Leniwe(a), to dobre słowa określające tempo i
specyfikę opowiadania tej autentycznej historii, w której w głównych rolach
aktor plus fotograf i ich nie tylko zawodowe pozy. Na tapecie początek
krótkiej, ale intensywnej kariery Jamesa Deana oczami Antona Corbijna (Control,
A Most Wanted Man). W jego spostrzeganiu fragment biografii ikony staje się
liryczną przypowiastką o poszukiwaniu rzeczywistej duszy w człowieku stającym u
progu sukcesu. Autentycznej natury postaci, która nawiasem mówiąc absolutnie
nie jest przygotowana mentalnie do uniesienia całego ciężaru ze sławą
związanego. Dennis i James spędzili ze sobą niewiele czasu, w tym te kluczowe
kilka dni na rodzinnej farmie Deana w Indianie. Zdążyli się poznać i to od
skrywanej strony, przez między innymi wzgląd na kulturowe i mentalne
uwarunkowania miejsca i osobowości najbliższych członków rodziny Deana. Zawarli
w pewnym sensie niepisaną umowę, która im obydwu w karierze pomogła i z
perspektywy czasu stanowiła istotny impuls w jej rozkręceniu. W kultowych fotografiach
Stocka na których uwiecznił nie tylko wizualnie przyciągającą uwagę postać
aspirującą do roli idola ówczesnej młodzieży, ale w głównej mierze zdołał
zawrzeć w nich prawdę o zagubionym dzieciaku, w którym traumy z dzieciństwa
wyryły potworne bruzdy w sensie nadwrażliwości. Tutaj akurat widzę wadę filmu
Corbijna, który w odbiorze całościowym jest doskonałym przykładem kina, w jakim
głęboko między wierszami istota zostaje zawarta, a kapitalnie dobrana warstwa
muzyczna genialnie ją ubarwia sugerując przymykanie oczu na te
"drobne" niedoskonałości. Mianowicie uważam, że tak jak Dennis Stock
dotarł do sedna osobowości Deana, tak mam wrażenie, że Anton Corbijn dał się
nieco zwieść pozorom i niedostatecznie też zainspirował tego, od którego tak
wiele tutaj zależało, do wspięcia się na wyżyny aktorskie. Niemniej jednak Life
obejrzałem z ogromną przyjemnością, z równie dużym zainteresowaniem i bez
większego oporu dałem się wciągnąć w zbudowany klimat, odczuwając po seansie
rodzaj błogiego stanu wyciszenia - za co należą się brawa przede wszystkim
doskonałemu kreatorowi sennej atmosfery (jakim Anton Corbijn), która w jego
autorskiej formule paradoksalnie na pewno mnie nie usypia.
P.S. Powyżej wyraźnie problem
zasugerowałem, lecz celowo uniknąłem jednoznaczności w postrzeganiu wartości
warsztatowej kreacji Dane DeHaana, gdyż wcielając się w postać Deana dał
widzowi tyle samo powodów do zadowolenia jak i do poczucia rozczarowania. Mierzi
w niej pewne przerysowanie, ale i jednocześnie przyciąga trudno definiowalny
urok. Niby jest w tej nonszalancji i manieryzmie oficjalny wizerunek Deana, ale
czy jest w nim prawda o nim samym? Naprawdę trudno mi jednoznacznie zbudować
opinię w tej kwestii, stąd te rozważania powędrowały na margines, być może do
czasu aż nabiorę większej pewności, by jednoznacznie się wypowiedzieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz