wtorek, 29 sierpnia 2017

Born to be Blue (2015) - Robert Budreau




Ćpun ale niepospolity, przez nałóg totalnie zniszczony, bezzębny ludzki upiór ryzykownie tańczący ze swymi demonami - z tendencjami autodestrukcyjnymi i obsesją niższości wobec Milesa Davisa. Osamotniony białas w czarnej jazzowej awangardzie, jeden z największych trębaczy złotego pokolenia ale i żałosny frustrat przez rozgoryczenie pozbawiony swojej największej miłości, stąd zdecydowany na wszystko by powrócić do elity, aby zrealizować ambicje, a może by nie pozostać w pamięci potomnych synonimem zaprzepaszczonego talentu. Taki niestety pechowiec permanentny, któremu nie wyłącznie przez zły los kanapki zawsze spadały masłem do dołu. Obraz Roberta Budreau to w moich oczach spore pozytywne zaskoczenie, bo jak poniżej konstatuje Born to Blue okazała się wysokiej klasy biografią koncentrującą się na fragmencie życia Cheta Bakera. Ze świetnym klimatem, co oczywiste także muzyką i wreszcie na szczęście nierozwodnioną niczym browar z festynu psychologią postaci. Z przekonującą rolą Ethana Hawke'a i niezwykle uroczą kreacją przebijającą się do pierwszej ligi Carmen Ejogo. Ja widziałem już tyle filmów o pokręconych postaciach sceny muzycznej, że trudno mnie powalić ciosem wyprowadzanym według szablonu i chociaż Born to Blue przełomem i czymś zupełnie niestandardowym w tego rodzaju stylistyce nie jest, to trzyma wysoki poziom i absolutnie nie nudzi, a fragmentami nawet bardzo intensywnie fascynuje. Pytanie – zasługa to postaci Bakera, czy dobrego rzemiosła filmowców?

poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Life (2017) - Daniel Espinosa




Jak jeszcze pamiętam (a jest to wspomnienie z rodzaju tych nie bardzo przyjemnych, zatem próbuje je wyprzeć ze świadomości), nie popisał się Daniel Espinosa przy okazji poprzedniej produkcji. Systemem Child 44 po naszemu dystrybutor „tajemniczo” ją ochrzcił, a udział świetnych warsztatowo (przede wszystkim płci brzydkiej aktorów), jakby się oni nie starali, niestety nie uratował.  Stąd nie rwałem do kina by sprawdzić pędem jak tym razem gwiazda pierwszego formatu w osobie Jake’a Gyllenhaale’a odnalazła się pod przywództwem reżyserkim Espinosy. Poczekałem kilka miesięcy i już w wersji ze świetnym lektorem odleciałem w przestrzeń kosmiczną, tym razem w konwencji naukowego science fiction. I tutaj mogę postawić kropkę, gdyż niewiele się spodziewając niby wróżka przewidziałem, iż z żadnym istotnym dziełem nie będę miał do czynienia. Według mnie to taka średnia bajunia, dla miłośników gatunku może rzecz godna zainteresowania, myślę jednak że większej kariery w popkulturze to pełzające po stacji kosmicznej coś nie zrobi.

P.S. Ok, z powyższego tekstu niewiele merytorycznie wynika i mocno ignorancją od autora śmierdzi, zatem tytułem odrzucenia oskarżenia o uprzedzenia donoszę. Są w Life sceny w nieważkości, które fajnie wyglądają, szczególnie gdy kamera wiruje pośród pływających bohaterów. Reszta ujęć swoją widowiskowością nieźle (naciągany komplement) współgra z rozkminianą tajemnicą życia pozaziemskiego w fabule zawartą, wpisując się odtwórczo w klasyczną konwencję gatunku. Obcy byt masę problemów nastręcza - wymyka się spod kontroli to oślizgłe coś, a bohaterska załoga stacji orbitalnej walczy zaciekle o przetrwanie, bo nie może dopuścić aby istota z Marsa Ziemię zainfekowała. Czy ofiarni naukowcy uratują cywilizację, ha ha ha - czy będzie dla niej jeszcze nadzieja? :)

