piątek, 31 sierpnia 2018

Frantz (2016) - François Ozon




Niezwykle szlachetnie ta historia jest tkana i tajemnica z równą jej subtelnością odkrywana. Powoli do prawdy jesteśmy prowadzeni, lecz już od początku niemal domyśleć się można, co Frantza i Adriena połączyło i jaki wpływ na życie Anny pojawienie się tajemniczego francuskiego żołnierza będzie miało. Pokazuje obraz Françoisa Ozona ponadto w sugestywny sposób czym jest wojna w wymiarze jednostkowym, bez anonimowości z pełnią brzemienia cierpienia jakie na rodzinach i pojedynczych osobach odciska. Frantz to posiadające swój urok stare kino we współczesnym wydaniu, warsztatowo doskonałe, ale emocjonalnie zbyt patetyczne. Piękny melodramat dla bardziej ambitnych łzawych opowieści koneserów, którym żeby nie było nieporozumień, to akurat nie jestem. Znam nazwisko Ozona, lecz to pierwszy film tego uznanego reżysera, który mam przyjemność zobaczyć. Jeśli jego inne produkcje posiadają ten rodzaj subtelnej magii co Frantz, to mam ochotę je poznać, mimo że ten sposób egzaltowanej narracji nie należy do moich ulubionych.

czwartek, 30 sierpnia 2018

Up in the Air / W chmurach (2009) - Jason Reitman




Nie zawsze „im wolniej płyniesz, tym szybciej umierasz”. Takie credo, taka z niego lekcja życia w formule coachingu precyzyjnie przygotowana - oczywiście celnie krytycznie wypunktowanego, z dystansem i poczuciem humoru. Korporacyjne szczurzyska wywalające z roboty inne korporacyjne szczurzyska, używając eufemizmów i technik psychologicznych, by zmanipulować, pisząc prawdę to oszukać tych, którzy ekonomicznie są już zbędni. Życie tych ekspertów od usuwania to wprowadzona z rozmachem idea tu i teraz, bez patrzenia dalej w przyszłość, bez odpowiedzialności i konsekwencji emocjonalnych relacji. Życie to może i wygodne, jednak na względnie krótką metę - pytanie zasadne czy ono zawsze będzie satysfakcjonować, a co kluczowe czy będzie zaspokajać wciąż ewoluujące potrzeby? Kapitalny to film, cholernie pouczający w tej swojej korpo formule z nowoczesnym podejściem do tematu i z tezami wprost że świata, gdzie kasa wyznacza zakres możliwości, a praca zniewala dobrowolnie lub pod przymusem. Rewelacyjny montaż, imponujące dialogi - takie błyskotliwe, takie szybkostrzelne przerzucanie się argumentacją, by podkreślić swą wyższość intelektualną w walce o pozycję w interakcjach. Ponadto też ciepły i mimo wszystko optymistyczny, ale czego innego mogłem się spodziewać, kiedy oczywiście wiedziałem, że to młody Reitman kierownikiem tego zamieszania. Oko na wszystko miał prawdziwy spec od wartościowej i przenikliwej obyczajówki. Po prostu raz jeszcze duże brawa dla tego z najlepszego rocznika wciąż jeszcze młodego Pana.

środa, 29 sierpnia 2018

Das Weisse Band - Eine deutsche Kindergeschichte / Biała wstążka (2009) - Michael Haneke




Biała wstążka na tapecie i duży, twardy orzech do zgryzienia, gdyż Michael Haneke nie zwykł prostego do interpretacji kina tworzyć i zawsze jak już jakąś koncepcje sobie w głowie ułoży, a później na filmową taśmę przerzuci, to w zasadzie bez kilku dodatkowych tropów lub podpowiedzi reżyserskich trudno ze stuprocentową pewnością analityczno-syntetyzujące wnioskowanie przeprowadzić. Ale to nie zarzut, tylko w moim przekonaniu komplement, bowiem w tym kinie jest zawsze coś tak pociągającego i mocno nurtującego, a prowadzeni przez Hanekego aktorzy dokonując warsztatowych cudów o zachwyt przyprawiają, że pomimo nieprawdopodobnie intelektualnego jego charakteru, to kino uwodzicielskie. Podpierając się zatem, jak na wstępie zaznaczyłem podpowiedziami napiszę, że Haneke z właściwą sobie błyskotliwością i przewrotnością, w klasycznej formie wizualnej, lecz już absolutnie nie idącej wydeptaną ścieżką formuły myślowej pokazał siłę z jaką rygorystyczne filozofie wychowania walcząc z naturalnymi potrzebami i instynktami oddają swą skumulowaną energię w postaci wszelakich odstęp od normy, a nawet patologii. Opowiadana z perspektywy czasu i z narracyjnego offu przez jednego z uczestników wydarzeń historia, mająca swoje miejsce w protestanckiej, pańszczyźnianej niemieckiej wiosce na początku XX wieku, dokładnie tuż przed wybuchem Pierwszej Wojny Światowej, jest wyszukaną i dobitną krytyką protestanckiej doktryny wychowawczej. Poprzez obnażanie zakłamanego świata dorosłych wpajającego w procesie wychowawczym skrajnie surowe nakazy i zakazy oraz tłumiące naturalne odruchy, za pośrednictwem metafory białej wstążki oznaczającej czystość i niewinność zdaje się odpowiadać też pośrednio na pytanie skąd w tym pokoleniu za trzydzieści lat tyle niegodziwości i frustracji wyrzuconej z impetem w postaci nazizmu. Kumulowana złość, zaduszenie emocji, wpojona potrzeba dominacji nad słabszymi, sztywny gorset nonsensownych konwenansów, pozbawienie indywidualności, do tego fałszywa pobożność i wreszcie kult siły i konsekwencji plus reperkusje politycznych wydarzeń w postaci biedy i upokorzenia na arenie międzynarodowej, doprowadziły do zbudowania mentalności w tym przypadku bezwzględnego terroru prawicowego. Posługując się z mistrzowską precyzją i sugestywnymi detalami, prowadząc podczas seansu swoistą kronikę wydarzeń, snuje Haneke płynną i spójną opowieść o przyczynach i zależnościach osadzonych i wynikających z uwarunkowań społecznych, kulturowych, mentalnych i osobowościowych - jak zwykł czynić nie podając niczego wprost na tacy i kończąc znakiem zapytania z licznymi domysłami.

P.S. Nie mam ambicji by przesłanie Białej wstążki niczym doktorant wydziału socjologicznego w obszernej dysertacji zanalizować. Doceniam szeroką i wnikliwą perspektywę spojrzenia Hanekego, dostrzegam w niej wartość naukową i z punktu widzenia filmu, jako sztuki dla jednostek wrażliwych także emocjonalną. Polecam odszukać i zapoznać się z pracami zgłębiającymi rozległą płaszczyznę naukową tego dzieła, ale i jednocześnie zalecam krytyczne spojrzenie na własną koncepcję wychowawczą, co ja akurat inspirowany Białą wstążką w dość ograniczonej formule, ale jednak także uczyniłem.

wtorek, 28 sierpnia 2018

The Rider / Jeździec (2017) - Chloé Zhao




Brady jest młodym cowboy’em, a dokładnie jest młody, a cowboy’em to był, bo co z niego za cowboy jak na swego ulubionego rączego wierzchowca wleźć nie może, bo mu inny jeszcze bardziej charakterny ogier na łeb nadepnął, gdy on chciał w swojej naiwności go ujeździć - popisując się oczywiście jaki z niego chojrak żadna tam ciota, przed innymi teksańskimi twardzielami. To tak pokrótce spróbowałem opisać czym jest rodeo jako popularny sport w tamtych stronach Ameryki oraz jakie kuku możesz sobie zrobić, jeśli zamiast rozumu masz nawbijaną do łba potrzebę udowadniania jaki z ciebie kozak. Na poważnie jednak to nie wiem, nie znam się, więc tej zabawy w prawdziwych mężczyzn nie chcę krytykować, bo nie mam prawa by osądzać pasję innych, szczególnie będąc inaczej kulturowo wychowany i z inną mentalnością w osobowość wszczepioną. Teraz bez tej pasji chłopak gaśnie jakby mu tlen odłączono, a do tego tuż obok jest ziomek sparaliżowany, który jak roślinka bez wody usycha, a taki obiecujący i tryskający pewnością jeszcze chwilę temu był. Smutne, przygnębiające, ale i poniekąd też żałosne, bo ryzyko było świadome, a opatrzność boska okazała się w tym przypadku tylko iluzją zamknięta w przesądach, czy religijnych zaklęciach. Jest jednak też tutaj drugie dno, inna strona relacji konia z jeźdźcem. Miłość do tych pięknych stworzeń, głęboka więź emocjonalna i poruszająca komunikacja z nimi. Piękna przyjaźń, życie dla pasji, poświęcenie i wreszcie jakby to górnolotnie nie zabrzmiało uczucie większe do zwierząt niż do ludzi. Świetny dramat Chloé Zhao nakręciła, doskonałe niezależne kino zrobiła, w którym prawda o obcej mi rzeczywistości każe z pokorą spoglądać i spostrzegać teksańskie, oparte o kult silnego charakteru realia. W to co widzi się na ekranie w to się wierzy bezwzględnie, zatem nie brak mu kluczowego waloru - wiem po kontakcie z tym obrazem więcej i mam przekonanie, że trzeba Chloé Zhao obserwować, bo rokuje babeczka znakomicie.

piątek, 24 sierpnia 2018

Life (2015) - Anton Corbijn (2015) - Anton Corbijn




Leniwe(a), to dobre słowa określające tempo i specyfikę opowiadania tej autentycznej historii, w której w głównych rolach aktor plus fotograf i ich nie tylko zawodowe pozy. Na tapecie początek krótkiej, ale intensywnej kariery Jamesa Deana oczami Antona Corbijna (Control, A Most Wanted Man). W jego spostrzeganiu fragment biografii ikony staje się liryczną przypowiastką o poszukiwaniu rzeczywistej duszy w człowieku stającym u progu sukcesu. Autentycznej natury postaci, która nawiasem mówiąc absolutnie nie jest przygotowana mentalnie do uniesienia całego ciężaru ze sławą związanego. Dennis i James spędzili ze sobą niewiele czasu, w tym te kluczowe kilka dni na rodzinnej farmie Deana w Indianie. Zdążyli się poznać i to od skrywanej strony, przez między innymi wzgląd na kulturowe i mentalne uwarunkowania miejsca i osobowości najbliższych członków rodziny Deana. Zawarli w pewnym sensie niepisaną umowę, która im obydwu w karierze pomogła i z perspektywy czasu stanowiła istotny impuls w jej rozkręceniu. W kultowych fotografiach Stocka na których uwiecznił nie tylko wizualnie przyciągającą uwagę postać aspirującą do roli idola ówczesnej młodzieży, ale w głównej mierze zdołał zawrzeć w nich prawdę o zagubionym dzieciaku, w którym traumy z dzieciństwa wyryły potworne bruzdy w sensie nadwrażliwości. Tutaj akurat widzę wadę filmu Corbijna, który w odbiorze całościowym jest doskonałym przykładem kina, w jakim głęboko między wierszami istota zostaje zawarta, a kapitalnie dobrana warstwa muzyczna genialnie ją ubarwia sugerując przymykanie oczu na te "drobne" niedoskonałości. Mianowicie uważam, że tak jak Dennis Stock dotarł do sedna osobowości Deana, tak mam wrażenie, że Anton Corbijn dał się nieco zwieść pozorom i niedostatecznie też zainspirował tego, od którego tak wiele tutaj zależało, do wspięcia się na wyżyny aktorskie. Niemniej jednak Life obejrzałem z ogromną przyjemnością, z równie dużym zainteresowaniem i bez większego oporu dałem się wciągnąć w zbudowany klimat, odczuwając po seansie rodzaj błogiego stanu wyciszenia - za co należą się brawa przede wszystkim doskonałemu kreatorowi sennej atmosfery (jakim Anton Corbijn), która w jego autorskiej formule paradoksalnie na pewno mnie nie usypia.

P.S. Powyżej wyraźnie problem zasugerowałem, lecz celowo uniknąłem jednoznaczności w postrzeganiu wartości warsztatowej kreacji Dane DeHaana, gdyż wcielając się w postać Deana dał widzowi tyle samo powodów do zadowolenia jak i do poczucia rozczarowania. Mierzi w niej pewne przerysowanie, ale i jednocześnie przyciąga trudno definiowalny urok. Niby jest w tej nonszalancji i manieryzmie oficjalny wizerunek Deana, ale czy jest w nim prawda o nim samym? Naprawdę trudno mi jednoznacznie zbudować opinię w tej kwestii, stąd te rozważania powędrowały na margines, być może do czasu aż nabiorę większej pewności, by jednoznacznie się wypowiedzieć.

poniedziałek, 20 sierpnia 2018

Coco avant Chanel / Coco Chanel (2009) - Anne Fontaine




Audrey Tautou jako charyzmatyczna filigranowa babeczka wydaje się być w tym miejscu idealnie obsadzona, aby przekonująco według zamysłu reżyserki oddać charakter osobowości Gabrielle "Coco" Chanel. Kobiety tak samo subtelnej fizycznie jak mocarnej duchowo. Zbuntowanej, utalentowanej, czarującej, bystrej i pracowitej. Wykorzystującej wszelkie nadarzające się szanse i odpowiednie okoliczności, by chwytać los i sterować jego konsekwencjami. Ta doskonała obserwatorka, urodzona anarchistka z „wyrobionym niesmakiem”, wrażliwa i skutecznie ukrywająca tą wrażliwość, w dzieciństwie dotknięta samotnością w dorosłym życiu w towarzystwie doskonale się odnajdywała, przykuwając swoją osobą uwagę i urzekając osobowością. Zaczynając od roli podrzędnej szansonistki zawędrowała na salony mody, tak naprawdę wprowadzając do nich rewolucję także obyczajową. Stworzyła własne imperium i stała się synonimem szyku i niezależności. Widać wyraźnie, iż to film nakręcony przez kobietę, bo jak mniemam, tudzież domyślam się w swej może męskiej arogancji, doskonale odzwierciedlający istotę kobiecości. Potrzebę wyrwania się z samczej dominacji, z pętających autonomię konwenansów, pozostając sobą, naturalną i niezwykle kobiecą w subtelnej prostocie. Film bardzo klasyczny, ale dzięki tej przewidywalnej, czasem nawet nazbyt zachowawczej formule, też tak mocno widza uwodzący. Ponadto ze znaczącym minusem jak jego krytycy uwagę zwracają, bowiem obniżający swą wartość poznawczą, gdyż skrojony z banałów i pomijający sporo kontrowersji z jej życia. Ale to tylko opinia tych co wiedzą więcej i lepiej. ;)

niedziela, 19 sierpnia 2018

Alice in Chains - Dirt (1992)




Już za kilka dni nadejdzie trzecie uderzenie współczesnego oblicza Alice in Chains, zatem przygotowując się na to ważkie wydarzenie, nie tylko dwie ostatnie płyty nagrane z Williamem DuVallem intensywnie sobie przypominam, ale rzecz jasna z nieukrywaną przyjemnością sięgam częściej niż zwykle do dwóch startowych albumów amerykańskiej legendy. Po drodze uszy swe też dopieściłem zarówno trójką już znanych singli z oczekiwanej Rainier Fog, ale także kawałkiem jaki Cantrell przygotował na składankę/podkład pod komiksową serię o Batmanie. To na marginesie tego co poniżej napiszę, bez zagłębiania się w szczegóły - szczególnie projektu powiązanego z mrocznym superbohaterem. Słowa najważniejsze poświęcone zostaną albumowi, który w kategorii klasyka lat dziewięćdziesiątych już chyba niemal od premiery na dobre zaistniał i obok Superunknown Soundgarden, Ten Pearl Jam i oczywiście Nevermind Nirvany przeszedł błyskawicznie do legendy. Zasługuje na ten status bez odrobiny przesady, a walorów jakie ze sobą przynosi nie trzeba na siłę się doszukiwać, kiedy ceni się ogromnie ostatnią muzyczną rockową rewolucję ostatniego 30-lecia. Zapewne nie spotkam się z falą oburzenia i krytyki jeśli stwierdzę, że po grunge'u już żaden trend rockowy nie miał takiej siły i z takim impetem nie wbił się na ogólne listy przebojów, a to co było później jedynie poza szybkim zdobyciem popularności i równie szybkim zeżarciem własnego ogona przez nu metal, nie ma prawa być nazywane niczym więcej ponad ciekawe, czasem nawet pasjonujące, ale jednak tylko odgrzewanie kotletów przez młodych muzyków zapatrzonych w chlubną przeszłość. Nawet jeśli scena grunge'owa posiłkowała się rockowym dorobkiem przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, podrasowanym młodzieżowym buntem przypominającym punkową rewoltę, to jednak finalny efekt przemiału tego co już było miał posmak czegoś autorskiego, a już na pewno swojego, skutkującego ponadto powstaniem całkiem nowej subkultury. Spoglądając na listę numerów z Dirt, nie mam w tym kontekście żadnych wątpliwości, że kompozycje to osobiste i natchnione konkretną dziejową chwilą i inspirowane miejscem powstania. Jednak nie miałyby one takiego silnego i długotrwałego oddziaływania, gdyby pod warstwą młodzieńczej pasji nie krył się talent ich twórców. Pasja, bunt oraz energia ale i wrażliwości muzyczna jako katalizatory stworzenia płyty kompletnej, bez ani jednej emocjonalnie fałszywej nuty, nawet chwilowej mielizny. Trzymającej od startu w permanentnym napięciu, genialnie żonglującej punktami kulminacyjnymi do których prowadzą różnorodne aranżerskie ścieżki. Krążka przebogatego pod względem pomysłów, różnorodnego ale i zachowującego rdzeń muzyki Alicji, ponadto rezonującego wewnętrznymi przeżyciami dzięki kapitalnym zaangażowanym interpretacjom wokalnym nieodżałowanego Laney'a Staley'a. Od niemal histerycznego krzyku, przez zachrypnięte frazowanie, zeschizowane odloty, po emocjonalny szept, w towarzystwie chwytliwych i jednocześnie intrygujących rozwiązań melodyjnych oraz nawet humorystycznych nawiązań do legendy z Birmingham (Iron Gland) - aby nazbyt manierycznie nie było. :) W dwóch zdaniach (długim i krótki :)) na podsumowanie. Kiedy Dirt już powraca do odtwarzacza, a powraca z racji powyższych zalet często, to funduje nie tylko sentymentalny skok w okres szczenięcych fascynacji, ale i przynosi doświadczenia czysto muzyczne, które za każdym razem frapują czymś nowym, dotychczas nie wychwyconym, a co z racji znajomości albumu na pamięć nie jest rzeczą zwyczajną, a świadczącą niepodważalnie o jej geniuszu. Chylę czoła zawsze, od ponad dwóch dekad!

wtorek, 14 sierpnia 2018

The Man Who Killed Don Quixote / Człowiek, który zabił Don Kichota (2018) - Terry Gilliam




„Po wielu latach kręcenia i odkręcania” nadeszła wiekopomna chwila! W tym miejscu proszę sobie przekleić wszystkie te królujące w sieci medialne gadki, że to projekt pechowy, od lat przygotowywany, w końcu sfinalizowany, mający w założeniach i przez pryzmat oczekiwań stanowić opus magnum w długoletniej karierze Gilliama. Fakt to gadki promocyjne, bo nakręcające wokół filmu konieczną oprawę i ciekawość, tak samo jednak oddające prawdę, całą prawdę i tylko prawdę, czym dla twórcy była walka z tymi wiatrakami. Walka zwycięska, którą bez cienia przesady określę wielkim triumfem. Triumfem inteligencji i błyskotliwości, ale przede wszystkim wyobraźni i pasji! Bowiem zebrać taką masę pomysłów, powiązać tak liczne inspiracje z klasyką i odnieść ją do współczesności, to nie lada wyczyn. Zbudować logiczną całość z pozornego chaosu, z porywającym finałem i erudycyjną klamrą w postaci przewrotnej puenty. Okiełznać pulsujące obfitością efekty własnej wyobraźni, pokazać jednocześnie całe jej bogactwo i nie popaść w szaleństwo pustego ideowo spektakularnego przepychu, tudzież niestrwanej przeintelektualizowanej fanfaronady. Dać widzowi widowiskową scenografię i pobudzający pokaz fajerwerków, nieprzesłaniając zarazem wartościowego dna. Opowiedzieć z rozmachem o fundamentalnych wartościach za pomocą wizualnej feerii intensywnych barw, zawartych w przepięknych lokacjach, z pieczołowitością przygotowanych kostiumach i muzyce doskonale oddającej gwałtowne i pełne namiętności emocje. Rozśmieszać do łez humorem sytuacyjnym, abstrakcyjnym podejściem do tematu wzbudzać podziw, jak i inspirować do refleksji przenikliwym spojrzeniem. Pobudzić w aktorach żywioł i wyciągnąć cała maestrię z ich warsztatowych umiejętności. Stworzyć współczesną surrealistyczną wariację wokół klasycznej powieści Cervantesa, przemycając do formuły sporo odniesień autobiograficznych, całe spektrum skojarzeń z własną twórczością, lecz przede wszystkim z analityczną precyzją i artystycznym polotem przypomnieć, czym tak naprawdę jest prawdziwa magia kina, które rozrywkę czyni nauką, a naukę rozrywką. Ze szczerościa donoszę, świadom odpowiedzialności za słowa i potencjalnego ostracyzmu jakiemu mogę zostać poddany, że olśniewające widowisko obejrzałem, niezwykłego spotkania z artystyczną wyobraźnią doświadczyłem oraz geniuszu wizjonera dotknąłem. Polecam by każdy kto pragnie kontaktu z absolutem w kinowej wersji i potrzebuje aby to smrodem codzienności duszące się dziecko w nim jeszcze żyjące ożywczego haustu powietrza nabrało, skieruje swe kroki ku pierwszej świątyni rozrywki by zaznać magii w najczystszej postaci. Terry Gilliam i błędny rycerz jakość gwarantują, a jak uważacie że nie gwarantują, to chociaż wspomożecie finansowo tych co chcą was z mrocznej krainy zombie wyrwać, mimo iż wy jesteście tak oporni i odporni. :)

poniedziałek, 13 sierpnia 2018

Stone Sour - Come What(ever) May (2006)




To nawet ja przyznam, wiecznie kręcący nosem malkontent, szukający z sadystyczną przyjemnością dziury w całym tym mainstreamowym amerykańskim rockowym graniu, że Stone Sour to w tej lidze ekipa, którą szanuję, powracam do krążków z ich logiem systematycznie (szczególnie podczas podróży autem) lecz nigdy nie wpuszczę jej do ekskluzywnego kręgu subiektywnych wyjątkowości. :) Bez zbędnego czczego gadania, nigdy nie byli i z ogromną pewnością w przyszłości też nie będą tworzyć dźwięków, które każą mi przyklęknąć, tudzież wpaść w euforyczne zauroczenie, bo i target ich inny od tego z którym mam zaszczyt się identyfikować. Nie ma to jednak znaczenia, nie mam pretensji, że grają swoje i nosa poza bezpieczny rock środka nie wychylą, a priorytety zawsze zawrą w triadzie ciężar-melodia-chwytliwość. Są w tym dobrzy, z każdą kolejną płytą sprawdzają się w roli bandu dla rockowo-metalowych fanów grania z kopem, ale bez przesadnej ekstremy, czy artystycznych ambicji i to jest ok. Ja akurat jak już wrzucam do odtwarzacza którąś z pozycji z dyskografii Stone Sour to właśnie najczęściej jest to Come What(ever) May. Album z idealnym balansem pomiędzy rockowym ciężarem, a rockową przebojowością. Cholernie równy, bez jakichkolwiek numerów które odstają poziomem od pozostałych. Z hiciorskim potencjałem, ale bez żenującej nachalnej prostoty czy przesłodzonej formy. Tak samo żywiołowy, jak i nostalgiczny - zarówno z kawałkami o typowo rockowej energii, jak i o balladowych proweniencjach. Wszystkie napisane z pomysłem, własnym osobnym charakterem, dobrze nakręcaną dramaturgią i radiowym potencjałem. Gdyby jeszcze wówczas w roku 2006-tym, nie mówiąc już o współczesności komercyjne stacje radiowe chciały do swojej muzycznej oferty pomiędzy trendy wcisnąć nieco żywej, organicznej muzyki to z pewnością kawałki z Come What(ever) May by się do tej ważkiej misji niesienia światła dla ślepców odpowiednio nadawały - bez obawy, nie przestraszyłby radiosłuchacza. Nie ma na to jednak większych szans, rock stadionowy/amerykański rock środka (jak zwał tak zwał) nie ma startu w starciu z tym co obecnie młodzież kręci. I to też jest poniekąd w porządku. ;) :)

czwartek, 9 sierpnia 2018

Seven Psychopaths / 7 psychopatów (2012) - Martin McDonagh




Dość opornie wchodziłem w ten klimat i już zakładałem, że w podsumowaniu napiszę, iż Siedmiu psychopatów, to nic szczególnego, ale i też żadne nieszczególne nic, kiedy tak od więcej niż połowy filmu zacząłem wkręcać się w tą pokręconą historię konsekwentnie, aż prawie po uszy wpadając w intrygującą narrację. Przyznaję iż Martin McDonagh sięgnął po ciekawy scenariusz, zarazem będący dość karkołomną próbą stworzenia kina za wszelką cenę oryginalnego. Zapewne wielu mądrzejszych ode mnie zauważyło w nim posiłkowanie się stylistyką Quentina Tarantino, bądź Guya Richie’go – równie wielu też zarzuci mu kombinowanie na siłę kosztem czytelnego przekazu. Jednak wyczuwając powyższe wpływy i tendencję do przesady, nie można odmówić mu posmaku czegoś wyjątkowo smakowitego, bo frapującego i z własnym autorskim sznytem. Bowiem z perspektywy ostatniego, jak najbardziej zasadnego sukcesu McDonagha za sprawą (szukam jednego i oddającego genialność produkcji przymiotnika…:)) FENOMENALNYCH Trzech billboardów za Ebbing Missouri, czuć już w Psychopatach ten ton narracyjny i zwłaszcza tą konstrukcję złożoną i cholernie inteligentnie zaaranżowaną historię, tylko w nieco innej, bo akurat groteskowej konwencji. Abstrakcyjny humor, czasem tak bezpośrednio podany, iż aż wulgarny, w filmie w którym miesza się wyobraźnia pisarza z prawdziwym życiem. Nawzajem się one inspirują w totalnym misz maszu, w fermencie permanentnym, z każdą kolejną sceną wyciskając z niego wartościowy sens i zazębiającą się całość z pozornego braku spójności. Fajny pomysł, kapitalna obsada i mimo dość dużego zagmatwania pokaźną ilością postaci i wątków, to narracyjnie przejrzyście na tyle, że nawet tak mało bystry, bo nie zawsze odpowiednio uważny widz jak ja daje radę wydarzenia z ekranu ogarnąć. Co jednak najbardziej dla mnie zaskakujące, to sam fakt, że takie nienaturalnie ześwirowane kino, gdzie sporo fanaberii reżyserskiej, masa absurdów i nonsensów oraz pierdyliard dialogowych popisów na zasadzie sztuki dla sztuki wkręciło mnie bardzo i odnalazłem w nim sens, składając z porozrzucanych klocków może i nawet właściwą puentę. :) Puentę, która zdaje się sprowadzać do za Gandhim cytatu jednej z postaci, iż „przez oko za oko, cały świat straciłby wzrok”. Niby banał, ale z jaką finezją opakowany. :)

środa, 8 sierpnia 2018

Yves Saint Laurent (2014) - Jalil Lespert




Pełna powaga, ani grama przesady, może jedynie ciut poniżej dostrzeżecie, gdy o tej (już nie jestem w stanie policzyć, której ostatnio) filmowej biografii napiszę. :) Historii jak twierdzą znawcy tematu jednego z niewielu prawdziwych artystów w świecie mody. Pochodzącego z szanowanej rodziny młodziana, wrażliwego i utalentowanego. Rzekłbym potocznie delikatesika takiego, potrzebującego permanentnej opieki, bo absolutnie nieprzygotowanego na mentalne sprostanie całej przez los dla niego zaprojektowanej sławie. Co rusz umierającego ze zgryzoty, ale i dzięki wsparciu bliskiej osoby potrafiącego momentami (tak jak wyjątek potwierdza regułę) przedzierżgnąć się w człowieka ambitnie walczącego o własne prawa. Zmieniał się Yves Saint Laurent ustawicznie, miotając się przez lata przestawał być sobą, wyrywając się wbrew własnej naturze z ograniczeń skromności i wstydu, stając co rusz w powodowanych słabościami kontrastach skrajności. Nie w pełni szczęśliwy, bo w kryzysach natchnienia bezradny wobec wymagań przede wszystkim własnych wobec siebie. Wyznaczył ISL nowe rewolucyjne trendy, przeniósł modę w zupełnie nowy wymiar, wraz z kolejnymi etapami kariery, konsumowania sukcesu i splendoru zyskał względną, bo zawodową i tylko na pozór pewność siebie. Miotał się niestety nader często i tak naprawdę jako wieczny dzieciak nie wiedząc czego do końca pragnie, popadał co rusz w melancholie nasyconą wątpliwościami. To w mej ocenie przepiękny film w formie hołdu dla małego księcia, który przez własną nadwrażliwość do końca szczęścia nie zaznał. Z genialną, przeuroczą muzyką Ibrahima Maaloufa, od której tutaj tak wiele zależy, bowiem ile ona czaru tej biografii dodaje i jak bardzo intensywnie porusza trudno mi bez użycie wzniosłych, zdobnych w przesadę słów pisać. Jest w filmie Lesperta elegancja i dobry gust - jakby wprost przeniesione z projektów ISL. Jest w nim ten/to filmowy/e "haute couture" (wysokie krwaiectwo) budzące zachwyt. Donoszę, że piękny film obejrzałem i podzielić się tym doświadczeniem na blogu, bez względu na orientację seksualną bohatera nie omieszkałem. :)

wtorek, 7 sierpnia 2018

The Bleeder / Droga mistrza (2016) - Philippe Falardeau




Ta oparta na autentycznych wydarzeniach produkcja, nie ukrywam była dla mnie bardzo pozytywną niespodzianką, szczególnie w jej drugiej części, gdzie wątek powiązany z powstaniem słynnej serii o Rocky'm dominacje w fabule przejmuje i dla każdego, kto we wczesnym dzieciństwie za sprawą taśm VHS tą nagrodzoną Oscarem historię z wypiekami na twarzy poznawał, ma mocno sentymentalną wartość. Historii prostej, ale intensywnie chwytającej w swej konwencji za serducho i potężnie oddziaływującej szczególnie na młodocianą wyobraźnię. Jak się okazuje, a dokładnie jak autorzy scenariusza i reżyser dobitnie sugerują, a ja nie mam powodu by im niedowierzać, cały pomysł na bohatera odgrywanego przez Sylwestra Stallone pojawił się za sprawą inspiracji bokserem absolutnie nie z pierwszych stron gazet, który zbiegiem okoliczności swego czasu otrzymał szansę walki z samym wielkim Muhammadem Alim i jeśli nawet tego starcia nie wygrał, to został zapamiętany jako pięściarz o żelaznym zdrowiu, ogromnej wytrzymałości i sercu do walki. W pewnym sensie wyszedł więc z walki z Alim zwycięsko, bo wydarł dzięki niej dla siebie pięć minut mocno kontrowersyjnej sławy, której potencjału niestety nie przełożył na wymiar pieniężny, ani finalnie też go nie udźwignął. Spora chwilowa sława i mała na nią odporność oraz potrzeba odniesienia jakiegokolwiek sukcesu tak duża. Upojenie nim żałosne, a on przecież względny i zabójczy dla stabilizacji. Niestety „wino, kobiety i śpiew”, a życie osobiste w rozsypce. Tyle miał z tej kariery, która tutaj w wersji filmowej, mam nadzieję że nienaciąganym happy endem się zakończyła. Podsumowując, 15 rund z Alim, mit zbudowany na jednej walce - walce z super championem, starciu przegranym, ale po totalnej ringowej rzezi dokonanej na Chucku Wepnerze. Oddając mu prawdę to nie pierwszy i nie ostatni w tej branży szołmen, ale i twardziel nieprzeciętny, bo gdy po ryju dostawał, to krwią się zalewając ciosów poniżej pasa, odgryzania ucha czy innych debilnych pajacyków nie odpieprzał i absolutnie z ringu nie spierdalał. Stąd spora ma sympatia do gościa za sprawą hollywoodzkiej wersji jego życia oraz przez pryzmat kariery sportowej, lecz jednocześnie żal człowieka, który przez takie czy inne własne słabości nie wykorzystał szczególnie szansy jaką ogromny sukces filmów o Rockym mu przyniósł.

P.S. Dodam jeszcze już po pauzie, chociaż powinienem te kilka poniższych zdań od razu w tekst wtopić, że od strony formalnej to film po części wykorzystujący Scorsesową manierę i dzięki temperamentnej z polotem prowadzonej narracji, dokonujący tego niełatwego quasi plagiatu bardzo sprawnie i z wdziękiem. Szczególnie, że uzyskany klimat późnych amerykańskich lat siedemdziesiątych równie autentyczny, jak i wizualnie atrakcyjny, ze sporym udziałem archiwalnych zdjęć z okresu i bardzo dobrych stylizacji podpieranych finezyjną grą aktorską wszystkich pojawiających się nazwisk, bez różnicy.

poniedziałek, 6 sierpnia 2018

Lucifer - II (2018)




Ich debiut (doskonale wiem dlaczego :)) przeoczyłem i o nowym, kolejnym projekcie, w który akurat tym razem poprzez „romansik” Nicke Andersson wkręcony, dopiero teraz przy okazji II usłyszałem. Nie wypadało jednakowoż by go zignorować, chociaż to gadanie o poznaniu Johanny i odnalezieniu tej właściwej partnerki życiowej trochę poprzez wydźwięk "harlequinowy" słabe. :) Złamałem się jednak pod presją ciekawości i obawy o to, że coś ważnego na retro scenie przegapię, zważywszy iż to co spod łap Nicke wychodzi, chociaż nie zawsze jest w swej stylistycznej formule oryginalne, to jednak zawsze poziom wysoki trzyma. Lucifer z perspektywy wyłącznie nowego krążka w moim odczuciu, to jak się okazuje tylko w miarę sprawna zabawa retro stylistyką spod znaku occult rocka, a nawet bardziej spopowiałego rock’n’rolla z blondwłosą niewiastą na wokalu. Cały anturaż z Lucifer powiązany jasno daje do zrozumienia, gdzie szukać sprężyny dla ich muzyki. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych oczywiście i całej pierwotnej scenie brytyjskiej, ze sporym udziałem również tej amerykańskiej, możnaby rzec od Blue Öyster Cult po stary Fletwood Mac. Jednak ze względu na fakt, iż ja w tych latach jeszcze tego świata nie zamieszkiwałem i obecnie też nie bardzo historię ówczesnej sceny tak szczegółowo z uwzględnieniem nazw drugo i trzecioligowych na wyrywki znam, to zwłaszcza posiadam skojarzenia z bieżącymi naśladowcami stylistyki sprzed lat. Czuć w tym graniu co z łatwością wytłumaczalne pewne schematy wykorzystywane przez Nicke niegdyś w The Hellacopters, a obecnie w Imperial State Electric. Lecz mimo wszystko przez wzgląd na obecność w składzie wokalistki, to moje myśli podczas kontaktu z Lucifer biegną w stronę na przykład krajanów Nicke z Blues Pills. Te skoczne patataje dodatkowo od razu też wzbudzają porównania z wyspiarzami z Gentlemans Pistols oraz jak się wsłuchać, a może bardziej odczucia zważyć, to ta brzmieniowa konwencja jest czymś w rodzaju co poniektórych wybiórczych dokonań Witchcraft - tylko powtarzam z kobitką za mikrofonem. Innymi słowy, jak słucham tej płyty to trudno powstrzymać się od wielu porównań i co gorsza wychodzą one niestety na niekorzyść Lucifer. Po pierwsze, lecz niedecydujące, to wszystko już było grane wielokrotnie, w różnych konstelacjach wpływów i inspiracji z większą lub mniejszą dozą własnej wizji. Po drugie tak naprawdę pośród tych dziewięciu kompozycji nie ma ani jednej, która by czymś szczególnym przykuła moją uwagę na dłużej niż kilka odsłuchów. Fakt, jest na ich drugim krążku rozrywkowo i miło dla uszu, jest na nim cholernie przebojowy numer Dreamer z fajną linią melodyczną, zwłaszcza we fragmencie refrenu. Ale reszta... hmmm no cóż, to tylko poprawne bez większej pasji odgrzewanie patentów złotej ery. Raczej rzemieślnicza robota, co dziwi kiedy patrzeć na fakt iż Nicke deklaruje ogromną miłość do tego rodzaju muzycznej formuły. Może fascynacja jedno, a możliwości kompozytorskie drugie? Może męska bezgraniczna miłość zakłóca krytyczny osąd względem brzmienia głosu partnerki, która się stara, ale w pewnych fragmentach zbytnio od rdzenia muzyki odjeżdżając powoduje niewielki, ale jednak słuchowy dyskomfort? Niemniej jednak absolutnie źle nie jest, z tym że jak konkurencja wokół spora to i więcej od nowych nazw na nasyconej retro scenie wymagam.

sobota, 4 sierpnia 2018

Isle of Dogs / Wyspa psów (2018) - Wes Anderson




Filmy fabularne i animacje Wesa Andersona zawsze są nasycone wizualnym przepychem oraz masą alegorycznych odniesień i niezwykle zasadnych pytań o charakterze społecznym. Polityka i ideologia ubrana w nich zostaje w pełną treści formułę narracyjną i imponującą przepychem feerię barw, a postaci są stworzone z precyzją według przemyślanego analitycznego modelu. Dialogi na długo zapadają w pamięć, częstokroć przechodząc do kanonu popkultury, a cierpkie i celne poczucie humoru ma rzecz jasna za zadanie nie tylko wywoływać salwy śmiechu, ale przede wszystkim podkreslić i docenić wartość intelektualnej żonglerki przenikliwym słowem (prawie jak u Woody Allena). :) W tych produkcjach znajdziemy sporo do wychwycenia intrygujących nawiązań do klasyki kina, ale i równie wiele własnej, wypracowanej już stylistycznej oryginalności. Jest w nich miejsce dla karykaturalnych przerysowań, dla potrzeb specyficznej gry z widzem kamuflujących błyskotliwe obserwacje oraz bystrego wnioskowania sugerującego i ostrzegającego. Wyrafinowana konstrukcja myślowa wyrażana jest za pomocą narracyjnej lawy i jednocześnie pozornych banałów, przekornie wykorzystując kontrasty w doskonałej kompozycji kojarzącej się ze skomplikowaną mozaiką, zbudowaną z rzemieślniczą pracowitością dbającą o warsztat plus jakość i artystyczną wyobraźnią dbającą o finezję plus detale. Całokształt po to by dostarczać znakomitej pożywki dla umysłu i wzroku, a wszystko to, co napisałem powyżej równie dobrze pasuje do tych tytułów z dorobku Andersona, które już zdążyłem poznać, jak i do samej Wyspy psów. :) Technicznie ponadto w tym konkretnym przypadku imponująco, przy pomocy rozbudowanej o liczne fajerwerki techniki poklatkowej, plastycznie nie tylko spektakularnie, ale i ze stylem i smakiem. Ja przynajmniej jestem pod ogromnym wrażeniem nie kryjąc podziwu dla faktu, iż z ożywionych lalek, korzystając ze współczesnych rozwiązań animacyjnych można aż tyle od strony mimicznej uzyskać. Dla mnie mimo że estetyka Wesa Andersona chwilami nieco zbyt mocno abstrakcyjna, przesytem napełniona po korek, to i tak prawdziwe mistrzostwo!

P.S. Jeżeli powyższym tekstem kogokolwiek rozczarowałem, bo akurat interpretacyjną stronę pieskiej historii o pieskim życiu w psim świecie pominąłem, to informuję, że z premedytacją przyjąłem taką pozbawioną kontekstu analitycznego formułę. Po pierwsze, gdyż możliwości snucia domysłów liczne, a przeto do spisania w krótkiej formie trudne i po drugie gdyż tekstów o charakterze rozbijającym Wyspę psów na atomy w sieci zatrzęsienie i po cholerę mam się w takich okolicznościach produkować powielając prawdopodobnie wątki w nich już na wszelkie sposoby przez filtr kontekstów i sugestii przepuszczone. A może nabrałem wody w usta, bo akurat nie bardzo rozkminiam co, jak, po co i dlaczego i wstyd się podpierać obcymi analizami, bo ktoś spostrzegawczy jeszcze odkryje i zarzuci mi, iż posunąłem się do quasi plagiatu, aby tylko w towarzystwie zabłysnąć. ;)

Drukuj