piątek, 24 sierpnia 2018

Life (2015) - Anton Corbijn (2015) - Anton Corbijn




Leniwe(a), to dobre słowa określające tempo i specyfikę opowiadania tej autentycznej historii, w której w głównych rolach aktor plus fotograf i ich nie tylko zawodowe pozy. Na tapecie początek krótkiej, ale intensywnej kariery Jamesa Deana oczami Antona Corbijna (Control, A Most Wanted Man). W jego spostrzeganiu fragment biografii ikony staje się liryczną przypowiastką o poszukiwaniu rzeczywistej duszy w człowieku stającym u progu sukcesu. Autentycznej natury postaci, która nawiasem mówiąc absolutnie nie jest przygotowana mentalnie do uniesienia całego ciężaru ze sławą związanego. Dennis i James spędzili ze sobą niewiele czasu, w tym te kluczowe kilka dni na rodzinnej farmie Deana w Indianie. Zdążyli się poznać i to od skrywanej strony, przez między innymi wzgląd na kulturowe i mentalne uwarunkowania miejsca i osobowości najbliższych członków rodziny Deana. Zawarli w pewnym sensie niepisaną umowę, która im obydwu w karierze pomogła i z perspektywy czasu stanowiła istotny impuls w jej rozkręceniu. W kultowych fotografiach Stocka na których uwiecznił nie tylko wizualnie przyciągającą uwagę postać aspirującą do roli idola ówczesnej młodzieży, ale w głównej mierze zdołał zawrzeć w nich prawdę o zagubionym dzieciaku, w którym traumy z dzieciństwa wyryły potworne bruzdy w sensie nadwrażliwości. Tutaj akurat widzę wadę filmu Corbijna, który w odbiorze całościowym jest doskonałym przykładem kina, w jakim głęboko między wierszami istota zostaje zawarta, a kapitalnie dobrana warstwa muzyczna genialnie ją ubarwia sugerując przymykanie oczu na te "drobne" niedoskonałości. Mianowicie uważam, że tak jak Dennis Stock dotarł do sedna osobowości Deana, tak mam wrażenie, że Anton Corbijn dał się nieco zwieść pozorom i niedostatecznie też zainspirował tego, od którego tak wiele tutaj zależało, do wspięcia się na wyżyny aktorskie. Niemniej jednak Life obejrzałem z ogromną przyjemnością, z równie dużym zainteresowaniem i bez większego oporu dałem się wciągnąć w zbudowany klimat, odczuwając po seansie rodzaj błogiego stanu wyciszenia - za co należą się brawa przede wszystkim doskonałemu kreatorowi sennej atmosfery (jakim Anton Corbijn), która w jego autorskiej formule paradoksalnie na pewno mnie nie usypia.

P.S. Powyżej wyraźnie problem zasugerowałem, lecz celowo uniknąłem jednoznaczności w postrzeganiu wartości warsztatowej kreacji Dane DeHaana, gdyż wcielając się w postać Deana dał widzowi tyle samo powodów do zadowolenia jak i do poczucia rozczarowania. Mierzi w niej pewne przerysowanie, ale i jednocześnie przyciąga trudno definiowalny urok. Niby jest w tej nonszalancji i manieryzmie oficjalny wizerunek Deana, ale czy jest w nim prawda o nim samym? Naprawdę trudno mi jednoznacznie zbudować opinię w tej kwestii, stąd te rozważania powędrowały na margines, być może do czasu aż nabiorę większej pewności, by jednoznacznie się wypowiedzieć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj