreowanie zespołu jak się okazuje, to pasjonujący proces, gdzie wieloaspektowe niuanse o końcowym sukcesie decydują. Obwarowany on oczywiście licznymi zawodami - droga wyboista, a triumf poświęceń wymagający. Ukazanie kolejnych faz tego mechanizmu przez pryzmat psychologicznego wglądu w osobowość bohaterów w ten specyficzny sposób właściwy wszystkim obrazom Millera intrygujące i przenikliwe. Ta maniera ekspozycji obrazu i treści za poniekąd podwójną gardą ukryta, pod warstwą izolującą, intensywnie bulgocące emocje skrywa. Jest pełna smaczków w detalach zawartych, których wartość artystyczno-poznawcza do głębokiej analizy i refleksji skłania. Ta formuła rezygnująca z dynamiki na rzecz mozolnego, precyzyjnego wejrzenia w społeczno-psychologiczne aspekty relacji człowieka z otoczeniem i oddziaływania jego aktywności na rzeczywistość może być dla kategorii widza bez wyobraźni czy większych ambicji intelektualnych nużąca. Jednak dla każdego, kto w kinie czegoś więcej prócz przaśnej rozrywki poszukuje, to fascynująca i rozwijająca przygoda. To rodzaj filmowej twórczości, który pozwolę sobie w niewyszukany sposób nazwać „kinem gadanym” z licznymi pauzami ciszą wypełnianymi, gdzie w miejsce klasycznie rozumianej akcji intensyfikuje się rolę dociekliwego dialogu i jego implikacji. Dodając do całości atrybut z mistrzowską obsadą powiązany, gdzie królem pierwszego planu świetny Brad Pitt, cesarzem drugiego nieodżałowany Philip Seymour Hoffman, a dopełnieniem tego duetu równie wyborne aktorskie tło, otrzymać mamy szczęście mistrzowską produkcję. Faktem jednak, że nie dla każdego – nie wszyscy będą wrażliwi na walory, jakie Moneyball w sobie zawiera.

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Ex Machina (2015) - Alex Garland




Nazwisko reżysera dla mnie całkowicie obce, a czysto informacyjnie odkryte karty z jego dotychczasowej działalności wydają się być umiarkowanie atrakcyjne - scenariusze, których autorem do kilku głośnych hiciorów science-fiction, przez wzgląd na ich komercyjne właściwości i gatunkową przynależność niestety dla mnie mało interesujące. Powyższa opinia w tym momencie na spekulacjach oparta, więc pewnie nietrafna, jednak na startowe podejście do samej produkcji wyraźnie rzutująca. Stąd bez wyśrubowanych oczekiwań (choć jak zawsze z nadzieją), zatem do autopsji w tym przypadku reżyserskiej pracy Alexa Garlanda przystąpiłem i z nad wyraz dużą satysfakcją teraz stwierdzam, że było warto dwugodzinny seans odbyć. Ten więcej niż względny entuzjazm związany jest z faktem, iż akcent położony został przede wszystkim na treść, która silnie ambicjami intelektualnymi motywowana. To science fiction bez spektakularnej akcji i masy dynamiką podsycanych efektów specjalnych. One oczywiście swoją istotną rolę pełnią, jednak ograniczone są do tworzenia wysublimowanego tła, a nie wysuwają się na plan pierwszy. Tutaj sednem psychologiczne spojrzenie, istotą logika i filozofia, a formuła kina s/f li tylko pretekstem, by relację pomiędzy bytami analizować. Ciekawe ujęcie tychże wpływów do kilku zasadniczych wniosków czy refleksji prowadzi. Wciąż jako cywilizacja, jako ludzkość dokonujemy przełomów, tworzymy dzieła, które finalnie przeciwko nam się obracają. Uwijamy z uporem maniaka na siebie bat w złudnym poczuciu, że zapewniamy sobie bezpieczeństwo lub w megalomańskim przeświadczeniu, iż jesteśmy tacy wyjątkowi za sprawą możliwości naszego umysłu. W intencji rozwoju czy większego komfortu istnienia kreujemy iluzję, która ostrożności nas pozbawia. Pewność siebie, niekwestionowane poczucie sprawczości, jednak może stanowić nasz czuły punkt i w to miękkie podbrzusze cios wyprowadzony ostatecznie porażkę przypieczętować. Wszak to oczywiste, że im bardziej skomplikowana rzeczywistość tym liczniejsze zagrożenia, z tych niezliczonych splotów uwarunkowań i oddziaływań wypływające. Architekci postępu ofiarami braku kontroli nad reperkusjami kreowanych zjawisk? W tym ujęciu fabułę Ex Machina dużo szerzej i bardziej uniwersalnie można potraktować – jako metaforę czy alegorię odnoszącą się nie tylko i wyłącznie do relacji na linii człowiek-sztuczna inteligencja. Mnogość zjawisk natury społecznej we współczesnym świecie, szczególnie tych o negatywnym charakterze, jako zagrożenia doświadczanych, to często wypadkowa bezrefleksyjnej postępowej galopady. Zaskakujących przeobrażeń, których źródłem ludzka ciekawość pobudzana potrzebą manipulowania tam, gdzie ta ingerencja niezwykle ryzykowna. Przynajmniej w mojej świadomości taka gorzka optyka została wzbudzona. Porzucając jednak próby interpretacji, dodam jeszcze i podkreślę poetycki charakter realizacji, gęstą, klaustrofobiczną i tajemniczą atmosferę, hipnotyzującą narrację, ascetyczną scenografię z kluczowym zderzeniem dzikiej przyrody z zimną nowoczesną formą oraz wysoki poziom stężenia naukowej teorii. Sporo zalet w tym kameralnym obrazie odnalazłem i intensywnie on do przemyśleń mnie zainspirował. Zaiste mogę się mylić co do wcześniejszego dorobku Garlanda, bo akurat Ex Machina to bardzo intrygujący obraz. 

P.S. Na marginesie jeszcze słów kilka odnośnie osoby Chrisa Isaacka, czyli odtwórcy roli Nathana. W mojej subiektywnej opinii, to jeden z najbardziej przekonujących aktorów młodego pokolenia (35-latek) – prawdziwy kameleon, który niezwykle realistycznie postaci kreuje. Jego warsztat to żadne korzystanie z jednego szablonu, zawsze kiedy wciela się w rolę jest inny i równie autentyczny (patrz: Inside Llewyn Davis, A Most Violent Year czy Drive).  

Drukuj