poniedziałek, 29 września 2014

The Door in the Floor / Drzwi w podłodze (2004) - Tod Williams




Zaległości jak czas pozwala wolno ale systematycznie nadrabiam, oglądam te obrazy co jakimś zbiegiem okoliczności dotychczas mi umknęły. Przykład poniżej i historia co w założeniach miała zrobić wrażenie. Ekscentryczny pisarz, młody asystent, cierpiąca duchowo żona, zagubione dziecko i tragedia w tle, a dalej - relacje męsko-damskie w dwóch konfiguracjach fizycznych i jednej mentalnej. Ludzkie słabostki, naturalne instynkty, emocjonalne i wyrachowane decyzje, trywialne błędy, drobne zaniechania, zbiegi okoliczności czy działania w pełni wyreżyserowane. Reperkusje wydarzeń z głębszej przeszłości czy bliższej teraźniejszości, rozdrapywane rany, wewnętrzne tortury, twórcza rozwiązłość i subtelna uległość, a może czysty pragmatyzm, silna osobowość kontra przewrażliwiona wątła natura? To prawda czy tylko maska, teatr pozorów? Bogaty fundament lecz niestety uboga realizacja! Obraz płynie, emocje jednostajnie się przelewają, większej zawieruchy nie czyniąc. Brak wrzenia, podnoszenia u widza ciśnienia, nuda bez kontrastu pobudzającego dynamikę. Brak waloru decydującego o wyjątkowości - cholernie mdły ale przyzwoity dramat.

niedziela, 28 września 2014

Catch Me If You Can / Złap mnie, jeśli potrafisz (2002) - Steven Spielberg




Zabawa w kotka i myszkę, znaczy Tom i Jerry tylko zamiast w formie kreskówkowej to w fabularnej. Myszka gra kotku na nosie, zawsze o krok przed kotkiem. I kiedy kotek już przekonany, że myszkę dopadnie to ten gryzoń fartownym zbiegiem okoliczności, instynktem, a może przebiegłością i inteligencją kotka w pole wyprowadza. Jednak kotek cierpliwy, kotek metodyczny, a myszka tak pewna siebie, że łapka się jej w końcu podwija i myszka kotku w pazurkach ląduje. Tyle, że ta długotrwała zabawa relacje pomiędzy bohaterami zmienia. Kotek już nie jest wyłącznie myśliwym, a myszka szkodnikiem. Kocurek sympatią i wyrozumiałością do myszki zaczyna pałać, a myszka więź tą na skutek empatii powstałą akceptuje. Tym sposobem z wrogów kamratami się stają, a bogate wydarzenia z przeszłości bardzo solidnym spoiwem tej przyjaźni. :) Taką „bajeczkę” na faktach Spielberg sprzedaję, na pozór banalną i naciąganą, łatwą i przyjemną w odbiorze, w lekkiej formie zamkniętą. Jednako w tym rozrywkowym kinie sporo do odkrycia, gdy wśród niezobowiązującej dobrej zabawy zauważy się bogatą psychologiczną czy socjologiczną warstwę. W komedii dramat i dramat w komedii. Technicznie jak to mistrz Spielberg zdążył przyzwyczaić bez zarzutu, z warsztatem kompletnym w formule hollywoodzkiej super produkcji. I gdyby jeszcze prócz tej szablonowej poprawności odrobinę niekonwencjonalnych rozwiązań przemycić to obraz świeżości by nabrał, a tak to tylko i wyłącznie kolejną produkcję z markowej linii made in Spielberg otrzymałem. Ikona podjada swój ogonek już od czasu jakiegoś. ;) 

sobota, 27 września 2014

Audioslave - Out of Exile (2005)




Dziś już wiem, że historia koło zatoczyła, a Chris Cornell nagrywa i koncertuje z macierzystą formacją. Jednako tą dekadę wcześniej z drugim albumem Audioslave, firmowanym jego nazwiskiem i instrumentalistów legendarnego Rage Against the Machine na rynek wchodził. Ten swoisty dream team debiutem z 2002-ego roku spore zamieszanie na scenie poczynił, a wraz z przygotowywaną dwójką pokaźne oczekiwania na siebie przyjął. Za cholerę nie napiszę, że Out of Exile rozczarowuje, czy niedosyt pozostawia, bo to bez wątpienia w moim przekonaniu kawał świetnej muzyki. Zbudowany na charakterystycznym dla R.A.T.M. pulsie sekcji – dynamiczny, bujający i przede wszystkim równie chwytliwy jak rasowo dziki. Trochę funky feelingu, szczypta stonerowej maniery i rockowego pazura. Po trosze brzmień akustycznych w zgrabnie skrojonych balladach, kilka bardziej brudnych, trzeszcząco-piskliwych gitarowych wjazdów i cała masa dźwięków kompromisowych wobec tych skrajności. Kapitalne markowe riffy raz melodyjne innym razem hałaśliwie na sprzężeniach oparte, przeszywające solówki i ten wyborny szorstki głos Cornella. Innymi słowy, jest wyraźnie słyszalny dar tworzenia znakomitych kompozycji na granicy mainstreamowej chwytliwości i undergroundowej bezkompromisowości. Całość pięknie hula, a ja dziarsko wraz z „Krzysiem” podśpiewuję, nóżką przytupuję, a bioderka rytmicznie się kołyszą – tak żywo i temperamentnie się czuję. Na koniec jeszcze jedno, może dwa zdania natury ogólnej. Chociaż ówcześnie Audioslave jako taka przewidywalna hybryda Rage Against the Machine i Soundgarden był traktowany, dziś już przy każdorazowym kontakcie z albumami „niewolnika” czuję, że absolutnie nowa jakość z tych zacnych składników powstała. Ona rozpoznawalna i znamienna dla grupy, a co najistotniejsze zapewniająca trwałość marki. W żaden sposób kompozycje się nie zdewaulowały bądź dezaktualizowały. Równie intensywnie to granie kręci mnie współcześnie jak kilka lat temu. Podsumowując, świetna płyta i basta! Taka, co na zawsze wbiła się w mą świadomość pod pojęciem ważnej części chlubnej historii rocka.

czwartek, 25 września 2014

The Life of David Gale / Życie za życie (2003) - Alan Parker




W jednym zdaniu - jak gdy nic już do stracenia, to życie już tak niewiele warte, genialnie w imię ideałów spożytkować, by pamięć pozostała i honor został uratowany. Trochę lat od premiery The Life of David Gale minęło i z tej perspektywy ponad dekady, kilka zdań refleksji wokół obrazu Alana Parkera skreślę. Rzecz pierwsza to obsada, gdzie na pierwszym planie otrzaskany już od lat Kevin Spacey koncert rzemiosła daje, a wtórują mu równie wybornie, ówcześnie podwaliny pod dzisiejszy status kładąca Kate Winslet i wyrazista niezmiernie Laura Linney. Dwa to warsztat reżyserski weterana Parkera - profesjonalny, stonowany bez spektakularnych fajerwerków ale też unikający dzięki tej strategii przerostu formy nad treścią. A treść tutaj przecież istotą nadrzędną, historia błyskotliwie skrojona i od początku ton całości nadającą. Inteligentnie spisana fabuła kontrowersyjną tematykę zupełnie zaskakująco podejmuje. Kara śmierci to wbrew pozorom żadne najlepsze z najgorszych rozwiązanie - wybór zero jedynkowy zbytnio licznymi wadami obciążony? Jednakowoż sam najsurowszy sposób penalizacji nie jest tu osią, nią akurat dwie kwestie się zdają. Mianowicie sam system sprawiedliwości równie ślepy w dosłownym znaczeniu jak przerdzewiały ludzkimi uprzedzeniami czy zbyt radykalnym światopoglądem. Na drugim biegunie pasja tych co są gotowi ponieść najwyższą ofiarę by udowodnić ułomność systemu i spróbować otworzyć oczy społeczeństwu by zamiast żądzy krwi i zemsty innych bardziej cywilizowanych rozwiązań w zakresie sprawiedliwości szukali. Łatwo mówić, pytanie tylko podstawowe jakbyśmy zareagowali gdyby życie nas zbrodnią wobec najbliższych naznaczyło. Kto wtedy myśli racjonalnie? :( Parker w skomplikowaną grę nas wprowadza, kreśli ścieżki, sugeruje tropy i na koniec w sporym stopniu zaskakuje. Czegóż chcieć więcej od zacnego dramatu!

środa, 24 września 2014

The Physician / Medicus (2013) - Philipp Stölzl




Tylko i wyłącznie poprawne kino, idealnie wpasowujące się w niedzielne przed obiadowe pasmo telewizyjne. Taki schemat nawiązujący bezpośrednio do produkcji z lat pięćdziesiątych, pełne rozmachu co wzrokowo potrafi przykuć uwagę. Widowisko, gdzie wyłącznie obrazy jedynym walorem, a poza nimi wieje nudą i banalną prostotą. Rzemieślnicza robota, która zapewne pochłonęła spory budżet, bo liczni statyści i cały anturaż związany z egzotycznymi plenerami, architekturą, scenografią wnętrz czy kostiumami musiał kosztować. Szkoda tylko, że taki nakład finansowy i włożona praca nie przyniosły w efekcie ciekawego kina. Zabrakło charyzmy i pasji, które ustąpiły miejsca szablonowej oczywistości i uproszczonej egzotycznej fasadzie. Szkoda nawet szerzej fabularnymi czy historycznymi wątkami się zajmować, bo romansik na modłę harlequinową skrojony, a kariera młodego cyrulika naciągana przez co autentyzmu pozbawiona. Perspektywa historyczna zaś fragmentarycznie zarysowana i na stereotypowym postrzeganiu skonstruowana. Jest średniowieczny ciemnogród i rozwijająca się prężnie cywilizacja muzułmańska. Biją po oczach ówczesne europejskie religijne zabobony i samostanowione ograniczenia, a podziw budzi mądrość i rozsądek przedstawicieli islamskiego stanu naukowego i trzeźwe spojrzenie na zagrożenie ze strony fundamentalizmu. Jak ktoś zechce to z pewnością kilka trafnych, a może wręcz subiektywnie odkrywczych spostrzeżeń wychwyci, szczególnie, gdy jego wiedza odnośnie epoki skromna, bo w szerszym kontekście twórcy niczego nowego nie odkrywają - zaintrygować niestety nie potrafią.   

wtorek, 23 września 2014

Corruption - Devil's Share (2014)




Corruption to solidny średniak z ustawicznym zapałem i już długą historią na licznych krążkach zapisaną. Niestety upór to nie wszystko, kiedy czas bezlitośnie hibernuje ich permanentnie w tym samym miejscu. To w moim przekonaniu zachowując wszelkie proporcje taki southern-stonerowy odpowiednik Acid Drinkers. Znaczy, że grają na rodzimym podwórku, są szanowani, ale za cholerę pomimo chęci poza nasz grajdołek nie wypełzną. To jednako cecha immanentna większości przedstawicieli rodzimej sceny rockowo-metalowej z akcentem southern-stonerowym, gdzie akurat Corruption żadnym wyjątkiem. Podstawowy powód tej specyficznej stabilizacji kariery to ta „krajowa” maniera w brzmieniu, feelingu i akcencie wokalnym zawarta. To przekleństwo, że młócą, bardzo to lubią, są zaangażowani i pracowici, ale nie w pełni czują czy potrafią  przełożyć na efekt te charakterystyczne dla gatunku wibracje. Wiecie, rozumiecie – luz, blues i orzeszki. ;) To co mają w naturze Jankesi, a ostatnio udowadniane, że taką naturalną wibrację w sobie  Skandynawowie czy Grecy też odnaleźli. Niby Corruption na Devil’s Share zawarł technicznie wszystko to co trzeba, a ja nie pieje z zachwytu bo to nie jedzie tak jak powinno – jakbym zamiast rasowym hot rodem woził się Warszawą po wizualnym tuningu. Takie moje subiektywne odczucie i tyle! Możecie mnie dyscyplinarnie zlinczować, o brak patriotyzmu posądzać, od czci i wiary odsądzać, a zdania na dzień dzisiejszy nie zmienię. Doceniam i kibicuje, ale kłamać nie mam zamiaru tym bardziej, że moje zdanie pewnie funta kłaków dla ekipy Corruption niewarte, zatem szczerość żadnej szkody nie wyrządzi. Jest na Devil’s Share przyzwoita porcja fajnego bujania, która przełomu nie przyniesie. Pytanie tylko, jakie oczekiwania mieli sami muzycy.

