czwartek, 27 lutego 2014

Her / Ona (2013) - Spike Jonze




To piękne i pasjonujące studium psychologiczne - skomplikowane i złożone w cudownej poetyckiej formie zamknięte. Pełne głębokich wątków skłaniających do indywidualnych refleksji, akcentowane znakomitą warstwą muzyczną, obfitymi dialogami i wybornym warsztatem aktorskim. Gładko za rączkę poprowadził mnie Spike Jonze wkręcając skutecznie w nietuzinkowy obraz futurystycznej wizji relacji "międzyświadomościowych". Jego odbiegająca od potocznego rozumienia przyszłości percepcja skupia się na detalach, gdzie człowiek w centrum zainteresowania pozostaje. Nie przez pryzmat potrzeb materialnych, a duchowych jest spostrzegany. Emocjonalne pragnienia stanowią istotę jego egzystencji, a wieloaspektowy sposób ich zaspokajania oraz trudności w ich realizacji najłatwiejsze drogi podpowiadają. Niestety na tym szlaku pozornie doskonale przygotowanym, zupełnie nieprzewidywalne zakręty się pojawiają - byty dla człowieka skonstruowane w zaskakującą stronę ewoluują. Zacierają się granice, pewien przełom następuje - człowiek tworzy "istoty", które w niewiarygodny sposób zmieniają jego życie. Nieuniknione wejście na kolejny poziom w tej cywilizacyjnej drabinie, a z nim zupełnie nowa rzeczywistość z jaką się zmierzymy nadchodzi. Prędkość rozwoju technologicznego już od czasu jakiegoś trudna do kontrolowania, a nadal przyspiesza i w żadnym stopniu nie zamierza zwolnić. Byleby to co już przesądzone z emocjonalnej perspektywy nas nie ograbiło. Z tego punktu widzenia jękliwy typ wrażliwca, pozbawiony atawistycznych cech męskich jakim jawi się Theodore, finalnie nie wywołuje uśmieszku politowania, a jedynie nadzieje daje. ;)

P.S. Jak się cholera cieszę z takiego spojrzenia na jutro - bez tej całej spektakularnej otoczki jaka od zawsze w tej tematyce w kinie dominuje!

środa, 26 lutego 2014

Pearl Jam - Vs. (1993)




W 1991 roku takim debiutem odpalili, że jego echo nawet z perspektywy długoletniej słyszalne. Zwyczajnie kult i milczeć - jeżeli ktoś się nie zgadza. :) Jednakowoż tak wysoko poprzeczkę zawiesili, że oczekiwanie na następce przemieszane obawą i nadzieją na coś wielce spektakularnego było. I nadeszła ta chwila, ponad dwa lata po osiągnięciu szczytów za pośrednictwem Ten, kiedy Vs. światło dzienne oficjalnie ujrzała. Ocena tego krążka z perspektywy ponad dwudziestu lat bardzo wysoka, bo pomimo, że odrobinę mniej przebojowa to nadal bogata w cechy, które debiutowi towarzyszyły. W szczegółach i ogólności trochę niespodzianek i fundament klasyczny dla bezpieczeństwa. Numery co jednocześnie chwytliwością do nucenia porywają jak i intrygują ciekawymi rozwiązaniami aranżacyjnymi. Drugi ówcześnie album w dorobku, a już taka dojrzałość, jaką z wytrwałością i precyzją inni przez lata budują. Świetne kompozycje i tyle! Szczególnie, że znając dalsze losy grupy, jej poczynania stricte muzyczne, w sensie jakości już nigdy nie wzbili się równie wysoko. Próbując zmodyfikować formułę, zbytnio w eksperymenty czy w następstwie zbyt folkowo-akustyczne brzmienia zawędrowali. Zamiast łamać kolejne bariery, na marginesie wielkiego show biznesu się ukryli, a gwiazda jaka jeszcze chwilę wcześniej błyszczała, nieco zbladła. Fakt, że to nadal sporej klasy było granie, lecz już nie tak atrakcyjne i przede wszystkim dla mnie zbytnio pazura pozbawione. Wniosek jeden końcowy! Ostatni to naprawdę wyjątkowy album grupy i chociaż ich wytrwałość do dziś mój szacunek budzi, muzycznie od tej pory nie byli i nadal nie są w stanie do siebie w pełni przekonać. Nie zmienia to faktu, iż z dumą nadal koszulkę z ich logo zamierzam nosić! Przecież w duszy grają mi już na zawsze Ten i Vs.!

wtorek, 25 lutego 2014

Pantera - Far Beyond Driven (1994)




Start i kopniak w miękkie podbrzusze wszelkich nadwrażliwców precyzyjnie wymierzony! Tak oto kolejny rozdział w tej wtórnie za pośrednictwem Cowboys from Hell zainicjowanej historii zostaje otwarty. Pędzą tu na początek na  złamanie karku by za chwilę zwolnić i w pełnym groovu stylu pobujać kapitalnym riffem - piskami i sprzężeniami pikanterii dodać. I tak przez cały krążek, płynnie mieszają soniczny rwany gwałt z chwytliwymi zwolnieniami, przy każdym niemal numerze wyjątkowo szerokiego banana przyklejając mi do mordki. Szczerzę zębiska w zadowolenia grymasie ale i także w bojowym manifeście, jaki maniera wokalna Anselmo wywołać potrafi. Pięści zaciśnięte pewność siebie demonstrują, buńczuczną arogancje, że niewielu mogło podskoczyć Panterze w jej ówczesnej formie. Posiadali ci goście wówczas autentycznie powód by takie postawy prezentować, gdyż Far Beyond Driven to album wyborny. Pełen dramaturgii, umiejętnym stopniowaniem napięcia formowanej, świetnych riffów made in Dimebag Darrell, basowo-perkusyjnego doładowania, gdzie charakterystyczne punktowanie Vinniego dominuje, a bas Rexa dodatkowej przestrzeni całości dodaje. Jeszcze jeden walor podkreślenia godny, co na szpicy umieszczony. Nim szaleńczo buzujący testosteronem o niewyparzonej gębie Filipek z mokradeł pochodzący. Jego ekspresja wokalna wyjątkowej mocy, przez co efekt uzyskany wyśmienity. Taki typ frontmana, co prosto z buta, bezkompromisowo o swoje walczy, a orężem jego szczęśliwie muzyka i doskonałe umiejętności wokalne. Zwierzę sceniczne zwyczajnie, w takim środowisku, otoczeniu, naturalnie dominujące. Taką właśnie zawieruchę w tym składzie czynili, a w srebrnym krążku zamknięte to studyjne dokonanie, namacalnie dowód sugestywny na prawdziwość tej tezy daje. Far Beyond Driven to kawał soczystego mięcha, wyłącznie dla tych, co zwierzęcej naturze poddać się podczas konfrontacji z muzyką potrafią! Szczęśliwie nadal mam ku temu jeszcze predyspozycje. :) 

niedziela, 23 lutego 2014

A Late Quartet / Późny kwartet (2012) - Yaron Zilberman




Nostalgiczna opowieść o przełomie, spowita zwiewną mgiełką wytrawnej oprawy muzycznej i osadzona w pełnej klasy współczesnej scenografii. Historia pasji, której niemal wszystko podporządkowane, wokół której życiowa proza skonstruowana, pozornie w pełni kontrolowana i przewidywalna.  I chociaż od strony technicznej nie ma się do czego przyczepić, bo świetnie zagrana, zrealizowana w ogólności, to ja się nią zachwycić tak do końca nie potrafię, gdyż zwyczajnie seans dosyć przyciężkim, męczącym był doświadczeniem, a leniwa narracja skupiająca się wyłącznie na aspektach psychologicznych w relacjach bohaterów z samymi sobą jak i otoczeniem zbyt mało atrakcyjna. Może ja prostakiem jestem, że docenić tak do końca zamysłu reżysera nie potrafię – stwierdzę zatem, oddając mu z przekąsem, względnie obiektywnie sprawiedliwość, iż dla miłośników tego rodzaju rzemieślniczej kameralnej estetyki zapewne to rozkoszne przeżycie. :)

piątek, 21 lutego 2014

System of a Down - Mezmerize / Hypnotize (2005)




Serj Tankian i jego barwna trupa w ostatnim jak dotąd tchnieniu studyjnym bohaterem poniżej wypowiedzi - w łabędzim jak się zdaje śpiewie, jednako nie finałowym akcie kompozytorskiego talentu tych gości. Wyborny debiut solowy Tankiana przykładem i uzasadnieniem tezy, że potencjał artystyczny jeszcze w przede wszystkim liderze formacji ogromny. Rozwinął Serj pewną atrakcyjną i wartościową estetykę, a mnogość inspiracji i szerokie spektrum działalności artystycznej każe czekać na kolejne kapitalne dzieła – może nawet pod szyldem SOAD? Kto wie co przyniesie przyszłość. Ona tajemnicą, a że wróżenia z fusów nie praktykuje stąd stojąc twardo na ziemi oprzeć się na faktach z przeszłości zamierzam, refleksje odnośnie Mezmerize i Hypnotize spisując. :) Ówcześnie po Toxicity, co światem cięższych nieco brzmień wstrząsnęło czas przyszedł na cios, co ponownie na kolana pośle zwolenników takiej estetyki - omamiały odrobinę gatunek ocuci. Tu niespodzianki wielkiej nie było, gdyż z pewnością krążki wrażenie spore zrobiły, jednako bardziej chwytliwe, mniej surowe się okazały. Ich zaletą pewna spójność, komplementarność formuły, jaką udało się zachować. Mezmerize i Hypnotize przenikają się nawzajem, tworząc zwartą całość hojnie obdarzoną bujną wyobraźnią stylistyczną, gdzie zabawa dźwiękiem i jego szlifem brzmieniowym fundamentem. Bez ograniczeń korzystanie z licznych wielogatunkowych cytatów, sprawnie wtłoczonych w firmowy styl istotnym walorem, wraz ze specyficzną słodko-gorzką percepcją rzeczywistości. Jest zabawnie, ale i jednocześnie poważnie, lirycznie z nutką nostalgii jak i patosu dawką. Tyle, że ta podniosłość ma zupełnie inny posmak – to nie nadęcie, tylko głębokie przeżywanie nut! W tych bliźniaczych krążkach zawarty magnes, co nawet w miarę upływu czasu nadal mnie skutecznie przyciąga, tajemnicą jego sukcesu nie rewolucja, a ewolucja w obrębie charakterystycznego kanonu. Po cholerę niszczyć, by nowe od podstaw budować, kiedy to jeszcze potencjał nie do końca wykorzystany. Pytanie tylko, kiedy wyczerpanie formuły następuje? Ale to już cecha tylko największym immanentna, by moment na bardziej gwałtowne przesilenie wyczuć i z powodzeniem nowe rejony eksplorować. System of a Down wszystkich kart na stół nie wyłożył, a działania solowe jego członków każą przypuszczać, że jeszcze sporo z ich wzajemnej współpracy kapitalnych albumów mogłoby powstać. Może kiedyś będzie mi dane się o tym przekonać. ;)

czwartek, 20 lutego 2014

Gravity / Grawitacja (2013) - Alfonso Cuarón




Ktoś tu sobie niezłe jaja robi, po znajomości promocję producentowi realizuje, nominując Grawitacje do Oscara w kilku prestiżowych kategoriach. Ja rozumiem, że film to pod względem sposobu realizacji przełomowy, ale żeby przy okazji pewnej nowatorskiej technologii budować wokół obrazu aurę niemal kultową, to już gruba przesada. Być może mój prywatny problem związany z percepcją najnowszej produkcji Alfonso Cuarona to przede wszystkim zupełnie niezaspokojone oczekiwania odnośnie zawartości "treści w treści" - że sparafrazuje pewnego klasyka. Ona istotą tutaj w założeniu być powinna - samotność w przestrzeni kosmicznej i walka o przetrwanie przecież kapitalnym materiałem do stworzenia wyjątkowego szkicu ludzkiej psychiki. Niestety zamiast przekonującego studium umysłu i duszy, otrzymałem sztucznie naciąganą, banalną konstrukcję, spłyconą dodatkowo wątpliwej jakości grą aktorską Sandry Bullock. Założenie pierwotne twórcy padło nie tyle pod naporem efektów specjalnych, które nota bene jednocześnie robiąc wrażenie, uśmieszek politowania okolicznościami w jakich umieszczone wywołują. Ono uśmiercone nieumiejętnym ukazaniem wielu złożonych procesów emocjonalnych i zupełnym brakiem wiarygodności przebiegu akcji. I tu "czarna dziura" co efekt zakładany pochłonęła się znajduje, bo jak docenić starania aktorów, speców od plastycznej strony realizacyjnej, gdy cała uwaga skupiona na tym cholernym, nieodpowiedzialnym zestrzeleniu satelity co w konsekwencji taką rozpierduchę czyni! :) Pęka w rezultacie ten nienaturalnie nadęty balonik - grawitacja ściąga w dół intencje Cuarona.

P.S. Faktem, że oprócz dominujących przez pryzmat bardzo wysokich oczekiwań licznych wad, sporo jest tu na co najmniej zadowalającym poziomie, a poniekąd poetycka w swej wymowie scena bujania Stone w stanie nieważkości w pozycji embrionalnej, zaiste sugestywna i zwyczajnie piękna w swojej archetypicznej formie.  Jednak to chyba mało, by tak głośno o Grawitacji było? :(

środa, 19 lutego 2014

Zaytoun / Mój przyjaciel wróg (2012) - Eran Riklis




Męczennik, słowo klucz i nieistotne, jaka kultura, czy religia, zawsze tam gdzie się pojawia zarzewiem jest dla wzniosłej ideologii granice budującej. Czy postawa ta bodźcem, czy reakcją już nieweryfikowalne sie zdaje, ona w zaklętej pętli przyczynowo-skutkowej zniewolona. Cynicznie zaprzęgnięta przez architektów naszej rzeczywistości do manipulowania ludźmi - rząd nad duszami sprawujących. Ludzkie życie w realiach tych żadną wartością, śmierć matką sukcesu, ojcem karcącym - bezmyślne zdyscyplinowanie. Bliski wschód liderem praktyk indoktrynacyjnych wobec młodych, bezkrytycznych umysłów się zdaje. Dzieci już nader dorosłe, dojrzewające w poczuciu lęku i nienawiści, karmione wewnętrzną propagandą i codziennymi tragicznymi doświadczeniami stracone bezwzględnie dla dialogu się zdają. W tym właśnie miejscu, przez Boga zapomnianym, gdzie paradoksalnie wszystko w imię jego czynione rodzi się zwykła ludzka relacja, w przyjaźń ewoluująca. Zderzenie dwóch światów na froncie człowieczeństwa, dwóch biegunów pomiędzy którymi we krwi skąpana ziemia - barierą twardą, a tak kruchą jednocześnie do sforsowania. Poruszająca historia, pełna egzotycznych okoliczności, obrazów, miejsc, postaw. Z tej perspektywy, dla nas współczesnych obywateli wolnej, względnie stabilnej i bezpiecznej Europy życie tam wygląda zupełnie nieprawdopodobnie!

P.S. Nic o technicznej stronie obrazu nie napisałem, bo wszystko tu merytorycznym obliczem zdominowane, jednako obok solidnego rzemieślniczego potraktowania aspektów realizacyjnych, jeden detal niezwykle istotny rolę równorzędną tematyce pełni. To kapitalny w głównej roli kilkunastoletni chłopiec – brawa ogromne dla El Akal'a!

wtorek, 18 lutego 2014

Mastodon - Crack the Sky (2009)




To nie jest zwykły band, to zjawisko na scenie umownie rockową nazywanej. Tam gdzie dla wielu możliwości kompozytorskie ze ścianą się spotykają, tam właśnie Mastodon swą podróż w otchłań dźwięków rozpoczyna. Unikając szerokiego rysu historycznego działalności formacji, bezpośrednio do sedna przechodzę, jakim w tym miejscu Crack the Sky. Progresywny majstersztyk, dzieło kompletne, gdzie mnogość tematów, nietuzinkowych rozwiązań poraża, a ich spójność budzi zachwyt i szacunek. Rąbią z klasą ten swój pulsujący nerwowo, nieszablonowy i oryginalny melodycznie hałas. Realizują z wyczuciem receptę na jednocześnie; przebojowy aranżacyjnie i wytrawny instrumentalnie chaos, tak zmyślnie kontrolowany. Wszelka nuta ma tutaj swoje uzasadnienie – w tym konglomeracie zgrzytów, pisków, wywijasów, subtelnych pasaży, porywających solówek i wokalnej różnorodności. Każda kompozycja to wyjątkowy, wielowątkowy efekt nieograniczonej twórczej wyobraźni, jednak trudno uciec od przekonania, iż osią całości czteroczęściowa suita The Czar, będąca bez ogródek tworem doskonałym w swej prostocie i złożoności jednocześnie – esencją tego, czym jest Mastodon. Ona centralnym punktem, a finałowym The Last Baron z pełnym pasji rozbudowanym zacięciem zamykający album. Mój nałóg, moja obsesja! Trudna do zrozumienia potrzeba obcowania z tą na swój sposób dziwaczną estetyką – dla laika zupełnie nieakceptowalną porcją muzycznego zgiełku, dla mnie natomiast prawdziwą wytworną porcją rozkoszy!

niedziela, 16 lutego 2014

12 Years a Slave / Zniewolony (2013) - Steve McQueen




Ludzie o stalowych charakterach tu bohaterami, ofiary białego człowieka co wyższość swą w tak prymitywny sposób ówcześnie zamanifestował! I tyle by było w temacie, merytorycznej przedmowy do konfrontacji z tym obrazem, bo temat już wielokrotnie na ekranie przerabiany i chyba tylko dla półgłówków, którym się wydaje, że Afroamerykanie z Harlemu pochodzą, ;) obcy czy zaskakujący. Historia oczywista, jednak w sposób niezwykle sugestywny ukazana. Bez żenującego, tandetnego patosu czy taniej ckliwości z istotą w centrum, znaczy meritum sprowadzonego do ludzkiej udręki, cierpienia znoszonego pokornie, które i tak gwarancji na przeżycie nie dawało. Frustracja tak łatwo przelewana na istoty z definicji w tych okolicznościach bezbronne na tyle intensywna, że wszelka ich słabość, czy jakiekolwiek nieposłuszeństwo bezwzględnie karane. Bez perspektyw, bez szans na realną niezależność, w muzyce odnajdowali szczątkowe poczucie wolności. Nie dziwi zatem, że tyle serca i emocji w tych rdzennych "czarnych" dźwiekach zawarte. Kapitalnie uchwycił to Steve McQueen czyniąc je bohaterem równorzędnym postaciom. One oszczędne, często na równi z wymowną ciszą egzystujące, sprowadzone zarówno do kilku prostych, niepokojących akordów jak i subtelnej, wrażliwej, czy też pełnej wewnętrznej siły wokalnej ekspozycji. W detalicznie z precyzją przygotowanej autentycznej scenografii wstrząsający dramat się rozgrywa, on tak wyrazisty, iż ból, cierpienie dotkliwe - fizycznie niemal odczuwalne. Siła sugestii ogromna by na widza to poczucie przenieść!

P.S. Wiem! Tu biały nie tylko w roli kata występuje, a nawet proporcje na korzyść w miarę prawych białasów się przechylają. Co jednak mam zrobić, że stężenie tych negatywnych postaw tak monstrualne, że takie druzgocące odczucia finalnie wobec bladolicych we mnie wzbudzone - a może utwierdzone!

piątek, 14 lutego 2014

August: Osage County / Sierpień w hrabstwie Osage (2013) - John Wells




Taka smutna okoliczność nas tu sprowadziła! Usiądźmy zatem przy stole i porozmawiajmy podczas posiłku. ;) Granat został odbezpieczony i siła jego eksplozji tak potężna, że reakcja łańcuchowa jaką wzbudził nie do powstrzymania. Ona wszelkie opory, bariery zmiata, a krajobraz jaki po sobie pozostawia – zaiste przygnębiający. Kalejdoskop osobowości, rollercoaster emocji, porywająca drama, co nawet na moment oderwać uwagi od wydarzeń rozgrywających się na ekranie nie pozwoliła. Pochwyciła za gardło w żelaznym uścisku i trzymała do samego finału! Żadna to banalna produkcja, jak ci nadęci krytycy spod znaku intelektualnej sraczki próbują określać. Ona autentycznie, bez makijażu, tony pudru i innego badziewia, co obraz rozmywa i upiększa rzeczywistość ukazuje. Za pośrednictwem dosadnych, pełnych emocji dialogów żwawo narracje prowadzi, błyskotliwie w trafne i przenikliwe do bólu refleksje uzbrojona. Jej siłą perfekcja aktorska całej plejady zacnych nazwisk, jednako ich niekwestionowaną królową, co uwagę na sobie ogniskuje Meryl Streep, z pewnością. Taka rola, taka historia – takie DZIEŁO!

P.S. Przyznam zdecydowanie (oj tak, tak!) szerszą próbę analizy wątków podjąłem, jednako ich mnogość i istotne znaczenie nawet najdrobniejszego detalu, ku z góry zakładanej porażce mnie poprowadziła. Chciałem rozplątać ten węzeł gordyjski, bardziej dla własnego użytku refleksje uporządkować, czy zwyczajnie elokwencją się popisać. :) Poległem i zaskoczenia w tym być nie mogło, nie pierwszy i nie ostatni raz. :) To kluczowy powód by Sierpień w hrabstwie Osage prawdziwie życiowym obrazem określić! Taką lekcją dla tych, co znaczenie pokory poznali, co życie już z tej wieku perspektywy postrzegają.

czwartek, 13 lutego 2014

Lamb of God - Ashes of the Wake (2004)




Rok 2004-ty i znikąd wtedy w postrzeganiu moim uderzenie formacji, co ożywczy podmuch do skostniałej thrash/deathowej niszy wtłoczyła. Wiem, żadna to rewolucja gatunkowa w wykonaniu Lamb of God była, bo inspiracje tej załogi nader jasno w dźwiękach wyeksponowane. Pantera przede wszystkim i około thrashowe, groovem nośnym przesiąknięte ekipy, jednak baranek czy owieczka inaczej ;) przetrawiła je i wydaliła jako nawóz dla całej masy modern thrashowych wynalazków. Raz lepszych, innym razem gorszych, jednako zawsze urozmaicających gatunek. Pamiętam dokładnie co w pierwszym kontakcie wzrokowym z Ashes of the Wake mnie zaintrygowało – to grafika z koperty o wyjątkowej urodzie sięgnąć po płytę kazała. Niełatwo wszelako było oryginalnego cedeka z albumem przechwycić, gdyż po macoszemu potraktowana grupa, w stajni zupełnie niemetalowej egzystująca na naszym rynku słabo dystrybuowana była. Na marginesie wspomnę, iż do łez śmiechu mnie doprowadziły wytwórniane próby sklasyfikowania łomotu przez Lamb of God firmowanego, bo jak inaczej rozpatrywać żart, jakim nazwanie progresywnym metalem dźwięków z popiołów zbudzonych. Taka już fachowa znajomość produktów przez majorsów na rynek wrzucanych! ;) Zakotwiczyli Amerykanie w świadomości mojej dzięki przede wszystkim muzyce i do dzisiaj ku mojej radości łupią sobie z sukcesami ten swój soczysty, chwytliwy łomot – jak dotąd zawsze produkt zacny mi oferując. Pewnie spora w tym zasługa "adehadowca" w osobie Randy Blytha. Typ na laurach nie spoczywa, w koncertowym obliczu obłędne zaangażowanie z publiczności uzyskując. Krzesa iskry na lewo i prawo, drąc ryja z klasą i mocą. Taki frontman wspomagany przez zwinnych i kreatywnych instrumentalistów to skarb niewątpliwie. Co będę więcej pieprzył! Kto nie w temacie, a surowego i przebojowego żywiołu sonicznego chce zaznać musi z rozdziałem pt. Ashes of the Wake niezwłocznie się zapoznać?

P.S. I ta nazwa formacji – strzał prosto w sedno.

