czwartek, 30 grudnia 2021

Podsumowanie 2021 - FILM

 



Mnóstwo filmowego dobra za mną, nowego i względnie świeżego, gdzieś w międzyczasie wcześniej przeoczonego. Z pewnością wiele jeszcze przede mną i sporo z lenistwa tytułów znakomitych, które już zaistnieć zdążyła nie sprawdzonych. Poniże zestawienie to na tu i teraz osobista relacja w rodzaj prostego rankingu streszczona. Kino ma się zaskakująco dobrze jak na wymagający czas, lub wręcz przeciwnie - kino ma się znakomicie, dzięki wymagającym czasom.

Wszystko co w miarę świeże co w tym roku obejrzałem i jak to w skali gwiazdkowej widzę. 



******



The Power of the Dog / Psie pazury (2021) - Jane Campion

The Last Duel / Ostatni pojedynek (2021) - Ridley Scott

Tick, Tick... Boom! (2021) - Lin-Manuel Miranda

Malcolm & Marie (2021) - Sam Levinson

Dýrið / Lamb (2021) - Valdimar Jóhannsson

The World to Come / Świat, który nadejdzie (2020) - Mona Fastvold

The Many Saints of Newark / Wszyscy święci New Jersey (2021) - Alan Taylor

Dinner in America / Kolacja po amerykańsku (2020) - Adam Rehmeier

Żeby nie było śladów (2021) - Jan P. Matuszyński

Favolacce / Złe baśnie (2020) - Damiano D'Innocenzo / Fabio D'Innocenzo

Nomadland (2020) - Chloé Zhao

Druk / Na rauszu (2020) - Thomas Vinterberg



*****


Titane (2021) - Julia Ducournau

Lansky (2021) - Eytan Rockaway

Passing / Pomiędzy (2021) - Rebecca Hall

Old Henry (2021) - Potsy Ponciroli

I Care a Lot / O wszystko zadbam (2020) - J Blakeson

Promising Young Woman / Obiecująca. Młoda. Kobieta. (2020) - Emerald Fennell

One Night in Miami... / Pewnej nocy w Miami... (2020) - Regina King

Héraðið / Daleko od Reykjavíku (2019) - Grímur Hákonarson

Der Hauptmann / Kapitan (2017) - Robert Schwentke

Four Good Days (2020) - Rodrigo García

Blaze (2018) - Ethan Hawke

Pig / Świnia (2021) - Michael Sarnoski

Palm Springs (2020) - Max Barbakow

The Father / Ojciec (2020) - Florian Zeller

Our Friend / Przyjaciel domu (2019) - Gabriela Cowperthwaite

Being the Ricardos / Lucy i Desi (2021) - Aaron Sorkin

Jak najdalej stąd (2020) - Piotr Domalewski

First Cow / Pierwsza krowa (2019) - Kelly Reichardt

Hvítur, Hvítur Dagur / Biały, biały dzień (2019) - Hlynur Pálmason

I’m Thinking of Ending Things / Może pora z tym skończyć (2020) - Charlie Kaufman

Swallow / Niedosyt (2019) - Carlo Mirabella-Davis

Tenet (2020) - Christopher Nolan

Le daim / Deerskin (2019) - Quentin Dupieux

The Electrical Life of Louis Wain (2021) - Will Sharpe

My Salinger Year / Mój rok z Salingerem (2020) - Philippe Falardeau

Nuevo Orden / Nowy porządek (2020) - Michel Franco

Blue Bayou (2021) - Justin Chon

Minamata (2020) - Andrew Levitas

The United States vs. Billie Holiday / Billie Holiday (2021) - Lee Daniels

Judas and the Black Messiah / Judasz i czarny Mesjasz (2021) - Shaka King

Falling / Jeszcze jest czas (2020) - Viggo Mortensen

The Dig / Wykopaliska (2021) - Simon Stone

Respect / Respekt - królowa soul (2021) - Liesl Tommy

Teściowie (2021) - Jakub Michalczuk

Dune / Diuna (2021) - Denis Villeneuve

Last Night in Soho / Ostatniej nocy w Soho (2021) - Edgar Wright

King Richard / King Richard: Zwycięska rodzina (2021) - Reinaldo Marcus Green

Padrenostro (2020) - Claudio NoceI

Ammonite / Amonit (2020) - Francis Lee

Black Bear / Czarny niedźwiedź (2020) - Lawrence Michael Levine

Papicha / Lalka (2019) - Mounia Meddour

Minari (2020) - Lee Isaac Chung

Saint Maud (2019) - Rose Glass

Wszystko dla mojej matki (2019) - Małgorzata Imielska

Emma. (2020) - Autumn de Wilde

Berlin Alexanderplatz (2020) - Burhan Qurbani

Ema (2019) - Pablo Larraín

                  3 Tage in Quiberon / 3 dni w Quiberon (2018) - Emily                      

Lansky (2021) - Eytan Rockaway 

Language Lessons / Lekcje języka (2021) - Natalie Morales

No Man of God (2021) - Amber Sealey

Driveways / Podjazdy (2019) - Andrew Ahn

Gräns / Granica (2018) - Ali Abbasi

Dreamland / Wyśniony świat (2019) - Miles Joris-Peyrafitte

Locked Down / Skazani na siebie (2021) - Doug Liman

The Nest / Gniazdo (2020) - Sean Durkin

Stillwater (2021) - Tom McCarthy

Cry Macho (2021) - Clint Eastwood

Lorelei (2020) - Sabrina Doyle

Una ventana al mar / Okno na morze (2019) - Miguel Ángel Jiménez

Gli anni più belli / Najlepsze lata (2020) - Gabriele Muccino

Retfærdighedens ryttere / Jeźdźcy sprawiedliwości (2020) - Anders Thomas Jensen

French Exit / Francuskie wyjscie (2020) - Azazel Jacobs

Zabij to i wyjedź z tego miasta (2019) - Mariusz Wilczyński

Resistance / Niezłomni (2020) - Jonathan Jakubowicz

Cherry / Cherry: Niewinność utracona (2021) - Anthony Russo / Joe Russo

Supernova (2020) - Harry Macqueen

Pieces of a Woman / Cząstki kobiety (2020) - Kornél Mundruczó

Possessor (2020) - Brandon Cronenberg

Little Joe / Kwiat szczęścia (2019) - Jessica Hausner

Onkel / Wuj (2019) - René Frelle Petersen


****

  Mientras dure la guerra / Póki trwa wojna (2019) - Alejandro Amenábar

Le bonheur des uns... / Małe szczęścia (2020) - Daniel Cohen

Un divan à Tunis / Arab Blues (2019) - Manele Labidi

Zupa nic (2021) - Kinga Dębska

Czarna owca - Aleksander Pietrzak

Deux / My dwie (2019) - Filippo Meneghetti

The Professor and the Madman / Profesor i szaleniec (2019) - Farhad Safinia

My Cousin Rachel / Moja kuzynka Rachela (2017) - Roger Michell

Hiacynt (2021) - Piotr Domalewski

Wesele (2021) - Wojciech Smarzowski

Dianas bryllup / Ślub Diany (2020) - Charlotte Blom

Annette (2021) - Leos Carax

Farming (2018) - Adewale Akinnuoye-Agbaje

Our Ladies / Panny roztropne (2019) - Michael Caton-Jones

The Guilty / Winni (2021) - Antoine Fuqua

Najmro. Kocha, kradnie, szanuje (2021) - Mateusz Rakowicz

The Little Things / Małe rzeczy (2021) - John Lee Hancock


***

La Gomera (2019) - Corneliu Porumboiu

Da 5 Bloods / Pięciu braci (2020) - Spike Lee

The Midnight Sky / Niebo o północy (2020) - George Clooney

Mistrz (2020) - Maciej Barczewski

Land (2021) - Robin Wright

The Woman in the Window / Kobieta w oknie (2021) - Joe Wright

Every Breath You Take / Każdy twój oddech (2021) - Vaughn Stein



Podsumowanie 2021 - MUZYKA





Sezon podsumowań - dlaczego miałbym z takiej okazji zrezygnować?
 Proszę zatem o uwagę!


KRĘCI SIĘ STALE

Mastodon - Hushed and Grim

Årabrot - Norwegian Gothic

Greta Van Fleet - The Battle at Garden's Gate

The Blue Stones - Hidden Gems

Turnstile - Glow On

Leprous - Aphelion

Dvne - Etemen Ænka

Tomahawk - Tonic Immobility

Idles - Crawler

The Joy Formidable - Into the Blue

Gojira – Fortitude

Steven Wilson - The Future Bites

Soen - Imperial

Black Pistol Fire - Look Alive

Viagra Boys - Welfare Jazz

Whispering Sons - Several Others

The Lurking Fear - Death, Madness, Horror, Decay

Jerry Cantrell - Brighten


KRĘCI SIĘ OKAZYJNIE


Carcass - Torn Arteries

Volbeat - Servant of the Mind

Times Of Grace - Songs Of Loss And Separation

Evergrey - Escape of the Phoenix

Tribulation - Where the Gloom Becomes Sound

Serj Tankian - Elasticity

Royal Blood - Typhoons

Sunnata - Burning in Heaven, Melting on Earth

The Quill - Earthrise

Go Ahead And Die - Go Ahead And Die 

King Buffalo - The Burden of Restlessness

The Dead Daisies - Holy Ground

Kaleo - Surface Sounds


JUŻ NIE BĘDZIE SIĘ KRĘCIĆ


Wolfmother - Rock Out

Black Label Society - Doom Crew Inc.

White Stones - Dancing Into Oblivion

Fear Factory - Aggression Continuum

Mustasch - A Final Warning - Chapter One 


KRĘCI SIĘ JAK NIKT NIE PATRZY


Billie Eilish - Happier Than Ever

Adele - 30

Lorde - Solar Power

Brodka - Brut

Lana Del Rey - Chemtrails over the Country Club

Lana Del Rey - Blue Banisters


Dziękuję za uwagę!


środa, 29 grudnia 2021

Samael - Passage (1996)

 


Historia Samael to zarówno typowa droga mrocznych metalowych projektów z lat dziewięćdziesiątych powielona, jak i zjawisko pośród nich nieco odmienne. Paradoks odmienności w przypadku Samael polega na fakcie, iż ścieżka jaką obrali, w odróżnieniu od innych ikon tamtego okresu zaprowadziła ekipę Vorpha pod ścianę nazbyt szybkiej ewolucji stylu i w żadnym stopniu  do dzisiaj pomimo prób podjętych nie dała szansy na przywrócenie szacunku fanów sceny. Być może najbliżej Samael do Tiamat, przez wzgląd na tempo dynamiki zmian, bowiem nie trudno dostrzec iż obydwie formacje niezwykle krótko cieszyły się poważaniem i uznaniem metalowych ortodoksów i tak Szwedzi już po Clouds przestąpili przez granicę wyrozumiałości, tak Samael nagrywając Passage przyniósł amatorom ich surowego black metalu zagwozdkę, przez długi czas nie podlegającą procesowi przyswojenia przez przyzwyczajenie. Jednako dalsze losy ekip wymienionych, to już zupełnie inne doświadczenia w zmaganiu się z zagospodarowywaniu fanowskiego elektoratu, bo tak jak Tiamat za sprawą ambicjonalnych bodźców zdołał w przyszłości nagrywać albumy docenione, tak Samael po wydaniu Eternal, już nigdy dobrego słowa od krytyki się nie doczekał. I słusznie, gdyż lipne pomysły serwował, częstokroć z dzisiejszej perspektywy wręcz nieznośnie prostackie i nie dające się współcześnie nawet z dozą dobrej woli wysłuchać w całości. Passage mimo swojej kontrowersyjnej otoczki albumu odcinającego Szwajcarów od sceny black metalowej, był i wciąż stanowi kawał potężnej i pompatycznej dawki łomotu oraz kompozytorskiej śmiałości wżenionej z wyczuciem w bombastyczne formy. Intensywne wrażenia akustyczne i ich zdatność do zawijania grzywą plus jadowite wokalizy i ciężkie jak najczarniejsi diabli gitary. Prostota parapetowych orkiestracji, ale jednak w tej swojej repetytywnej formule monotonna pod względem rytmiki prostota z głębi trzewi, przez co nadal ekscytująca. Mroczna ceremonia z zimną narracją, przez co jej architektura intrygująca i mimo że ćwierć wieku na rynku, to nadal absorbuje. Jak wiemy i nie słyszałem aby Pan Ciemności miał poniższą regułę podważać, jedyna stałą we wszechświecie jest zmiana. Ta akurat była zmianą perspektywiczną. Sęk w tym, iż okazało się jednak, że tylko przez krótką chwilę. Nic dobrego z niej w przyszłości nie wyniknęło. 

wtorek, 28 grudnia 2021

È stata la mano di Dio / To była ręka Boga (2021) - Paolo Sorrentino

 

Na otwarcie kręcone ze śmigłowca panoramiczne ujęcie Neapolu z perspektywy zatoki i już czuć, że to będzie kino nie byle kogo, tylko artysty z najwyższej półki. Być może moje dotychczasowe przekonanie, że najbliższy memu sercu Sorrentino, to nie ten zapatrzony w rodzime kino autorskie czerpiące z włoskiego neorealizmu, a Sorrentino bardziej uniwersalnie europejski w klimatach This Must Be the Place (idealnie łączący kapitalny warsztat z doskonale zbalansowanym emocjonalnym intelektualizmem), stawia mnie w świetle mniej wymagającego odbiorcy. Zanim jednak narażę się na drwiny spieszę z wyrażeniem opinii, iż nie mam też odrobiny wątpliwości, każdy kolejny film sygnowany jego nazwiskiem, nawet jakim by nie był hedonistycznym eskapizmem, to perła w światowej kinematografii. Ja mimo to będę trwał uparcie w pełnej szczerości i darzył największym sentymentem jego kino nostalgicznie zakorzenione w rzeczywistości, za jaki obraz z Seanem Pennem uznaję. Niemal metafizyczne kino Sorrentino, to zawsze magia i jeśli ja nie ulegam jego pełnemu potencjałowi (nie czując tego czego poczuć nie jestem w stanie), bez wyjątku jestem gotów je wychwalać oczekując z wypiekami na twarzy na kolejny, bez względu na właściwości formalne film jego autorstwa. Cieszę się jednak ogromnie i nie zamierzam ukrywać swojej satysfakcji z faktu, że najnowsze dzieło mistrza zbudowane zostało na fundamencie biograficznym i tym samym dalekie jest od rozpasanej dekadenckiej finezji na rzecz finezji opartej na kameralnej prozaiczności. È stata la mano di Dio, funkcjonujący pod angielskim tytułem stanowi w połowie idyllicznie ciepłą satyrę na neapolitańską mentalność, w której dominują dwie namiętności - kobiety i futbol. Niepozbawioną uroczych artystowskich mielizn słodko-gorzką przypowieścią rodzinną z transferem boskiego Diego w tle. Wzruszającą głęboko, tak jak wzbudzająca też błogi uśmiech zadowolenia w czasie nostalgicznej podróży przez miejsca i czas kształtujący jego osobowość i wrażliwość artystyczną. W drugiej połowie natomiast jest ona bolesnym dramatem i poruszającym dowodem,to najbardziej osobisty i w rzeczywistości myślę najlepszy film Sorrentino. Opowieścią z mnóstwem błyskotliwej, choć subtelnej retoryki. Fenomenalną ekspozycją wizualną i niezwykle bogatym wnętrzem merytorycznym. Ze scenami i ujęciami z kategorii majstersztyki - zapadającymi w pamięć widza każdego z osobna jak i w historii kina jestem pewien z szansą na zaistnienie. Także z licznymi ornamentami w postaci sugestii i nawiązań do klasycznych obrazów włoskich mistrzów. Sorrentino w poetyckiej optyce relacjonuje co wprost widoczne i wydobywa tu na jaw też to co głęboko skrywane. Łączy liczne cechy i emocje, poczynając od starości z młodością i piękno z brzydotą, a kończąc na euforii i żalu. Opowiada własną historię na swój autorski sposób i niczym Tornatore w Cinema Paradiso dokonuje tego nie zapominając o perspektywie młodej niewinności. Robi to czule i z pasją, przyglądając się sobie w „zmiękczonym świetle” wieczora i chcąc nam ukazać i na miarę możliwości wyjaśnić często dla niego samego niewytłumaczalne. Gdzie i jak to się zaczęło? Zaczęło się w mieście u podnóża Wezuwiusza, w tragicznych okolicznościach rodzinnych i przy akompaniamencie ekstatycznie reagującego tłumu na wieść o zdobyciu mistrzostwa serie A przez SSC Napoli. Sorrentino nakręcił urzekający pamiętnik, w scenariuszu pisany z punktu widzenia spełnionego filmowca, lecz i świadomego swoich wad i niedoskonałości człowieka o naturze neapolitańczyka, w którym rozżarzona lawa schładzana tylko odrobinę orzeźwiającym powietrzem znad Zatoki neapolitańskiej. Mężczyzny w którym płoną namiętności i który żyje w ustawicznym starciu osobowościowych skrajności. The Hand of God to pamiętnik i spowiedź zarazem, w której wielki artysta jakby z niedowierzaniem myśli o sobie i o tym czego dokonał. Za pomocą X muzy sam siebie dopytuje jak to możliwe, że marzenie stało się rzeczywistością i dochodzi do wniosku, iż ono zależało od przeznaczenia. Od tytułowego dotyku „ręki Boga”, zamykającego jednym zdarzeniem stary rozdział i otwierającego nowy.

P.S. Wiesz jak brzmi łódź pędząca z prędkością 200 na godzinę? Tuff tuff tuff. Cudne po prostu.

poniedziałek, 27 grudnia 2021

Cavalera Conspiracy - Blunt Force Trauma (2011)

 


Wraz z wydaniem debiutu Cavalera Conspiracy, na nowo przyszło moje zainteresowanie motorycznym thrashem i strasznie się ekscytowałem tym niemal Sepultury w oryginalnym składzie powrotem - choć przecież ponowna współpraca braci Cavalera to zdecydowanie o 50 procent za mało, by jakkolwiek mówić o klasycznej Sepy reinkarnacji. Strasznie, bo nad wyraz optymistycznie zakładałem, że to tylko wtedy kwestia czasu będzie i brazylijska legenda prędzej czy później musi szyki zewrzeć. Tym bardziej, iż materiał z debiutu CC zawierał thrash-core'owe złoto najwyższej próby i należało korzystać z tak wyśmienitej okazji na wskrzeszenie. Ze zwarcia szeregów nic jak już teraz wiadomo nie wyszło, ale większym ciosem jeszcze okazało się wypuszczenie dwójki, która jak nie bardzo jestem w stanie sobie dzisiaj wytłumaczyć, została nie tylko przeze mnie przyjęta dość chłodno. Blunt Force Trauma może nie była krytykowana z każdej strony, a "czepialstwo" dziennikarskie zakładam, tyczyło się bardziej starcia pomiędzy Inflikted, a BFT z którego jedynka wychodziła zwycięsko, bowiem szarpała mocniej i ciosy wyprowadzała bardziej dynamiczne. Blunt Force Trauma natomiast nie odmawiała sobie prawa do inkorporowania chwytliwszej, bo bardziej melodyjnej ornamentyki i być może przez to właśnie zamiast kąsać jak oczekiwano, czasem zbyt radośnie oczko do heavy estetyki puszczała. A może (i to chyba właściwy trop) sam Max jest najbardziej winny sytuacji, bo niewyparzona i buńczuczna jego jadaczka wypluwała na prawo i lewo teksty sugerujące, że to dwójka będzie tym właściwym łamaczem kości. Kiedy więc się okazało, że Marc Rizzo piłującymi solówkami w rodzaju tej z tytułowego numeru okrasza więcej kompozycji, to fanom i mnie także ciężko było pogodzić słowa z efektem finalnym. Obecnie jestem już w stanie zważyć prawidłowo stosunek mięcha do słodyczy i słuchając na nowo dwójki stwierdzam, że Inflikted ma się ogólnie do Blunt Force Trauma jak Beneath the Remains do Arise. Oczywiście przykładając do tego porównania odpowiednią dozę chłodnego historycznego realizmu i uciekając na mil setki od statusu i znaczenia powyższych. Zwyczajnie pije na skróty do tego, iż uważam teraz obydwie płyty CC za równie dobre jakościowo, ale w różnych kontekstach sytuacyjnych brzmiące lepiej lub gorzej. 

czwartek, 23 grudnia 2021

King Richard / King Richard: Zwycięska rodzina (2021) - Reinaldo Marcus Green

 

Gigantyczny respekt za wykonaną pracę, za siłę, wytrwałość, cierpliwość - hard ducha i uparte wyważanie drzwi od których się naturalnie systematycznie odbijał. Wreszcie za zdrowy rozsądek, którym jak się okazuję potrafił wykazać, nie wpadając w sidła manii czy w złości palenia za sobą mostów. Szacun tym jeszcze większy, że udało mu się rodzinę wyrwać z ganguskiej dzielni i że dziewczyny zarobiły miliony bez zniżania się do sprzedawania raperskiej nawijki o ciężkim życiu w podłym miejscu. :) Bowiem innych uczuć (prócz oczywiście uznania dla wielkich sióstr Williams) film Reinaldo Marcusa Greena we mnie nie pobudza. Opowieść o kapitanie Richardzie i sterowanej przez niego łodzi jest niewątpliwie od początku do końca wykalkulowana pod z góry założony cel, a nim rzecz jasna laury festiwalowe, a w konsekwencji wór pieniędzy jakie one najczęściej otwierają. Stąd domniemam iż reżyserem całego przedsięwzięcia z tylnego siedzenia jest sam King Richard, który w podeszłym wieku nie stracił zapewne swojej charyzmy i nie odpuścił sobie szansy na kolejne podgrzanie emocji wokół własnej i córek legendy. WYKALKULOWANY bezsprzecznie, lecz ja akurat nie miałem z tym żadnego problemu i nawet brak ciemnej strony marszu do sławy (tutaj ograniczony jedynie do kilku nieco udramatyzowanych familijnych scen) nie wpłynął na moje przekonanie, iż jest to doskonała filmowa robota i kawał świetnej motywacyjnej historii. Kwestii przemilczenia kosztów jakie same tenisistki ponieść musiały, także nie odbieram jako wady wykluczającej uznanie filmu za niezwykle wartościowy, bowiem skupia się on przede wszystkim na osobie ojca sukcesu, więc naturalnie gdyby każdy wątek rodzinny do miana współdominującego podnosić, to na czytelności i przede wszystkim na wymowie mógłby stracić. Tak dostajemy bardzo zgrabną opowieść jak to czarnemu chłopcu nie pozwalano marzyć i ten sam chłopiec jako okolicznościami zahartowany ojciec rodziny, postanowił przekornie i uparcie wprost sięgnąć gwiazd i to mu się cholera udało! Hollywoodzka publiczność takie feel good movie lubi, a oscarowi decydenci dostrzegając manipulacyjny rys kochają też doceniać obrazy o potencjale większym niż ten kończący się na kinach studyjnych. Tak się zatem dobiera tematy i w taki sposób się kręci, by zainteresowaniem pogodzić widza i krytyków, a ja podkreślam iż w tym przypadku nie mam z tym problemu. Kino musi sprzedawać odpowiednio spreparowane bajeczki i jeśli robi to na podstawie historii tak przekonującej i nie oddalając się nazbyt od żywej prawdy, to jest ok. Trzeba oczywiście posiłkować się sprawdzonymi schematami, należy wyciągać trafne wnioski i posiadać umiejętności. Dobrze dobrać obsadę, scenariusz dopracować i ciutkę podrasować. Wziąć się skumać z odpowiednim środowiskiem i znaleźć wsparcie promocyjne. Bo temat jakim by nie był samograjem, to zawsze możne być spartaczony i naturalny jego potencjał tym samym sromotnie zaprzepaszczony. Tu jest wszystko co być powinno i zarazem nie ma jednego. Nie ma o czym pamiętać po latach. Ale w sumie ilu oscarowych triumfatorów pamiętamy bardziej przez wyjątkowość, niż przez konsekwentne ich w telewizyjnych kanałach sprzedawanie? Sport natomiast, mimo że coraz bliższy branży rozrywkowej, to wciąż kapitana kuźnia charakterów, a sukces równocześnie to też ogromna pokusa. Pracujesz jak wół na triumfy, no i oczywiście masz prawo i ochotę spijać tą zasłużoną śmietankę - czasem zbyt obfitą. O sekretach wykuwania sportowych mistrzów niech jednak napiszą inni. Wstukują w klawiaturę mądrości ci co się znają lub ci którym się wydaje że wiedzą co i jak. Ja nie mam o tym pojęcia, więc będę milczał. Dodam tylko na finał, że rodzinie Williams się udało i według popularnego przysłowia może być rozpatrywana jako wyjątek potwierdzający niestety mniej optymistyczną regułę. Apeluje zatem, by dla koniecznej równowagi zrealizować fabularne historie o tych którym z mnóstwa drobnych powodów się nie udało. Myślę, że jest z czego wybierać. 

środa, 22 grudnia 2021

Coma - Zaprzepaszczone siły wielkiej armii świętych znaków (2006)



 
Minus ledwie lat piętnaście, a ja mam uczucie jakby wieki minęły od czasu wydania drugiego albumu Comy, kiedy to ich kariera (wciąż tak myślę) zasłużenie na polskim rynku eksplodowała. Nie przestaje bowiem czuć mięty do zawartości Zaprzepaszczonych sił wielkiej armii świętych znaków i także tym samym (szeroki uśmiech) nie poczuwam się do odpowiedzialności za błędy młodości, czy nie odczuwam wstydu (ironia) z jakim pozostawanie fanem Comy wówczas się wiązało, gdy oto tak bezczelnie przywrócili popularność polskiego rocka młodzieży absolutnie nie mogącej pamiętać boomu z początku lat dziewięćdziesiątych. Faktycznie to uważam, iż czas akurat z tym krążkiem obszedł się zdecydowanie łagodnie, bowiem odtwarzany dziś, bez kontekstu historycznego zawiera uniwersalny przekaz liryczny i muzycznie jest zawieszony w równie odpornym na korozję gatunkowym uniwersum. Znakomite kompozycje tworzą tą ponad siedemdziesięciominutową całość i tak samo czerpią inspirację z grunge'owej spuścizny (okładka i czas trwania, czy to nawiązanie do Superunknown Soundgarden? ;)), jak i determinanty świadczące o fanowskim uczuciu do Audioslave i Rage Against the Machine - akurat w naszym rodzimym, znacznie uboższym wydaniu crossoverowym spod logo Flapjacka czy Illusion (System, wyrywająca z butów Tonacja, Nie ma joozka i najbardziej odjechana Schizofrenia). Z progresywnym poza tym sznytem, bo rozbudowany numer tytułowy, to kapitalnie rozpisana na czternaście minut kompozycja, fantastycznie rozwijająca tematy i obok Listopada najbardziej ambitnie udana próba nawiązania do najlepszych "epickich" wzorców. Mam ja ponadto fantastyczne wspomnienia związane z koncertami Comy i pamiętam, że nawet w niegrzeszących dobrą akustyką częstochowskich klubach potrafili zabrzmieć selektywnie i potężnie. Zasługa człowieka (osób) stojących za konsoletą, ale też z pewnością właściwościom stylistyki w jakiej obrębie Coma wówczas się poruszała. Riff konkretny, basowe figury i bębnienie z groove'm plus jakieś elektroniczne ornamenty - bez kotłowania się dźwięku dla samej efektownej pozy, tylko w zamian dobrze rozumiane korzystanie z potencjału względnej prostoty. Nie napiszę więc o dwójce Comy złego słowa, bo wciąż czuję z nią więź emocjonalną i nadal porywa mnie jej wewnętrzna dramaturgia. Stwierdzę nawet, że od czasu Comy w takiej jakościowo kapitalnej artystycznej formule, nie zaistniał w naszym polskim grajdołku żaden przedstawiciel rocka mainstreamowego, który mógłby śmiało z ekipą Roguckiego konkurować. Bo co dzisiaj w polskim rocku piszczy? Bida Panie piszczy! Sama Coma się pogubiła, a takie akcje jak Cochise Małaszyńskiego to żart na poziomie Braci, rodzeństwa Cugowskich. 

P.S. O naczelnym temacie przy omawianiu twórczości Comy (przy wznoszącej krzyk herbacie) nie napiszę więcej, niż zdążyłem napisać dotychczas. Jakie są teksty Roguckiego każdy widzi. Bierzesz i identyfikujesz się albo nie. Proste.

wtorek, 21 grudnia 2021

Padrenostro (2020) - Claudio NoceI

 

Tak się składa że ostatnio wszystko co filmowe włoskie, co akurat do mnie dociera, to kino znakomite albo przynajmniej bardzo przyzwoite. e baśnie (Favolacce), Najlepsze lata (Gli anni più belli), Życie przed sobą (La vita davanti a sé), W domu wszystko ok. (A casa tutti bene), Piranie (La paranza dei bambini), Sole, a wcześniej głównie Suburra i Zdrajca (l traditore), to kino bezdyskusyjnie warte zauważenia. Tak się też składa i na marginesie dodam, że bardzo często w tych obrazach pojawia się Pierfrancesco Favino i za każdym razem uważam jest to doskonały wybór castingowy, bo facjata i styl gry jego idealnie predestynują człowieka do tych kreacji. Padrenostro, to oczami dziecka opowiedziana historia oparta na autentycznych wydarzeniach i poza tym że sama w sobie interesująca, to jeszcze ze znakomicie prowadzoną i w ujęciach artystycznym szlifem potraktowaną narracją, ambitna kinowa propozycja. Przez to jak domniemam bardzo osobisty film Claudio NoceI ucieka od tylko poprawności formy na rzecz jej wyrazistości, mimo że nie jest przecież sensu stricto oryginalny. Ogląda się z nieustającym zadumą, a momentami ta dramatyczna historia pełna interwałów i podskórnie odczuwalnego napięcia wręcz dech w piersi zapiera. Oczywiście zdarzy się tak, jeśli oczekiwania widza odpowiednio pod temat sprofilowane i widz potrafił będzie smaczki psychologiczne docenić. Bowiem to film o uczuciach, a dokładnie o poświeceniu i strachu z nim związanym. Także o traumatycznych wydarzeniach, wzbudzonych nimi lękach i wreszcie o radzeniu sobie z ich konsekwencjami. W zależności od punktu spojrzenia - dziecka czy dorosłego. Jednak przede wszystkim o dziecięcej miłości do ojca. Miłości dzięki kreacji tego blond smarkacza autentycznie przeżywanej. Miłości z dramatycznym twistem w finale.

poniedziałek, 20 grudnia 2021

Dianas bryllup / Ślub Diany (2020) - Charlotte Blom

 

Życiowa historia, zatem w niej dużo śmiechu i też łez sporo. Wzloty i upadki dwóch par i ich rodzin, z których (fajny pomysł scenarzystek) jedna wzięła ślub w tym samym dniu co książę Karol z księżną Dianą, więc gdzieś w tle za sprawą telewizyjnych relacji ich losy symbolicznie się stykają. Mamy więc oczywiste i nieoczywiste konteksty oraz ciekawe smaczki związane z kilkoma ostatnimi dekadami, a wszystko z perspektywy pozbawionej nadęcia. Z lekkością narracyjną, niewysilonym aktorstwem, ale i z wyrazistym akcentem na te momenty, które w związkach czy życiu mogą być newralgiczne. Przez to jednak że bardziej z frywolną obyczajową niźli dramatyczną nutą i bez cech o wyjątkowości przesądzających, to jeden pewnie z wielu takich obrazów. Choć niepozbawiony prób podkręcenia emocji, to udaje się je rozgrzać jedynie połowicznie. Właśnie ze względu na w istocie zdystansowaną i zabawną konwencję, stąd zapewne taka to radośnie twórcza misja skazana na niepowodzenie. Nie przeszkadza mimo to dobrze podczas seansu się bawić i jednocześnie odnaleźć kilka uniwersalnych odniesień do własnych doświadczeń i uderzyć się w pierś w lustrze krytycznie przeglądając. Wydaje się także, iż łatwo rozkminić o co reżyserowi z tą akcją w kierunku Brytyjskiej monarchii chodziło. Bo te dwa odniesienia, raz do życia przeciętnych rodzin (do siebie nawzajem) i do życia rodziny królewskiej, jasno dają do zrozumienia że bogaci czy biedni, ze sfer zwyczajnych czy arystokratycznych, to jednak z podobnymi życiowymi zakrętami, przystankami i często długimi spokojnymi prostymi oraz że życie szczęśliwe, to kosztowanie wszelkich emocji - na dobre i na złe. Bowiem to co ludzi ze sobą trwale wiąże, to zazwyczaj tylko oni sami czują i widzą. Żadne inne oczy tego nie dostrzegą, co ludzi przy sobie i ze sobą utrzymuje. Mimo to każdy ma prawo spekulować i czas na takie domniemania marnować. :)

niedziela, 19 grudnia 2021

Evergrey - Recreation Day (2003)

 


Heavy metal, rock progresywny plus gotyk mroczny i pop ambitny. Z tych składników powstał on - powstał Recreation Day i powstały też wszystkie inne albumy Evergrey. Różnica pomiędzy nimi tkwi tylko w proporcjach, a ostatnio to albumy Szwedów w zasadzie od siebie nic nie odróżnia. Bowiem kiedy na przełomie wieków każdy z krążków przynosił znamiona ambitnej ewolucji i stanowił zawsze jakiś krok w przód, tak kilka ostatnich materiałów zachowując wysoką jakość oraz dostarczając doskonale zaaranżowane przeboje, jednocześnie zamknęło Evergrey na jakiekolwiek większe niż tylko minimalne przeobrażenia. Reacreation Day z 2003 roku w konfrontacji z najlepszymi materiałami nie powinien być odbierany jako znacząco mniej ekscytujący, jednako zawieszony pomiędzy epicko rozpasanym In Search of Truth, a już szeroko otwartym na korzystanie z wysuniętego na przód rwanego riffu, przyozdabianego art rockową ornamentyką The Inner Circle, robi wrażenie jeszcze pomostu. W kompozycjach nowe wrzeć zaczyna, lecz ono z pełną mocą wyeksponowane zostanie za rok już zaledwie. Tutaj oczywiście dzieje się wiele i w czasie kiedy Reacreation Day na rynku zaistniał, zdecydowanie album ten wyrastał ponad dotychczasową stylistykę, jednak czas pokazał, że wkrótce przyszło coś jeszcze dokładniej przemyślanego i dopracowanego. Niemniej jednak to RD przede wszystkim w tandemie z The Inner Circle wciąż wypada bardzo przekonująco, łącząc w sobie znakomite rzemiosło, wyrazistą produkcję i talent kompozytorski. Dlatego mimo że współczesne wcielenie jest milsze dla ucha, to ja odczuwam więcej satysfakcji z kontaktu z tym z przełomu wieków. Rzekłem. :)

sobota, 18 grudnia 2021

Led Zeppelin - I (1969)

 


Nie trudno sobie wyobrazić jak ogromne wrażenie w momencie premiery wejście z Good Times Bad Times mogło wywoływać. W czasach kiedy soulowy Motown, wespół z elvisowymi rock'n'rollami jeszcze prym w muzyce popularnej wiodły. Przy tych subtelnych piosenkach, nawet jeśli Król swego czasu rewolucję swoim frywolnym zachowaniem i brzmieniem ekspresyjnym wywołał, a Stonesi równolegle uważani byli za najgłośniejszy band w historii, to potężny sound The New Yardbirds - sorry jedynki Led Zeppelin, z pewnością wywracał figury na branżowej szachownicy i wraz z wkrótce nadciągającymi diabłami z Black Sabbath przynosił światu nowego muzycznego pomiota, którego wpływ na rozwój rocka i metalu absolutnie nie do przecenienia. Domino zostało w ruch wprawione przy dźwiękach kompozycji w większości zapożyczonych, jednak tak genialnie w nowej formule zaaranżowanych, że te plagiaciki powinny być z miejsca Brytyjczykom wybaczone. Wspomniany, genialnie wybębniony i ze żwawymi riffami Good Times Bad Times, a za nim zaraz fenomenalny wyciszacz Babe I'm Gonna Leave You, który za sprawą fantastycznej chrypki Planta i budowie opartej na kontraście przedzierzga się w eksplodujący emocjami fajerwerk - by tak pięknie jak rozbłysnął tak znikł na nieboskłonie. Dalej rozpoznane standardy bluesowe (You Shook Me i głębiej I Cant't Quit You Baby), fenomenalnie zinterpretowane wokalnie i pozostałe numery, które już na debiucie tak wyraźnie ukazują i antycypują wszystkie możliwe twarze muzyki zeppelinów. Pośród nich dwa kawałki pomniki, czyli chyba już wówczas mocno inspirujący nadciągających ziomalów pod przywództwem Tony'ego Iommiego Communication Breakdown oraz finezyjny Dazed and Confused. Ten pierwszy, numer z doskonałym pulsem swingującej nieco perkusji (tak przecież będzie grał Bill Ward) i ten drugi, który stanie się niedoścignionym wzorem szeroko otwartych oczu, godnej podziwu odwagi eksperymentatorskiej i wreszcie gigantycznej muzycznej wyobraźni nie tylko Jimmyego Page'a. Fundament tkwiący w klasycznych bluesach i progresywny rozmach, dzielący przestrzeń z psychodelicznymi motywami. Dla takiego gówniarza jak ja, czas ten zamierzchłą przeszłością, a opowieści o ówczesnym rock'n'rollowym życiu na krawędzi niemal nie do ogarnięcia przez pryzmat własnej spokojnej młodości, ale i zupełnie przecież innej rzeczywistości lat 90-tych, które swoje młode ofiary zebrawszy, jednak latom siedemdziesiątych i życiu na pełen gwizdek nie mogą się jednak równać. Do czterech pierwszych krążków legendy dorosłem już dość dawno. Do reszty chyba nie chcę dorastać, bowiem póki co jestem nazbyt żywy i żwawy aby w ich częstych mieliznach brodzić. Już zdecydowanie wolę starcze popisy jakie w ostatniej dekadzie na solowych albumach Plant cyklicznie dostarcza. Nawet jeśli dziadek Robert nie ma już w głosie tej pary, jaka robiła robotę przed pięćdziesięciu laty, to ma na tam wciąż gigantyczną charyzmę, kapitalne wyczucie muzycznej faktury i szacunek do siebie.  

piątek, 17 grudnia 2021

Cream - Disraeli Gears (1967)

 


Wyobraźmy sobie że jest rok 1967. Przywdziewamy więc fikuśne ciuszki, których składowymi buty na koturnach, spodnie szerokawe u dołu i wzorzyste koszule przyozdobione dodatkowo wisorkami z paciorków i kładziemy płytę winylową na gramofon. Album pierwszy z brzegu i rzucający się w oczy, za sprawą kolorowej okładki. To na czarnym krążku nagrany drugi album supergrupy Cream, a na kopercie wydawnictwa pomarańczowo-żółto-zielona grafika z twarzami ówczesnych boheterów, rozpalających emocje wśród fanów rocka z lekka psychodelicznego i wyraziście bluesującego. Na tym kończymy sesję na symbolicznym kwasie na chwilę przenoszącą w przeszłość i wracamy do teraźniejszości z której perspektywy dzisiaj możemy w pełni ocenić rolę albumu jaką niewątpliwie odegrał, tak dla samej formacji Bakera, Bruce'a i Claptona, jak i dla rozwoju gatunku. Dla krótkiej, bo zaledwie trzypłytowej studyjnej przygody Cream (Goodbye wiadomo) Disraeli Gears jest początkiem końca lub końcem początku, a na pewno materiałem na który fani z wypiekami na twarzy czekali i jak kroniki podają, na nim się nie rozczarowali, a jeszcze przyniósł on im i grupie największy hit jakim dali radę swoich miłośników obdarzyć. Sunshine Of Your Love znają oczywiście nie tylko zatwardziali rock'n'rollowcy, ale charakterystyczny puls jakim obdarzony słyszało, choć niekoniecznie jest w stanie zidentyfikować z nazwy chyba większość populacji ludzkiej od tamtej chwili ten zazwyczaj łez padół zasiedlającej. Tego mogę się domyślać, zaś niemal pewnym mogę być faktu, iż na późniejszą największą gwiazdę gatunku tak samo twórczość Cream jak i naturalnie The Yardbirds miała i bez między innymi trzech wyjątkowych albumów Cream, Led Zeppelin nie brzmiałby tak jak miał szczęście wybrzmiewać. Cream dał sygnał do podkręcenia wzmacniaczy i określenia nowego ciężkiego soundu, zaś zeppelini na to zawołanie już w trzy lata później z przytupem odpowiedzieli, nagrywając płytę która z kolei nakręciła kolejnych ojców przyszłego hard rocka i w konsekwencji heavy metalu. Dlatego to znajomość twórczości Cream jest obowiązkiem każdego metalucha, który rzecz jasna w tych dźwiękach nie tak z miejsca odnajdzie to co go kręci we współczesnym gitarowym mieleniu, lecz z pewnością jeśli z odpowiednim nastawieniem spojrzy, to (he he) w nich usłyszy motywy, z których cała potężna scena rockowo-metalowa wyrosła. Piszę to z własnego punktu widzenia, na który zaś oddziałuje sposób poznawania klasyków blues-rocka jakiego sam miałem okazję doświadczyć i przyznaje, iż nie było to naturalnie takie łatwe, a wręcz stanowiło pamiętną lekcję pokory. Odrzucałem, bo nie w pełni rozumiałem, ale w którymś momencie po upartym drążeniu tematu załapałem, a obecnie nie mam najmniejszego problemu czerpać ogromnej przyjemność, tak z obcowania z legendarnymi materiałami sprzed już pięciu dekad, jak i z płytami obecnie rozsadzającymi stylistyki i poszerzającymi moje gusta. 

P.S. Nawijając o inspiracji, należy tylko podrzucić jedno skojarzenie. Monster Magnet - Negasonic Teenage Warhead i creamowy Tales Of Brave Ulysses! Prawda? He he.

Drukuj