P.S. W kwestii technicznej – niemal kompletna wymiana składu, powrót do okładkowej tradycji i tyle. 

niedziela, 21 września 2014

Body of Lies / W sieci kłamstw (2008) - Ridley Scott




Staram się zrozumieć co jest powodem, że starszy z braci Scott raz takim majstersztykiem powali jak Gladiator, American Gangster czy żeby wprost do żelaznej klasyki przejść Blade Runner, by równie często zdopingować do bezlitosnej krytyki za sprawą Prometeusza czy G.I. Jane. Zagadka, może ktoś mądrzejszy mi wytłumaczy! Mieć taki kapitalny warsztat plus całą hollywoodzka machinę produkcyjną na zawołanie i od czasu do czasu takimi klocami zasmrodzić sobie reputację. Rzecz niezrozumiała! Jak okoliczności pozwolą to kiedyś jeszcze imiennie zganię te cuchnące odpady, a piać z zachwytu będę pisząc o diamentach. Dziś o czymś pomiędzy będzie, chociaż nie – w przypadku Body of Lies tylko jedną mam uwagę o charakterze negatywnym. To cholernie rozczarowujące odczucie, że ogląda się spektakularnie wyprodukowany hicior, a człowiek od czasu do czasu przyłapuje się na zerkaniu ile jeszcze do końca. To tak frustrujące i trudno wytłumaczalne, bo od strony technicznej nie ma się absolutnie czego czepiać. Są wyborne role Marka Stronga (Pan starannie ułożone włosy) i Russella Crowa (Pan brzusio), równie dobre całej obsady drugoplanowej i może nie porywająca ale z pewnością solidna DiCaprio. Jest zajmujący scenariusz, autentyzm wzbudzający klimat, z egzotycznym sznytem muzyka i niesamowicie widowiskowe wybuchy, strzelaniny, pościgi i te wszystkie bach, bum, jeb i tak dalej. :) W tym całym arabskim anturażu wzbudzający niepokój fanatyzm, frapujący wewnętrzny muzułmański spokój, inteligencja tak cynicznie wykorzystywana i na swój sposób ekscytująca przygoda. Jest strach i jednocześnie próba zrozumienia socjologicznego fenomenu tak radykalnych postaw. Jednak daniem głównym sama wywiadowcza łamigłówka, walka organizacji i skomplikowane relacje wewnątrz nich samych. Zderzenie racji stanu, dobra narodu z ambicjami jednostek, ich słabościami i walorami od których zależy globalny porządek i bezpieczeństwo. Jeden trybik zatarty czy niezgodnie z instrukcją działający  by misternie zbudowana intryga miast przeważyć szale na korzyść skrajnie inne efekty przyniosła. Wytrawni gracze w teatrze pozorów gubią się równie łatwo jak amatorscy sympatycy survivalu w lesie. Czy te metody zachodnich sprzymierzeńców skuteczne wobec praktycznej bezkompromisowości fundamentalizmu islamskiego. Dobre pytanie szczególnie w kontekście działań Trybunału Praw Człowieka. Dać w imię humanizmu przyzwolenie do zabijania – taka praktyka praworządnych demokratycznych bytów. Niepojęte! Summa summarum to bardzo porządne kino, a że zerkałem już nie pierwszy raz w trakcie seansu na zegarek - może zakochany nie jestem. ;)

piątek, 19 września 2014

Lonely Kamel - Shit City (2014)




Odpalam krążek i zdziwienie! Opad szczęki i pytanie czy samotny wielbłąd od tej pory na motorheadowych sterydach będzie zapieprzał? Przyznaje morowe  otwarcie wraz z pierwszym fragmentem numeru tytułowego chłopaki zafundowali, prosto do przodu z niewymuszonym naturalnym feelingiem. Ale to by było na tyle, bo od drugiej fazy w kawałku już sto procent Lonely Kamel w Lonely Kamel i tak już do końca albumu bez większych zaskoczeń. Fakt ta płytka pomimo zachowania wszystkich cech zasadniczych dla grupy jest jednak wyraźnie w charakterze różna od Blues for the Dead czy tym bardziej Dust Devil. To oblicze modyfikuje przede wszystkim, brzmienie cieplejsze z mniejszą dawką piachu pomiędzy strunami, za to z dominująca rolą bezpretensjonalnego rock’n’rollowego zacięcia. Tak jak na dwójce Audioslave po części gościło, a w trójce muśnięcie Kyuss wyczuwałem to czwórka tak po trosze bezpretensjonalnością The Hellacopters mi zajeżdża. Oczywiście te porównania za daleko wybiegające, a reminiscencje powyższych formacji to tylko luźne skojarzenia jakie mi się nasuwają. Tak to odczuwam, a może precyzyjniej pisząc tak sobie te różne wymiary jednego stylu wielbłąda na własny użytek archiwizacyjny opisuję. Bardzo zgrabnie Shit City jest skonstruowane, nad wyraz płynnie, nie szarpiąc i dyskomfortu nie przynosząc. To świetnie zaaranżowana porcja rocka, przyjemnie chwytliwa, rozkosznie bujająca ani banalna ani przekombinowana. Zwyczajnie tajemnica sukcesu tkwi w idealnie dobranych w odpowiednich proporcjach składnikach. Baza solidna na stonerowym wywarze przygotowana, a do niej garść tego, szczypta tamtego i morda takim typom jak ja się cieszy. Mam prawo do zadowolenia, bo czekałem na ten album i ogromne oczekiwania w nim pokładałem, a Norwegowie po raz kolejny mnie nie zawiedli dając produkt markowy z dobrze znanym firmowym szlifem i czymś, co Shit City wśród poprzedników wyróżnia. Czwarta odsłona ich talentu, trzeci krążek, który uwielbiam, a każdy z tej trójcy własny koloryt posiada. Udowodnił wielbłąd, że na swoje wysokie miejsce wśród retro rockowego trendu zasługuje – bezapelacyjnie! 

czwartek, 18 września 2014

Zabić bobra (2012) - Jan Jakub Kolski




Wytrawnym koneserem kina się nie tytułuje, twórczość Jana Jakuba Kolskiego znam wybiórczo, znaczy "coś tam, coś tam" oglądałem, może się zachwyciłem, a może obojętnym pozostałem - bo to kino zawsze bardzo specyficzne, gdzieś z pogranicza surowej estetyki i poetyckiego niemal zacięcia. W tych obrazach bardziej cisza gra, klimat i pewna drażniąca gierka z widzem jest prowadzona stąd trudno je rzecz jasna w kategoriach zwykłej rozrywki odbierać - one z rodzaju "zrobiłem film dla siebie, a wy próbujcie ogarnąć o co mnie tu, itd." ;) Dlatego też Zabić bobra w żadnym stopniu mnie nie zaskoczył, on tylko utwierdził w przekonaniu, że Kolski swoją ścieżką kroczy i ma głęboko gdzieś wszelkie tabu. Fajnie, bo ja też w swoich przekonaniach podobnymi zasadami się kieruje. Tyle, że to co w swojej najnowszej odsłonie zaproponował to nawet dla mnie zbyt duże stężenie filozofii "pójdę po całości" przez co wystraszyłem się odrobinę, że konserwatystą się staję. :) Nie dałem rady przebrnąć bez poczucia zniesmaczenia, z trudem pozostałem przed ekranem do końca z tym ciągle kołatającym się pytaniem w wielu wariantach - czemu to ma służyć, po co to, dlaczego akurat tak? "Ni z gruchy ni z pietruchy" wali prosto w ryj szokującymi scenami kopulacji próbując w miarę rozwoju wydarzeń udowadniać, że to przecież czyste uczucie pomiędzy bohaterami się narodziło. Dwie dusze poharatane z obciążeniami z przeszłości potrzebują bliskości, odnajdują się i nie istotne są jakiekolwiek bariery. Wiem, widzę, ale za cholerę nie rozumiem! Ok, obejrzałem i co myślę piszę, ale po co tak naprawdę tym obrazem się torturowałem tego do tej pory nie wiem. Temu bobru, znaczy temu Janu nie dziękuję! :(

środa, 17 września 2014

The King's Speech / Jak zostać królem (2010) - Tom Hooper




Jak najbardziej zasłużone laury zebrane, gdyż pod każdym względem to dzieło wyjątkowe. Urokliwie i gustownie wykreowane, począwszy od scenografii, zdjęć, montażu i muzyki poprzez aktorski kunszt całej obsady, po samą fabułę, która przez życie spisana tak bardzo wzrusza i porusza. Jestem wdzięczny ogromnie za ten obraz, on mnie wzbogacił, lekcję zarówno historii jak i życia przyniósł. Ta historia w niespokojnych czasach osadzona odsłoniła świat miniony z zupełnie nowej perspektywy, przypomniała wytrawną elegancję, taktowne maniery i staranny język. Dała szanse na obcowanie z prawdziwą sztuką osadzoną w ramach dziesiątej muzy z klimatem zniewalającym, scenami pełnymi artyzmu i wyśmienitym poczuciem humoru, udowadniając, że o ważkich rzeczach nie trzeba zawsze w śmiertelnie poważnym tonie rozprawiać. To walor o wyjątkowości The King's Speech przesądzający - on ucząc bawi i bawi ucząc, a to zaleta fundamentalna, szczególnie, że dystans, autoironia czy wytrawne poczucie humoru zdaje się współcześnie miejsca ustępować nadmiernie egzaltowanemu prostactwu lub prymitywnemu grubiaństwu. Bez najmniejszych wątpliwości, jedno z tych dzieł, które na zawsze godne miejsce wśród pereł kinematografii powinno zajmować. Nie przyjmuje sprzeciwów! ;)

P.S. Tak po części na marginesie – nie pierwszy raz, kiedy kobieta i jej charakter, predyspozycje psychiczne i osobowość dojrzała w dużym stopniu małżonka wielkim czynią. Wiele takich przykładów, kiedy to źródłem motywacji i żelaznej konsekwencji ta płeć "słaba"! :)

wtorek, 16 września 2014

Royal Blood - Royal Blood (2014)




Przypadek, taki szczęśliwy zbieg okoliczności lub natura psa tropiącego wszelkie ciekawostki jakie w rockowo-metalowym światku się pojawiają, umożliwia mi natrafiać na takie perełki. Bez znaczenia co, istotne tylko, że znajdują one do mnie drogę i finalnie pozwalają ekscytować się dźwiękami intrygującymi. Royal Blood poznałem i od pierwszego wejrzenia/wsłuchania się zakochałem! :) W tym zauroczeniu rymy częstochowskie do warsztatu literackiego wprowadzam, tak intensywnie dzięki debiutowi wyspiarzy bujam w obłokach. :) Trzy dźwięki na krzyż, a taka radocha! To jest właśnie talent kiedy z pozornej prostoty dzięki wyczuciu wespół ze sporymi już umiejętnościami kompozytorskimi potrafi się coś porywającego sklecić. Na cholerę pretensjonalne komplikowanie struktur kiedy dobra zabawa z kapitalnego groove'u i dojrzałego warsztatu naturalnie wypływa. Minimalistyczne podejście, a taki spektakularny efekt, niczym ikoniczna twórczość Cobaina i jego kumpli. Czasy inne, zasięg oddziaływania nieporównywalny, miejsce przychowu utalentowanych typów odległe, ale zasada podobna. Jak się ma coś inspirującego w głowach, wrażliwość artystyczną i spostrzegawczą naturę to zamiast fiksować się na duszy maltretowaniu trzeba wyjść z kokonu i twórczymi metodami zrzucić z siebie ten ładunek. Rozbudzili młodzieńcy mój apetyt i oczekuję dosyć szybko na kolejny krok udowadniający, że sroce spod ogona nie wypadli. Jeżeli drugi album równie dobry się okażę to wróżę im sporą szansę na popularność jaką tacy piewcy garażowej brudnej alternatywy jak The White Stripes zdobyli. To ta sama estetyka, gdzie blues z garażowym undergroundem się spotyka - tam z młodzieńczej pasji i inspiracji legend dorobkiem powstaje napar wyśmienity. Pierwszy krok ku sławie i honorom zrobiony, bo debiut to pełen esencjonalnego rockowego ekstraktu. Pełny przebojowego szlifu, brudnego, trzeszczącego soundu i rasowej wokalnej zadziorności. Jedyny mankament to skromna długość jak na longplay. Te trzydzieści minut to odrobinę mało by w pełni zaspokoić rosnące w miarę konsumpcji oczekiwania. Pytanie zatem czy zbyt częste zapętlanie albumu nie spowoduje już wkrótce poczucia znużenia. Stąd apel o dynamikę dalszych poczynań i wartkie spisanie nowych pomysłów by hajp nie wyblakł. Nie wątpię, że one są o czym ten pierwszy cios bezwzględnie przekonuje!

poniedziałek, 15 września 2014

Gran Torino (2008) - Clint Eastwood




Jak bardzo oddanym admiratorem reżyserskich poczynań Clinta Eastwooda jestem, dawałem już pewnie nie raz do zrozumienia. Ze względu na ogromny szacunek dla jego twórczości zawsze gdy opinię odnośnie konkretnego obrazu przychodzi mi wyrazić, moja pokora wobec dzieła odrobinę mnie deprymuje i jasność umysłu pęta. Jak w miarę sprawnie i celnie w słowach zawrzeć złożoność psychologiczną postaci, relacji międzyludzkich czy wielowątkowego i wieloperspektywicznego błyskotliwego dostrzegania niuansów ludzkich zachowań. Gran Torino jest właśnie takim typowym przykładem, kiedy to ukazane trafne obserwacje i przenikliwe diagnozy mentalnej kondycji człowieka prędzej ku złożonym dysertacjom niż zwięzłym wnioskowaniom kierują. Stąd zdając sobie sprawę z własnych ograniczeń nie zamierzam tutaj nawet próbować rozwijać refleksji o czysto psychologicznym czy socjologicznym charakterze, bo tekst objętością mógłby przytłoczyć, a i tak w pełni nie oddałby bogactwa i złożoności materii. ;) Chcąc także  uniknąć spłaszczania wątków nie podejmę ryzyka i prób wyciśnięcia esencji tych bogatych spostrzeżeń. Ograniczę się tylko do położenia akcentu na wyborne rzemiosło jakie w obrazie i scenariuszu zawarte. Ono o wyjątkowości i fenomenie tego dzieła decyduje. Pozwala się napawać maestrią prowadzenia narracji i precyzją ukształtowania osobowości postaci. To bohaterowie są kwintesencją i walorem nadrzędnym! Ich przekonania i życiowe rozterki, mocno zakotwiczone codzienne rytuały – tradycje i światopogląd równie trwałe jak i przewartościowywane teraźniejszością. To mistrzowski przykład jak w sylwetkach bohaterów oddać stereotypowe konstrukcje osobowości i pozornie paradoksalną złożoność ich funkcjonowania. Jak scharakteryzować relacje pomiędzy nimi aby uchwycić skomplikowany teatr zachowań z uprzedzeniami w rolach dominujących i zwykłej przyzwoitości która je potrafi zwalczyć. Prawdziwa intelektualna i emocjonalna uczta, a Walt Kowalski to już postać ikoniczna, jego gesty, mimika, wypowiedzi, dialogi z kumplami, twarde zasady, szorstki charakter, sarkastyczna zgorzkniałość czy zwyczajnie ludzka przyzwoitość mają już dla okrzepłej publiczności wymiar kultowy. Jeżeli dojrzałe, wartościowe kino to właśnie między innymi spod ręki Eastwooda. Doświadczonego i świadomego człowieka, legendarnego aktora i genialnego reżysera. 

piątek, 12 września 2014

Incendies / Pogorzelisko (2010) - Denis Villeneuve




Labirynt jakiś czas temu widziałem i nie dostrzegłem w nim tego czym szeroka rzesza widzów się zachwycała. Dziś nim Wroga, czyli najnowszą odsłonę twórczych możliwości kanadyjskiego reżysera obejrzę szansę na konfrontację z najwyżej ocenianym jego dziełem otrzymałem. Pogorzelisko na ekranie TVP Kultura zagościło, a ja nie mogłem sobie odmówić by swoim złośliwie krytycznym spojrzeniem go nie objąć. Obwąchałem więc co nieco na jego temat i w chwilę po tym już z nieukrywaną nadzieją z zupełnie biegunowo odmiennym przekonaniem, że ocena Denisa Villeneuve'a w moich oczach wzrośnie punktualnie dwadzieścia minut po dwudziestej zasiadłem przed ekranem. I teraz już wyraźnie mogę stwierdzić, iż czas ten ponad dwugodzinny przeżyciem był zaprawdę wyjątkowo poruszającym. Historia kobiety jej śmiercią zainicjowana, a za pośrednictwem pogrążonych w żałobie dzieci prowadzona spory ślad pewnie na dłuższy okres we mnie pozostawi. Potomstwo ścieżką życia matki kroczy, odkrywa i rozumieć przełomowe wydarzenia zaczyna - między wierszami czyta, przez pryzmat bezlitosnej historii rzeczywistość zgłębiając. Odnajdują dramatyczną prawdę, jaka na ich przyszłe życie wpływ decydujący będzie miała - powody w zdarzeniach z przeszłości zaplątane, które osobowość matki tak dotkliwie poraniły. Villeneuve co krok zaskakuje i robi to niemal do końca w świetnym stylu, by w finale przegiąć odrobinę naciąganym zbiegiem okoliczności. Jednako mimo wszystko sposób w jaki oddał czasy niespokojne, bezlitosny okres wojny religijno-etnicznej, przemocy, okrucieństwa bez granic i nienawiści jaka tylko zemstą choć w niewielkim stopniu może być zdławiona, to robota bardzo wysokiej jakości. Obserwowałem te potworności, morze cierpienia, zdziczenie oprawców i niemal fizyczny ból odczuwałem. Bezradność jednostki wobec masowego obłędu w jakim człowiek się zatraca, kiedy podstawowa wrażliwość i empatia z fanatyzmem przegrywa. Człowieczeństwo ogniem strawione - pogorzelisko pozostawione! Wypalona ziemia może na nowo owoce prawości zrodzi do czasu aż ponownie wyjałowiona mrocznymi ludzkimi instynktami zostanie! Ten cykl jest nieunikniony. :( Niezwykle mocne kino, które nie pozostawia obojętnym - ono udrękę przynosząc oczy otwiera.

P.S. Wiem w strasznie wyniosły, poetycko-pompatyczny niemal ton wszedłem, ale w tym przypadku to jak najbardziej usprawiedliwione. 

czwartek, 11 września 2014

360 / 360 Połączeni (2011) - Fernando Meirelles




Coraz bardziej popularna formuła mozaiki w bardzo dobrym wydaniu, dla tych co w kinie od bezpośrednich gotowych schematów cenią bardziej czytanie między wierszami. Może trochę banalna prawda stanowi oś filmu, jednak dzięki egzotyce palety postaci oraz charakterystycznej tak dobrze znanej z Wiernego ogrodnika zwartej ujęciowej maestrii, produkcja zyskuje wciągający klimat. Bardzo zacna odskocznia to w moim przekonaniu od typowo hollywoodzkiego nadęcia, bogata szeroką gamą ludzkich osobowości, zagubionych w gąszczu życiowych wyborów. Wielowątkowa, wielopłaszczyznowa i może przez to nieco po łebku traktująca pewne niuanse czy zawiłości. Brak dostatecznej uwagi skupionej na głębszej genezie uwarunkowań podejmowanych przez bohaterów działań, to klasyczny problem w takich układankach, gdzie urodzaj ścieżek zbyt obfity, a precyzja szkicu postaci nazbyt powierzchowna. Niemniej jednak mnie finalnie usatysfakcjonował, dając do analizy pomimo oklepanego schematu temat zawsze intrygujący. Co tu główną rolę odgrywa, co rządzi tą plątaniną ścieżek - przeznaczenie a może przypadek - los ślepy, to on wydaje się głównym architektem.

poniedziałek, 8 września 2014

Tinker Tailor Soldier Spy / Szpieg (2011) - Tomas Alfredson




To jest kino szpiegowskie jakiego oczekuje! W nim wybornie klimat wykreowany za sprawą dopieszczonej scenografii, muzyki z wytrawnymi brzmieniami między innymi dęciaków, stylowej atmosfery – takiej z klasą, gustownie eleganckiej i w ogóle magnifique. :) Wizualnie urzekający i za sprawą treści ekscytujący. Z absorbującą intelektualnie szaradą, płynnie i nieśpiesznie zgłębianą. W niej tajemnicze postaci, wątki szpiegowskie, kryminalne i naturalnie psychologiczne. Bo to nie jest prostackie kino akcji tylko wyrafinowane studium ludzkiej psychiki w krajobrazie bezlitosnej gry o wpływy. Nostalgiczna opowieść o życiu z wyboru w permanentnym poczuciu zagrożenia i odpowiedzialności – bezustannej podejrzliwości i potrzeby bliskości. Pozostawania jednocześnie figurą na szachownicy i arcymistrzem nimi poruszającym. To w pełnej krasie wybitny dowód pokazujący jak daleko kino szpiegowskie odejść może od schematu „zabili go i uciekł” i jak wiele na tym może zyskać. Druciarz, krawiec, żołnierz – który z nich? :) Kto tym steruje, kto cyrkiem manipuluje lub inaczej kto nieświadomie wymanewrowany w tej grze pozostaje? Są proste pytania na które równie jasnych odpowiedzi brak. Za tak obfity zastrzyk absorbującej umysłowo i urzekającej estetycznie rozrywki Tomasowi Alfredsonowi i całej genialnej warsztatowo obsadzie szczerze dziękuję.

P.S. Zabieg z klasykiem w postaci La Mer w wykonaniu Julio Iglesiasa – szukam odpowiedniego słowa. :) Wiem, mam dwa – KUNSZTOWNY I EFEKTOWNY!

niedziela, 7 września 2014

Pride and Glory / W cieniu chwały (2008) - Gavin O'Connor




Jasne, że łatwiej jest na mnie wrażenie zrobić takim rasowym kinem gatunkowym niż jakąś wydumaną, trudno zrozumiałą abstrakcją. :) I skwapliwie Gavin O'Connor tą moją słabość w stosunku do takich dramatów wykorzystał. Nakręcił bowiem pełen emocji obraz, którego rzecz jasna fundamentem pewien szablon, jednako zrobił to z takim rozmachem i wyczuciem, że mój aplauz zdobył bezwzględnie. Tym schematem familia z tradycjami policyjnymi, gdzie pasja na równi z powołaniem czy nakazem ojcowskim ku tak wymagającej robocie popycha. Szczególnie gdy areną zmagań Ameryka ubabrana w narkotykowym bagnie, okupowana przez łasych na łatwy szmal cwaniaków z dzielnic od których trzymać się z daleka należy. Niestety policjant też człowiek - czyli w jej szeregach równie sporo skurwieli, kombinatorów, prostaków, zwykłych straceńców ale i jednocześnie pasjonatów czy prawdziwych bohaterów. To walor nadrzędny obrazu O'Connora, że kreując ekranowy świat potrafił wzbudzić u mnie poczucie obcowania z realistycznie autentyczną rzeczywistością. Dzięki takiej pierwszorzędnej oprawie ten klasyczny dramat policyjny nie powoduje odruchów zwrotnych w postaci wymiotów nader heroicznymi czynami superbohaterów w mundurach. Realia nie są czarno-białe, a zagadka nie jest banalna, postacie nie są jednowymiarowe, a psychologiczne uwarunkowania ich funkcjonowania topornie spłaszczone. To kawał pasjonującego kina z akcją z impetem prowadzoną i wybornie skonstruowanymi relacjami międzyludzkimi. Tak sprawnie wyprodukowanego, że aż prowokującego określenie wybitny. Nie mam obaw by postawić go w jednym szeregu z największymi dokonaniami takiej formuły gatunkowej. Szczególnie, że za wysokim poziomem ekip technicznych równie kapitalne aktorstwo podąża. Zaskakująco sugestywny i coraz częściej z nawiązką zaspokajający moje oczekiwania Colin Farrell, jak zwykle oszczędny i stonowany Edward Norton, kapitalny w tym gliniarskim anturażu Noah Emmerich i oczywiście solidny weteran w osobie Jona Voighta. Wyróżniłem ich bo pierwszy plan wypełniają, ale szczerze spoglądając powinienem w tym miejscu całą obsadę wymienić, bo brak w kreacjach drugoplanowych jakiegokolwiek mankamentu - uznania szczere zatem wyrażam! I proste aczkolwiek tak istotne końcowe przesłanie z poruszającej historii wydobyte - lojalność jest w najwyższej cenie, a zapłacić finalnie trzeba za własne błędy i pokusom uleganie. Dla mnie bomba! Można się nie zgadzać. :) Dzisiaj akurat zostawiłem swojego gnata w szafce na posterunku, więc chwilowo wy o odmiennym zdaniu możecie czuć się bezpieczni. ;) :) 

P.S. Na marginesie jeszcze - od zawsze te amerykańskie pogrzeby policyjne robią na mnie ogromne wrażenie. Jest majestat, jest autentyczne poruszenie, są ciary na plecach.

piątek, 5 września 2014

Orange Goblin - The Big Black (2000)




Z buta zaczynają, bez nadętych introsów tylko z bezpośrednim przekazem, że to rubaszny metalizowany rock jest, a nie żadna pseudo intelektualna popierdółka. Z bulgoczacym basem, łomocząca perkusją i charczącymi, zaflegmionymi riffami. Kosmiczno-psychodeliczny stonerowy trip z fuzzem intensywnie wykorzystywanym. Z chwytliwym transem i brudnym, dudniącym brzmieniem. Z kompozycjami sklejonymi z prostych patentów i fachowo wystylizowanymi na odjechany groove. Z gardłowym charkotem zwalistego Bena Warda i ognistą dynamiką instrumentalistów. Z pasją i zaangażowaniem - z talentem i umiejętnościami. Bo tu nie chodzi o kasę, łatwe panienki czy szumną popularność. Tutaj dominuje duch i entuzjazm - praca dla idei. To harówa po godzinach, wycieranie desek scenicznych w ciasnych, zadymionych klubach, niedosypianie i niestety poniekąd zaniedbywanie życia rodzinnego. Ładownie ciężko zarobionego szmalu w piece, gitary, bębny - wynajem pomieszczeń prób czy remonty rozpadającego się vana. To w nich kurwa szanuję, że już tyle lat młócą tą swoją wersje wdechowego rocka! Kokosów z tego nie mają - szarpią się z szarą codziennością egzystencji formacji szanowanej ale niszowej. Mają takie samozaparcie i niegasnący entuzjazm jakiego pozbawieni popularni pajace z dominujących muzycznych nurtów. To oczywiste, że więcej wart taki pomarańczowy goblin od setek zblazowanych gwiazdorów. Rzekłem! Z przekonaniem! Koniec bazgrania czas wrócić do słuchania tego świetnego albumu. :)

czwartek, 4 września 2014

Imagining Argentina / Mroczna Argentyna (2003) - Christopher Hampton




Obraz przygnębiający i wstrząsający, sugestywnie odtwarzający czasy rządów junty wojskowej, która zaledwie przez kilka lat prowadząc politykę opartą na bezwzględnej przemocy doprowadziła do zaginięcia kilkudziesięciu tysięcy osób. W praktyce rzecz jasna ich śmierci, ale kto by się po latach tym przejmował kiedy pamięć ludzka wybiórcza, a odpowiedzialność za czyny szczególnie na szczeblach władzy praktycznie żadna. Smutne i niestety prawdziwe, bez względu na geograficzne położenie! Nie jestem jednak historykiem, a wiedza moja ogólna, stąd pouczać czy edukować nie zamierzam. Skupiam się zatem na samych odczuciach jakie fabuła na mnie wywarła, a one silne emocjonalnym wzburzeniem przesiąknięte. Nie jestem w sobie w stanie wyobrazić bezradności jaka mogła w rzeczywistości towarzyszyć ojcom, matkom czy dzieciom, których najbliżsi z dnia na dzień przepadali bez wieści, a los ich zależał wyłącznie od ogarniętych obsesją władzy bezwzględnych oprawców. Oglądając jednak przekonujące kreacje głównych postaci dramatu po części sam przeżywałem targające mną uczucia gniewu, rozpaczy i bezsilności. To zasługa zarówno wybornego aktorskiego rzemiosła jak i oczywiście potrafiącego wykrzesać z gwiazd wiarygodną i sugestywną realizacje Christophera Hamptona. Ojcem sukcesu reżyser bezsprzecznie jako dyrygent tej orkiestry, a poszczególni specjaliści odpowiedzialni za muzykę, zdjęcia, montaż czy scenografię równie zasłużeni, gdyż fuzja ich działań efekt niemal namacalnego przeżywania emocji przyniosła. Realistyczny obraz Argentyny przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych z licznymi historycznymi zawiłościami (ukrywający się naziści), wszędobylskim poczuciem terroru, strachu oraz nierównej walki z bandyckim systemem. W klimacie szarej egzystencji, niemocy i permanentnego zastraszenia człowiecza natura niemal zduszona. Niemal! Jak bardzo w granicach jednego gatunku różnimy się od siebie - my jednocześnie krwawi drapieżnicy i empatyczni humaniści.

P.S. To w tych czasach i takich okolicznościach miłościwie panujący Franciszek (Jorge Mario Bergoglio) w milczącym przyzwoleniu wspinał się po szczeblach w hierarchii Kościoła katolickiego. Tak, ten uśmiechnięty, serdeczny "pożal się Boże" reformator. Kropka, bo nie zamierzam się wdawać w dyskusje typu lepszy taki niż betonowy radykał czy teraz to jest fajny i pewnie żałuje błędów z młodości. Szczęśliwie losy tej instytucjonalnej sekty zupełnie mnie nie obchodzą. Oczywiście póki ze swoimi buciorami do mojego życia się nie wprasza!

środa, 3 września 2014

The Secret Life of Walter Mitty / Sekretne życie Waltera Mitty (2013) - Ben Stiller




Takie kino w rodzaju kochasz, bądź nienawidzisz. Tego rodzaju reakcje bezpośrednio po seansie zdawał się wywoływać - poczucie obowiązku opowiedzenia się jednoznacznie po jednej ze stron barykady. I decyzja została podjęta - tak podobał się! Tyle, że przez chwilę dosłownie! Niewiele czasu minąć musiało bym w tej specyficznej formule spektakularnej zabawy i egzaltowanej poetyki zwykłą popkulturową papkę zaczął dostrzegać. Zupełnie mi taka formuła kina made in Stiller w połączeniu z inteligentną balladą nie pasuje. Fakt że taka hybryda chwilowo mnie zaciekawiła nie wpływa już teraz na finalne odczucie obcowania z oczywistościami w atrakcyjnym i luzackim opakowaniu podanymi. Nawet intensywne przymrużenie oka, rzecz jasna w odbiorze przygód Mitty obowiązkowe nie pomogło w zrozumieniu jakimi intencjami twórcy się kierowali, do kogo trafić z takim obrazem chcieli. Nie zamierzam też wyłącznie krytyką permanentną w ocenie tej produkcji się kierować, bo summa summarum oglądało się dobrze, aktorzy podołali zadaniu, dialogi były dosyć oryginalne lub bardziej osobliwe, a przez to zwyczajnie fajne. Bohaterowie ekscentryczni, krajobrazy malownicze, muzyka subtelnie z wyczuciem wypełniająca tło, a emocje mimo wszystko we mnie ciut pobudzone. Może jednak powinienem dać się porwać tej przygodzie, spojrzeć na nią z zupełnie innej, takiej "lajtowej" perspektywy? Sekretne życie Waltera Mitty jako taka egzotyka wśród preferowanego przeze mnie kina może i tak, wśród jednak konkurencji co wybitne filmy o życiu zwykłego człowieka tworzy już zdecydowanie nie. Czyli jednak to nie kino w rodzaju kochasz, bądź nienawidzisz. :) 