środa, 12 lutego 2014

Paradise Lost - Draconian Times (1995)




To ostatnie prawdziwie szczere tchnienie Paradise Lost! Pozbawione sztucznego nadymania się, pozy co o braku wiarygodności świadczy, bez pustych gestów, maniery drażniącej. Piję tu rzecz jasna do ostatnich, tak podkręcających naciągany sentyment do klasycznych wydawnictw, a według mojej wrednie spostrzegawczej natury – tak grubo, kwadratowo ciosanej, nieudolnej próby zbicia kapitału na uznanej formule. Oczywiście pomijam krążki, co miały zapewnić Brytolom szczytowanie na listach przebojów. One były, w przeszłości obiektywnej szczęśliwie zaginęły i niech ci, co ich zalety docenili, radość z ich towarzystwa nadal w sobie pielęgnują – ich sprawa, o gustach innych nie zamierzam tu rozprawiać. Skupiam się egocentrycznie na sobie i własnej dupie, znaczy guście. :) Mnie one wyłącznie krótkotrwale swoją chwytliwą naturą omamiły, wszelako fartownie ten zwodniczy czar prysł, a ja wolny od lukrowanej kremówki, co mdłości pozostawia jestem. Draconian Times tak daleko od tych pierdół egzystuje, że zupełnie w innych kategoriach stylistycznych klasyfikowana. Otwarcie z pianina sekwencją bramę do tego raju dźwiękami malowanego otwiera, a wyśmienita artystycznie, rozmyta charakterystycznie olejnymi farbami grafika klimat dla muzycznej esencji sugeruje. Nigdzie tym smutasom z wysp się tutaj nie spieszy, nawet kiedy bardziej dynamicznie instrumenty okładają – to jednak żadne zapieprzanie na złamanie karku. Z podniesionym czołem bez depresyjnego doła, aczkolwiek z melancholią w oczach sączą klimat z gracją, prują przestrzeń charakterystyczną gitarową manierą Gregora Macintosha. Zniewalają solówek emocjonalną naturą, leniwym, nieskomplikowanym perkusyjnym tłem oraz jeszcze ówcześnie kapitalnym wokalem wiecznie niezadowolonego (taka poza?) Nicka Holmesa. Może ja i trochę do retro-współczesnego oblicza tych klasyków jestem uprzedzony, jak jednak mam się do niego przekonać, kiedy cała ta wyreżyserowana cynicznie koncepcja powrotu do łask starych fanów przez pryzmat topornej muzyki oraz siłowego nienaturalnego wokalu spływa fałszem. A może to nie fałsz, tylko pomimo prób podejmowanych, zanik umiejętności aranżacyjnych, jakimi Icon i Draconian Times zręcznie doprawione były. Cholera to wie? Ja dzisiejszego raju utraconego w takiej formie nie kupuje! Wracam jednako z wypiekami na twarzy do tandemu, co w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych wyniósł ich do poziomu gwiazd heavy-gotyckiej :) niszy - jak ją zwał, tak zwał. Icon i Draconian Times dla mnie wyłącznie istnieje i hołd zaklętej w nich sztuce oddaje. Niewielu przecież potrafi prostotę w tak szlachetnej formie ukazać! 

wtorek, 11 lutego 2014

American Hustle (2013) - David O. Russell




W znacznym skrócie - obsesyjnie ambitny, niezrównoważony psychicznie agent, kontra para finezyjnych, bystrych kanciarzy z ikrą! A w tle niejednorodny świat polityki oraz bezwzględnej ale i lojalnej jednocześnie mafii. Kto kogo w tym pasjonującym pojedynku przewiezie, a kto przewiezionym zostanie - pytanie zasadnicze się pojawia. Jednak jego rola drugoplanowa, bo Russell pewną woltę kosmetyczną w konwencji wykonał. Łącząc klasyczną manierę opartą o nietuzinkowy narracyjny sznyt Martina Scorsese z czymś na pozór podobnym do kultowego Żądła, skupił się przede wszystkim na wykreowaniu genialnie wyrazistych postaci. I tutaj istota tej produkcji tkwi, gdyż tak kapitalnie napisane role zarówno pierwszo, jak i drugoplanowe podkreślone zostały wybitnymi kreacjami Bale'a, Adams, Coopera, Lawrence i całego drugiego szeregu aktorskich doskonałości. Pod tym względem jest to majstersztyk, który sprawnie ogarnia wszelkie niuanse o charakterze psychologicznym czy relacji międzyludzkich. Koncertowa parada gwiazdorskiego hollywoodzkiego zacięcia i kiczowatego blichtru lat siedemdziesiątych wybornie uchwycona, wespół z dosadną porcją muzycznych standardów z epoki. Intensywny film, co jednoznacznie w tytule zasugerowane, w którym szalone tempo i słowna woltyżerka może odrobinę przytłacza. Trzeba jednako przebijając się przez tą obłędną skorupę spróbować docenić jego siłę, poczuć w pełnej krasie wartość płynącą z obcowania z błyskotliwym aktorstwem i gęstą emocjonalną zawieruchą. Energiczna, inteligentna zabawa, którą z pewnością będę sobie od czasu do czasu z przyjemnością do krwiobiegu wtłaczał.

poniedziałek, 10 lutego 2014

The Lovely Bones / Nostalgia anioła (2009) - Peter Jackson




Dookoła drugą odsłoną trylogii o Śródziemiu  zainteresowanie zauważalne, a ja dużo bardziej zaabsorbowany tym co Peter Jackson pomiędzy ambitnym od strony wizualnej, obsesją reżysera śmierdzącym Władcą Pierścienia, a Hobbitem zaproponował. Oczywiście mając szacunek do spektakularnych ekranizacji tych dwóch trylogii, to jednak Nostalgia anioła wtłoczona pomiędzy te superprodukcje na mnie silniejsze wrażenie wywarła. Nie porównam oczywiście tych zgoła odmiennych biegunowo realizacji, bo zwyczajnie w różnych gatunkach filmowych funkcjonując nie dają się wymiernie skonfrontować. Przejdę tylko bezpośrednio do tych walorów Nostalgii anioła, które mnie ujęły, nie unikając jednakże kwestii, co w jakimś sensie nie do końca przekonują - chociaż pewnie z punktu widzenia charakteru filmu one usprawiedliwione. To niemal "familijne" kino ze zbrodnią w tle, co stanowiło dla Jacksona dosyć karkołomne wyzwanie, z którego w mojej opinii wyszedł z tarczą. Stosując plastyczną, wyrazistą scenografię oraz atrakcyjne efekty specjalne osiągnął rezultat kontrastowego wizualnego zestawienia subtelnej, naiwnej wrażliwości dziecka ze światem obłędu szaleńca. Może w zbytnio trywialny sposób, jednak w swoim barwnym, atrakcyjnym dla oka stylu pozwolił bym zatopił się w tej opowieści, otworzył się na prostą wrażliwość oraz co niemniej fundamentalne niż plastyczny wymiar, dał poruszyć się  jej aspektowi duchowemu. Te przeżycia rodziny, choć tak oczywiste, autentycznie wzruszają, a rozwijający się wątek kryminalny w żadnym stopniu nie nudzi. To wysokiej klasy przede wszystkim kino rozrywkowe z wartościowym, prostym przesłaniem oraz rzemieślniczym aktorstwem w niczym podczas seansu nieprzeszkadzającym. Lubię zwyczajnie co jakiś czas, spędzić dwie godziny w towarzystwie tego obrazu, chociaż trudno mi tak naprawdę sprecyzować, co takiego wyjątkowego mnie do niego przyciąga. :)

sobota, 8 lutego 2014

El Laberinto del fauno / Labirynt Fauna (2006) - Guillermo del Toro




Hiszpańskie kino ma się wyśmienicie co potwierdzają coraz częściej pojawiające się w kinowym mainstreamie produkcje o tym pochodzeniu. Ich jakość wysoka, niemniej jednak Labirynt Fauna to obraz, co wszelkie najwyższe standardy pokonał. Niespotykana forma hybrydy baśni i brutalnego kina jednocześnie, porywa w swe objęcia. To arcydzieło bez wątpienia - wstrząsające, tajemnicze, równie urzekająco piękne, co przerażająco okrutne. Poruszające do głębi z sugestywną, malowniczą scenografią, klimatycznymi wnętrzami, surową i plastyczną przyrodą oraz warstwą muzyczną idealnie podkreślającą wszelkie walory pojawiających się obrazów. Wszystko razem spójnie spięte w fascynującą konstrukcję, wzbudzającą autentyczny zachwyt. Jej kośćcem fabuła oparta o lawirowanie dziecka pomiędzy rzeczywistością, a światem wyobraźni. W ponurych, bezwzględnych realiach ucieczka w fantazje, jedyną szansą na unikanie konsekwencji traumatycznych przeżyć kształtujących osobowość - wpływających decydująco na przyszłą egzystencję. Jej finał pozbawiony happy endu, szczere łzy z oczu wyciskający. 

piątek, 7 lutego 2014

Grand Magus - Triumph and Power (2014)




Przyznam, że kiedy J.B. zasilił szeregi Spiritual Beggars i swoją kapitalną barwą uszlachetnił wyborną muzykę żebraków, ochoczo zapoznawałem się z dorobkiem Grand Magus z którego to wychwycony przez Amotta został. Ta chwytliwa, nieskomplikowana heavy maniera trzymała mnie przez chwilę w silnym uścisku wikingowych ramion. Siłą rozpędu z naostrzonym mieczem na kolejne wyprawy tych wojowników czekałem, aż do The Hunt którego misja podbijania terenów nieudana się okazała. Wtedy to porzuciłem wiarę w siłę ekspansywną ekipy Christofferssona i na stałe rozbrat wziąłem z ich niestety wtórną z perspektywy czasu działalnością muzyczną. Nie mając jakikolwiek oczekiwań, czy nadziei na powrót do łask moich takiego podniosłego heavy mielenia, chwilę jakąś temu spostrzegłem wśród nowych wydawnictw Triumph and Power i z obowiązku sprawdziłem co tam mężni Szwedzi toporami wyciosali. Standardowe jeno, marszowe lub gwałtowniej galopujące hymny ku czci męstwa. Takie, co przez uszy przeleciały i poza przebojowością i patosu tonażem, nic ciekawego nie zaoferowały. Topór ten stępiony rzemieślniczym wykorzystaniem, bez krwi z niego spływającej. Miast ścinać nim głowy, korpusy przebijać, poddańczy mores wprowadzać, on tylko drewno do chałupy rąbie. Tak, wiem nie moja to już estetyka, zatem milknę i pieśni te wciąż aktywnym wojownikom heavy metalowej idei pozostawiam. Oni z pewnością ryki i zaśpiewy wznosić wraz z brodatym J.B. będą - zachwyceni tą tłustą biesiadą. Lepiej by z takimi towarzyszami to robili niżby w olejku do ciała upaćkani wraz z prężącymi torsy amerykańskimi rysunkowymi herosami. Szczęśliwie Grand Magus to nie Manowar!

P.S. Za cholerę nie mogę zrozumieć, dlaczego Spiritual Beggars dla takiej wioski przez J.B. Christofferssona porzucony. 

czwartek, 6 lutego 2014

Behemoth - The Satanist (2014)




O sataniście napisze coby słupki odwiedzin na blogu podciągnąć. ;) Taki już czas nadszedł, że o pomorskiej bestii, inaczej jak o supergwieździe, superligii czy nawet celebryckim szatańskim nasieniu trzeba by rozprawiać. Nie narzekam, nie ganie - wyłącznie fakt stwierdzam, a jakie refleksje czy wnioski z tym związane każdy z osobna z miejsca usadzenia swoich szanownych czterech liter wysnuje! Cieszyć się może trzeba, że ten zmanierowany posłaniec wolnej myśli, przebijając gruby mur salonowego mainstreamu wszedł tam i zamieszanie jakiekolwiek poczynił, a dyskusja czy aby w sposób oczekiwany i sensowny ścieżkę lewej ręki tam prezentuje, subiektywne rzecz jasna. Ważne, że tam jest! Tyle w plotkarsko-filozoficznym tonie, teraz co - jądro, znaczy sedno, istota czyli dźwięki zawarte na dziesiątym ataku formacji. Jest ewolucja co cieszy niezmiernie i nareszcie jakiś symptom fascynacji Darskiego korzennym rockiem czy innymi gatunkami gitarowego łomotu w bardzo niewielkim stopniu z black/death metalem kojarzonych do sonicznego gwałtu wbity. Brzmienie, struktury, a już z pewnością pewna filozofia spojrzenia na muzyczną materię uległa przepoczwarzeniu. Przesilenie to czuć i jego smakowanie wkręciło mnie, diabła wyłącznie na pokaz ;) względnie skutecznie. To już nie skompresowana ściana gitarowej magmy, wokalnego podmuchu nuklearnego i odhumanizowanej perfekcji okładania perkusji. Nareszcie to co spod łap członków Behemotha na światło dzienne się wyrywa ma w sobie sporo świeżego ożywczego powietrza (w sensie rozwoju), bo zatęchła woń czarnej sztuki jest tu oczywiście bezwzględnie wyczuwalna. Zrzucił Nergal przyciężką zbroję pętającą jego ruchy, pozwolił muzyce wyrwać się z więzów wyłącznie groteskowej groźnej miny, przez co moja surowa do tej pory ocena jego umiejętności kompozytorskich uległa transformacji - tu mnie gość zaskoczył i zdanie kazał zweryfikować. Wzniosłem się ponad własne dzisiejsze muzyczne preferencje spoglądając na współczesną odsłonę behemothowej sztuki przez pryzmat wieloletniego obcowania z gitarowa młócką, z perspektywy pełnej o szerokim zasięgu. Nie będą jednak pomimo tej odświeżonej formuły zbyt często ścian rezydencji mojej wypełniać te nuty, bo zwyczajnie to już nie moje klimaty. Jednego natomiast o tym krążku nie powiem, że jest odbębnieniem pańszczyzny. To już nie rzemieślnicza produkcja naczelnego wolnomyśliciela celebryckiej masy, znanego także jako prywatny wróg Ryszarda Zbawiciela co sekty zwalcza, sekciarskimi metodami i filozofią. To prawdziwie światowa klasa, szerokie spojrzenie, brak jakichkolwiek kompleksów i wysokie ambicje równe umiejętnościom. Porzucę wiele innych kwestii, tych z wartością techniczną, przygotowaniem warsztatowym muzyków czy wszelkich niuansów zawartych w samych numerach związanych. One gęsto poukrywane i z pewnością każdy, kto fascynacje w nich zawartą odkryje, będzie je z wypiekami na satanistycznym swym obliczu zauważał. Na finał jeszcze jedna konkluzja mi się nasuwa. Ona końcowa, lecz niekoniecznie najmniej istotna - więcej, ona może kluczowa. To pierwszy album Behemotha który się bardziej czuje niż na zimno analizuje! Nigdy fanem nie byłem, nigdy pewnie też nim nie zostanę, dyskografie znam wybiórczo z naciskiem na czasy od kontraktu z Dziubą (R.I.P.) więc żaden ze mnie ekspert w temacie - naturalnie takie moje odczucie.

P.S. Powyższe luźne rozważania bez wielokrotnego kontaktu z materiałem, takie o niezobowiązującym charakterze. Takie usprawiedliwienie w razie ataku radykalnych ortodoksów - bezwzględnych wyznawców blackowej zarazy. Z nimi się nie zadziera - z nimi trzyma przecież ON. :) 

środa, 5 lutego 2014

Mustasch - Thank You for the Demon (2014)




Miało być tak pięknie, miało być tak cudownie! Mustasch miał powrócić do formy, jaką prezentował na początku swej kariery. Tak sobie to ubzdurałem i z pełnym entuzjazmem na realizacje tego planu oczekiwałem. Niestety nadzieje moje płonne się okazały, a ta ekipa zza Bałtyku nieskłonna do spełnienia mych zachcianek. Poszli własną, autorską ścieżką i kurs na pewną innowacyjność w obrębie wyznawanej, jedynie słusznej ;) rockowej stylistyki obrali. Przyznać muszę, że pomimo niespełnienia marzenia by solidnie znów zaczęli łupać soczystego rocka na stonerowym zawieszeniu, oszczędzili mi tak płaskiego oglądu materiału jak w przypadku Sounds Like Hell, Looks Like Heaven było. Zamiast banalnej, zbytnio na plagiatach opartej przebojowej do bólu formy, Thank You for the Demon więcej jadu i surówki oferuje. Rzecz jasna, nadal jest to rock na oczywistych fundamentach zbudowany, jednako sznyt aranżacyjny jakim pocięty dosyć skutecznie pewne szablony łamie. To chwytliwa rzecz jasna nadal muzyka, ale na tyle zręcznie poszarpana, że miałkości skutecznie unika. Doceniam więc tą próbę, jaką wąs podjął by przerwać zjazd w nijakość, jednocześnie nie deklaruje, że album ten za czas jakiś będzie mnie jeszcze do kontaktu z nim przyciągał. Napiszę więcej – jestem niemal przekonany, że tym pierwotnym krążkom nie ma szans dorównać. Jest w miarę ciekawy kierunek – przełomu i pełnej satysfakcji jednak brak. Trzeba czekać na kolejną próbę! 

poniedziałek, 3 lutego 2014

Take This Waltz (2011) - Sarah Polley




Dosyć systematycznie ostatnimi czasy przy doborze repertuaru na seans, podświadomie wpadam w objęcia romansideł, jednako sprzyjające szczęście lub świadoma intuicja kiczowatych mdłych pierdół w tej niszy mi oszczędza. Bo jak inaczej określić sytuacje, gdy "sercowe" rozterki pozbawione zostają wypieszczonego, przelukrowanego mitu księżniczki i księcia, a odnoszą się kapitalnie do realnego życia zwykłych szaraczków. Tym tropem na kolejny obraz z Michelle Williams trafiłem - aktorką co wybornie role dobiera i równie zjawiskowo w nich się prezentuje. Nie mogę powstrzymać się by nie zwrócić uwagi, że wyrasta ona na prawdziwie dojrzałą warsztatowo, w pełni świadomą aktorkę w przyszłości zapewne o statusie wybitnej ikony (porównanie z Meryl Streep w przekonaniu moim jak najbardziej na miejscu). Może kreacja Margot pozornie podobna nieco do tej jaką stworzyła u boku Goslinga w fenomenalnym Blue Valentine, aczkolwiek detaliczna wnikliwa percepcja pośród pewnych zbieżności symptomatyczne różnice wychwytuje. Zrezygnuje wszak z szerszej analizy tego wątku, bo zbieram się czas jakiś by hymn pochwalny ku czci błękitu spisać, więc i materiał takim ruchem bym sobie ograniczył. :) Skupiam się zatem natychmiast na nieszablonowo odtańczonym walcu w trójkącie emocjonalnym przez Margot, Lou i Daniela. Stosunkowo ustabilizowane szczęśliwe życie młodej kobiety tu osią, jej relacje z mężem oraz przypadkowo spotkanym intrygującym typem. To naturalne zainteresowanie z zupełnie innej perspektywy ukazywać zaczyna sielankę codzienności, ciągłe zapewnienia o niegasnącym uczuciu do męża wrażenie tworzą zarówno kamuflażu, jak i przekonywania własnej osoby o prawdziwej naturze tego uczucia ale i do końca nie odpowiadają na fundamentalne pytanie o jego szczerej czy fałszywej istocie. Broni się dziewczyna, miota pomiędzy uległością wobec instynktownej pokusy, a poczuciem lojalności. Jaka siła w tym pojedynku górą, nietrudno przewidzieć, jednako finał podjętej decyzji już nie tak oczywisty. Kto wie, może w równym stopniu kochać można dwie osoby, choć specyfika tego uczucia różna, a i profity czerpane z niej o zupełnie innych właściwościach. "Nowe szybko się starzeje" jak trafnie stwierdzone w "odważnej" scenie prysznicowej - lepiej gonić tego króliczka niż go pochwycić? ;) Dojrzałe, pełne głębi kino, na świeżo w ocenie mojej pozbawione charakteru dzieła wybitnego, wszelako coś mi podpowiada, że ewoluować z czasem w tym pożądanym kierunku będzie. Muszę je pewnie jeszcze kilkukrotnie przerobić. :)

P.S. Tytuł dla krajowej dystrybucji nietłumaczony, może to i lepiej, gdzie tam - jakie to szczęście! :) Znając finezyjne podejście do tematu rodzimych dystrybutorów, jakiegoż spektakularnego, luźno powiązanego z tematem potworka można by się spodziewać. 

sobota, 1 lutego 2014

Valkyrie / Walkiria (2008) - Bryan Singer




Telewizja publiczna, program pierwszy, późny wieczór i seans taki odświeżający w pamięci dramat wojenny twórcy kultowych dla mnie Podejrzanych. Okazja do ponownej konfrontacji z Walkirią Bryana Singera się nadarzająca, popchnęła ku spisaniu kilku refleksji luźno orbitujących wokół tego tematu. Do rzeczy! Zamiaru nie mam pozować na detalicznego znawcę historycznej perspektywy opisanych wydarzeń. Inaczej mówiąc Wołoszańskim nie jestem, jednako ta typowo hollywoodzka myśl przewodnia z frontu plakatu wyzierająca "Podczas gdy inni słuchali rozkazów, oni posłuchali głosu sumienia" zemdliła mnie dosłownie. Znaczy mamy tu dobrych nazistów, takich co kręgosłup moralny posiadając, czynnie lub biernie okrucieństwu bezgranicznemu towarzyszyli! Może i kierowali się względnie szlachetnymi ideami patriotyzmu wobec ojczyzny czy zwyczajnie racjonalnym, logicznym rozumowaniem. Jednak sprowadzać tą motywacje do kwestii sumienia, mocno naciągane się wydaje. Jakby to skomentował jeden ze znajomych moich - relatywizowanie historii w wydaniu nie tylko jankeskim trwa! Porzucam tymczasem ze względów merytorycznych tą ścieżkę analizy, choć chciałoby się swą wiedzę poszerzyć, poczytać ze źródeł kilku by w pełni odpowiedzialnie szerzej skomentować powyższą materie. Brak czasu niestety przeszkodą, a dokładniej zbyt wiele intrygujących rzeczy do poznania z filmowej, muzycznej czy literackiej półki (muszę przecież o czymś na łamach bloga się podniecać). Wojskowym drylem spróbuje zameldować wyłącznie! Czysto hollywoodzki obraz - od technicznej strony sprawnie, profesjonalnie zrealizowany. Bez cech arcydzieła, wszelako na tyle interesująco historię ukazujący, że te dwie godziny seansu nie nudzą. Minusem w roli pułkownika Clausa von Stauffenberga obsadzony Tom Cruise - warsztatowo, kwadratowo ciosany w tym wcieleniu, nienaturalnie pozujący na sztywnego nazistę, obniżający przez to wysoki poziom kilku kreacji drugoplanowych, a co za tym idzie, całościowe wrażenie produkcji. Miałem być z dala od merytorycznej istoty, ale że ja mało zdyscyplinowany, łamiąc ten autorygor pytanie banalne, aczkolwiek pryncypialne z cyklu "co by było, gdyby" postawie. Jakby  losy Polski w przypadku zrealizowania spisku się potoczyły? Tutaj pole do interpretacji i spekulacji dla ekspertów otwarte. Snujcie teorie, rozwijajcie wątek, ale czy będzie to miało jakiekolwiek teraz znaczenie? Nie oszukujmy się, kogo prócz pasjonatów historii współczesnej i tej garstki świadków epoki jeszcze żyjących to zainteresuje. Życie gna do przodu medialnym dziadostwem siejąc mentalne spustoszenie. Tu pierdoły rządzą, a problemem centralnym dla większości słaba "lajkowatość" samojebki w lustrze. Historyczna perspektywa jedynie przez pryzmat politycznych szturchańców jakie sobie wybrańcy narodu zadają - w takich niezdrowych oczywiście okolicznościach do naszej codzienności się wkrada. Ona pojęcia, postawy wyjątkowe do poziomu dna sprowadza, znaczy jak do kija baseballowego doczepić kawał biało-czerwonego materiału i w tępym amoku prawdziwe patriotyczne działania niszczyć. Te oparte o szlachetną pracę, ludzi skromnych, niekrzykliwych! Tym sposobem do wulgarnej puenty dobiłem. Moi drodzy - W DUPIE JESTEŚMY! I to dzisiaj wyłącznie z własnej winy!

Drukuj