P.S. Wiem! To była satyra na to wybitne kino o człowieku traktujące. :)

wtorek, 2 września 2014

We Own the Night / Królowie nocy (2007) - James Gray




Kawał dobrego kina, gdzie silnie wyczuwalny klimat szlachetnej szkoły najwybitniejszych twórców dramatów policyjno-gangsterskich jednoznaczny. I choć tak bliski ideału, zawierający w rozsądnych proporcjach wszelkie pierwiastki hollywoodzkiego wysokogatunkowego szablonu konwencji, pewien bardzo niewielki niedosyt pozostawił. Taki trudny do określenia jednako na tyle wyraźny, iż nie pozwala by na równi z elitą był stawiany. Niemniej jednak wbił się w moją świadomość, zakotwiczył tam jako mocne, rasowe kino, przekonał warsztatowo, szczególnie że wyborny jak zawsze Joaquin Phoenix wszelkie walory swojego talentu uwydatnił, a towarzyszący mu coraz lepszy aktorsko Wahlberg czy legendarny DuVall dodatkowego atutu dostarczyli. Nie zauważyłem słabej roli, wszyscy razem i każdy z osobna tutaj klasę pokazał - role pierwszoplanowe, drugoplanowe jak i te tło niejako tworzące na tyle wyraziste, że godne wyróżnienia. I jeszcze sama historia fabułę stanowiąca, robiąca wrażenie autentycznej, nieprzejaskrawionej czy przeszarżowanej na etapie pisania scenariusza. Oczywiście w ramach dla gatunku immanentnych szablonów z charakterystycznym happy endem i ogólnym triumfem podstawowych relacji rodzinnych nad wszelkimi iluzorycznymi przyjaźniami na gruncie interesu budowanymi. Co będę się rozpisywał, dla każdego faceta przecież taka opowieść pełna twardzieli, to emanacja własnych głęboko skrywanych marzeń o życiu na krawędzi. Rzecz jasna, tylko na ekranie telewizora. :)

poniedziałek, 1 września 2014

Opeth - Pale Communion (2014)




Jak tu u siebie nie dostrzegać zdolności wróżbiarskich w kontekście niedawnej refleksji wokół Heritage i konfrontacji z najnowszym albumem Opeth. ;) Przewidziałem bieg zdarzeń bo Akerfeldt twórcą nierozczarowującym i znającym fach znakomicie. Opeth dziś wygodnie umościł się na jeszcze niedawno z pewną nieśmiałością i naiwnością za sprawą poprzedniej produkcji odkrywanym terenie. Okrzepł i jako już wytrawny gracz wszedł z rozmachem do rywalizacji o najwyższe laury. Podstawą do tak śmiałej tezy zawartość Pale Communion, czyli nastego już albumu w karierze. Skonsolidowany w nim ładunek dźwiękowej maestrii i emocji porywa, sprawia, że zatracenie się w wybornych kompozycjach, to najdoskonalsze antidotum na wszelką schematyczność, popkulturową żenadę czy miałkość trendziarskiej szmiry. Ogólnie wszechogarniające tandeciarstwo jakie z każdego kąta wypełza niczym roznosiciele zbawienia za srebrniki (ja pesymista czy realista). :( Album jest dopieszczony pod każdym względem, produkcyjnie dopracowany z pedantyczną obsesją, zagrany z kapitalnym feelingiem i co zaskoczeniem być nie mogło wirtuozerskim rozmachem. Rzewne plumkanie przenika się z pulsującym rytmem, a chwytliwe melodyjne partie uzupełniają idealnie ze skomplikowanymi frazami. Jest natchniony artyzm i jest intelektualnie, niemal elitarnie ale i czuć w tej muzycznej materii ducha rebelii. Bo pomimo, że w dźwiękach metalu w tradycyjnej formie nie uświadczymy to nadal diabeł jakiś taki, alchemicznego pochodzenia się czai, a mrok z niepokojem osnuwa poczynania grajków. Psychodelia w art rockowy frak się tu przyodziewa. ;) Właśnie - to co różni posiadający metalowe korzenie ansambl Akerfeldta od wyrastających z prog rockowego undergroundu, to ta rogata kontestacja, tajemnicza aura i podporządkowanie umiejętności samym kompozycjom. To nie jest przedkładanie efektownych rozimprowizowanych szaleństw czy monotonnie rozwijanych tematów nad zwartą strukturę czy dyscyplinę prowadzenia narracji. Dlatego też zawsze odczuwałem pewien zgrzyt i poczucie niezrozumienia w konfrontacji z wieloma tuzami progresywnej niszy. Czułem wyraźnie, że czegoś mi brak - pomimo rzecz oczywista szacunku dla ich dokonań nie byłem w stanie w pełni docenić takiego wyniosłego przekonania, że się więcej w muzyce rozumie i w związku z tym zamiast ambitnych wyrazistych piosenek de facto bezpłciowe i przegadane dłużyzny się produkuje. Rozumiem już, że problemem specyficzne podświadome definiowanie istoty proporcji i poczucie błękitnej krwi płynącej w żyłach. Piosenki są dla prostaków - my robimy sztukę! ;) Stąd "pitu pitu" Opethu nawiązujące obecnie estetyką do tuzów ambitnego rocka nigdy nie będzie w pełni akceptowane przez zdeklarowanych zwolenników takiej "arty-stokratycznej" formuły. Jednocześnie też trudna do zaaprobowania dla metalowej hordy będzie ewolucja grupy w te salonowe rejony. To problem zapewne, gdyż przyrost fanów nie będzie proporcjonalny do jego odpływu. Myślę mimo wszystko, że większym zmartwieniem dla Akerfeldta byłaby stagnacja i brak pomysłów na rozwój niż obawa przed niezrozumieniem. To swoisty sprawdzian dla tych co od źródła obserwują bieg tej opethowej rzeki, czy są w stanie prócz jaskrawych kontrastów firmowanych u zarania, uznać także ten puls współcześnie w numerach grupy istniejący. On nie pobudza dynamiki fragmentarycznie tylko stale kompozycje uatrakcyjnia - jest dojrzalszy, bardziej przemyślany, zgrabniej skonstruowany i przede wszystkim porzucający ten często toporny metalowy szlif. Ja ten egzamin zdałem - jestem równie mocno oddanym niewolnikiem Still Life jak i zafascynowanym admiratorem Pale Communion. Oby tylko te donośne głosy krytyki nie wytrąciły szefa wszystkich szefów w firmie Opeth z tej perspektywicznej ścieżki. Jak już błądzisz szefie to rób to na swoich zasadach. :) 

Drukuj