niedziela, 27 sierpnia 2017

The Firm / Firma (1993) - Sydney Pollack




Śmietanka aktorska przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych spotyka się na planie filmu na podstawie powieści Johna Grishama, którego reżyseria oddana w ręce doświadczonego speca od ambitnego kina rozrywkowego. Nazwisko Sydney’a Pollacka w hollywoodzkiej branży uznane nie tylko przez pryzmat reżyserski, a obrazy w rodzaju Trzech dni kondora, Czyż nie dobija się koni, Pożegnania z Afryką czy wreszcie swego czasu mega popularnej Tootsie wpisane w kanon amerykańskiego kina na stałe. Firma, jako próba stworzenia czegoś na kształt nostalgicznego thrillera także bardzo udana, bo intryga z pierwowzoru ciekawie pokazana, atmosfera dobrej, bo nieco ambitnej rozrywki wciągająca, aktorstwo na wysokim poziomie i zabieg z fortepianowymi, z lekka jazzującymi impresjami towarzyszącymi fabule w każdym fragmencie gdzie dialogi pauzują dodający całości płynności. W ogólności i w szczególe wykorzystując frazeologię współcześnie panującej nam miłościwie, jedynie oczywiście słusznej opcji politycznej, dobra powieść, w dobrych rękach, dobrą ekranizację zapewnia i w tak zaproponowanej formule stanowi zatrzymany w czasie dowód na popularną specyfikę realizacyjną z końca wieku XX-tego.

P.S. O czym Firma była, gdybyś człowieku urwany z wysokiego iglaka został, bez rzecz jasna spojlerowania ci napiszę. :) O starcie w dorosłość młodej wykształconej pary, w której męska część przede wszystkim aspirująca do elity. O kupowaniu lojalności prezentami bardzo wartościowymi – dom, samochód, pakiet socjalny. O korporacyjnym zniewoleniu i właaaaadzy - o łgarstwie, machlojkach, gierkach, układach i kombinatorstwie ponad prawem. O ideałach w starciu z rzeczywistością – o pieniądzach, które mieszają we łbach. 

sobota, 26 sierpnia 2017

Dead Poets Society / Stowarzyszenie Umarłych Poetów (1989) - Peter Weir




Edukacja - inwestycja, rodzicielska obsesja zagwarantowania dobrej perspektywy dzięki elitarnej szkole i zdobytemu w niej doskonałemu wykształceniu. Tam w nobliwych warunkach twarde reguły, gorset sztywnych nakazów oraz do spotkania jeden tylko i wyłącznie belfer z oryginalnym, niekonwencjonalnym podejściem do sztuki kształcenia. Człowiek z intrygującą osobowością, z dystansem i poczuciem humoru ale i jednocześnie w pełni poważnym celem w rozwijaniu intelektualnego potencjału. Stał się wzorem i zarazem przewodnikiem, zdobył sympatię i uznanie, respekt i poważanie. Zainspirował młodzież do niezależnego myślenia, czasem prowokował by patrzyli i widzieli, dostrzegali i odnajdywali drogi do bycia wartościowymi ludźmi z wyobraźnią, pasjami i empatią. Bawili się i uczyli, czasem beztrosko, lecz zawsze z człowieczeństwem w sercu, wrażliwością duchową i estetyczną. Wszystko to w konserwatywnym college’u rządzonym archaicznymi metodami! Emocje zatem gwarantowane – dobra zabawa i dramat, bo życie to przecież tragikomedia.

P.S. Jakże mocno żal Robina Williamsa, gdy prawdziwe życie wcale nie takie zaskakujące scenariusze pisze. Oczy szeroko otwarte na to co między wierszami przede wszystkim pisane mieć trzeba – tam cała prawda w pełni swej jaskrawości świeci.

środa, 23 sierpnia 2017

Entombed - Inferno (2003)




Wraz z Retaliation od startu uderzają w wagę superciężką, z marszowym rytmem niby wojenne wezwanie dla uzbrojonych po zęby wojowników. :) Ale to nie jest jakieś tam naciągane quasi wikingowe umpa umpa, tylko im dalej w las podążymy konkretnie napompowane testosteronem granie z łapy z na maksa rozkręconymi wzmacniaczami. W przypadku Inferno brzmienie robi wyraźną robotę, bo jest nomen omen właśnie piekielne - rozgrzane do czerwoności i utytłane w bulgocącej smole, siarczyście mocarnym dołem potraktowane. Na przemian upoceni dźwiękowi barbarzyńcy obijają słuch basowymi dudnieniami w tych żywszych fragmentach i perkusyjnym minimalizmem podszytym grubym ściegiem riffu i niechlujnie urodziwymi solówkami. Pośród 13-tu brudem ociekających numerów poniekąd i przebój chwytliwy ukryty (Nobodaddy) - coś na kształt figlarnego hymnu pochwalnego dla rogatego i jego entuzjastów, jak i odegranej w klasycznej tonacji mrocznej miniatury płynącej z czarno-białej klawiatury (Intermission). Entombed co nie dziwi zawsze byli aroganccy, bo przecież bezczelność była cechą konstytutywną osobowości ich członków. Grali pośród wielu wielkich szwedzkiego death metalu, ale w swojej własnej lidze, nie oglądając się na ruchy konkurencji i nie przywiązując się do swoich ikonicznych dokonań, które tłuste dni im zapewniły. Ze strefy komfortu znienacka wyskakiwali, by do metalowego celebryctwa się nie przyzwyczajać, aby statusem gwiazdorskim zepsuć się nie pozwolić. We własnym stylu muzyczne ciosy wyprowadzali, które niemal zawsze zaskakiwały i wybite uzębienie, względnie opad szczęki gwarantowały. Odjeżdżali świadomie w te rejony kontrowersje wzbudzające, narażając się szczególnie na alergiczne reakcje radykalnych maniaków i powracali za moment do zgrzytliwej perwersji dźwiękowej z dystansem i sarkastycznym humorem, z rubasznym pijackim rechotem. Akurat Inferno w swym piekielnym anty majestacie jest jednym z najdobitniejszych przykładów odwrócenia się odbytem do wszelkiego mainstreamu. Jest ten krążek zdecydowanie ukierunkowany na ołowiane brzmienie, surowe pancerne riffy i paradoksalnie także zuchwałą ofensywną chwytliwość. On tak samo bezceremonialnie przebojowy, nonszalancko kąśliwy jak obleśnie odrzucający i wulgarnie posępny. I historia toczyłaby się tym rytmem dalej, gdyby koguciki nie podziobały się we własnym kurniku piekiełko medialne rozkręcając.

wtorek, 22 sierpnia 2017

At the Gates - Slaughter of the Soul (1995)




At the Gates to mocno specyficzny zespół, bo oto z jednej strony filar i legenda nominowana przez fanów do roli ojca goeteborskiej sceny, z drugiej zaś równolegle band, który zapisał się w historii nagrywając do rozpadu po pięciu zaledwie latach działalności trzy pełnoczasowe albumy (Terminal Spirit Disease to przecież mini z trzema bonusami) z których te sprzed Slaughter of the Soul w żadnym stopniu nie dorównywały mocy rozpętania zamieszania takiego jak rzeźnik dusz. Dodatkowo kiedy ekipa z Goeteborga wchodziła na scenę zwaną umownie szwedzkim death metalem, ona już prężnie funkcjonowała i istniało kilka albumów definiujących jej cechy charakterystyczne. Ferment jaki zapoczątkowali młodzi kreatywni szwedzcy muzycy chcący zaszczepić świadomie lub podświadomie do death metalowej stylistyki elementy, które by ją odróżniały od tego jak grało się metal śmierci za oceanem, wiązał się z licznymi przetasowaniami w składach ikonicznych z dzisiejszej perspektywy ekip. Ustawiczne zmiany natomiast powiązane były z niespokojnymi charakterami niezwykle młodych przecież muzyków i ograniczeniu ich liczebności w dwóch kolebkach szwedzkiej odmiany deathu. Nie będę tutaj obszernej monografii metalowej Szwecji przepisywał, bo ona dla każdego kto w ciężkich dźwiękach obeznany w tej podstawowej wersji znana. Jak ktoś jednak potrzebuje by wiedzę poszerzyć to tutaj tego nie dokona, ale zachęcam by z miejsca zapoznał się z dość licznymi opracowaniami książkowymi, bądź innymi tekstami z łatwością do odnalezienia w sieci. :) Ja tylko zaznaczę, że bracia Björler przed zawiązaniem przełomowej współpracy z Tomasem Lindbergiem podobnie jak on sam i reszta składu rzeźbili metalowe dźwięki w różnych mniej lub bardziej znanych, profesjonalnych czy amatorskich składach. Przypadek, jakieś przemyślane zrządzenie losu, dotknięcie geniuszu może sprawiło, iż to akurat w tej konstelacji osobowej w 1995 roku, po kilku już latach intensywnej współpracy powstał krążek, który od wielu lat stawiany jest za wzór gatunkowej perfekcji. Slaughter of the Soul bowiem uznany został za rodzaj elementarza zawierającego w pigułce wszelkie wskazówki dla młodych adeptów tego rodzaju agresywnego okładania instrumentów - tropy odnośnie odpowiedniego brzmienia i środków wykorzystywanych do jego uzyskania. Pokrótce je tutaj streszczę - dźwięk ma być ostry i ciąć niczym brzytwa, rytmika ma być względnie prosta i wkręcana ustawicznie na wysokie obroty. Bas z gitarami tworzyć ma tandem zwarty, a agresja sekcji i wioseł tryskająca ożeniona z chwytliwą melodyką po linii thrash, poniekąd heavy koniecznie być musi. Całość nie ma prawa być nazbyt rozbuchana, a wszelkie ozdobniki ograniczone do minimum, aby żywiołowy charakter nie był zakłócany mieliznami. Zanim jednak za dostosowywanie do twardych reguł instrumentaliści się zabiorą, powinni uzbroić się w osobę wokalisty, który to na wzór Tompy Lindberga zawodziłby obłąkańczo histerycznie i z odpowiednią mocą oraz charyzmą. Bez takiego rozjuszonego typa za mikrofonem nie ma co myśleć by cokolwiek zbliżyć się do ideału. Ogólnie rzecz biorąc i opierając się na doświadczeniu wydawnictw "poslaughterowych" nie ma i tak większych szans by wzorcu dorównać. On wiekowo zaawansowany, lecz wciąż świeży i inspirujący, a setki albumów z gatunkową etykietą pomimo, że w licznej gromadzie bardzo dobre, a nawet świetne to i tak niezdolne do zrzucenia go z piedestału. 

P.S. To jest fart, lub jak kto woli geniusz prawdziwy, by istnieć tak krótko, a zostawić po sobie płytę ikoniczną. Powrócić po wielu latach, nagrać album i legendę odrzeć z kultu - to już inna historia, pewnie przy okazji At War with Reality tutaj też poddana rzeczowej ocenie zostanie.

poniedziałek, 21 sierpnia 2017

Napalm Death - Time Waits For No Slave (2009)




Time Waits For No Slave to jak się teraz z perspektywy lat i dwóch późniejszych płyt zdaje ostatni album (a może to jednak Utilitarian) z serii zapoczątkowanej przez Enemy of the Music Business. Mam tutaj na myśli charakter, który odjeżdża zarówno od typowej grindowej młócki, gdzie dominuje punkowy wkurw i asceza środków, jak i zimnej, niemal industrialnej tonacji, czy też noisowych odjazdów na rzecz rozbudowanych kompozycji w duchu instrumentalnej progresji. Bo oto numery są złożone nie tylko z furii i mrocznej klaustrofobicznej atmosfery, totalnej agresji na przemian z ultra ciężkimi zwolnieniami miażdżącymi bezlitośnie. One znacznie częściej mieszczą się w przedziałach, gdzie średnie tempa wyznaczają środek ciężkości, a arsenał zasobów aranżacyjnych daje więcej możliwości kombinacyjnych, jak i pozwala utwory nazwać znacznie chwytliwszymi. Żeby była jasność, a żadnemu radykałowi nie dać powodu do "złośliwej" krytyki, pisząc iż album jest chwytliwy, nie mam na myśli typowego znaczenia tego frazesu - ja tylko postrzegam Time Waits For No Slave jako materiał bardziej przejrzysty w formie, a przez ten fakt przystępniejszy. Riffy jak zawsze złożone dostają więcej przestrzeni w duchu technicznego death metalu, pozbawione jednako zostają w ramach coś za coś rebelianckiej furii i swoistej anarchii. Niebagatelną, a nawet często kluczową rolę w uzyskaniu takiego efektu odgrywa produkcja kładąca nacisk na wyrazistość, czasem nawet nazbyt podkręconą sterylność dźwięku, uwydatniając zaciekle detale poszukiwań brzmieniowych i progresywny charakter wciąż przecież ekstremalnej gitarowej rzezi. Napalm Death z Time Waits For No Slave to pełna pasji i energii wciąż ekspansywna maszyna do cięcia ostrymi riffami. Tym razem jeszcze bardziej precyzyjna i ukierunkowana na nowoczesne eksperymenty brzmieniowe w mocno ograniczonej konwenansami estetyce. To cholernie mechaniczny album, w którym duch Napalm Death zostaje jednak zachowany, aczkolwiek pewnie dla wielu fanów tego pierwszego, najmocniej bezkompromisowego oblicza będzie on bardzo trudno dostrzegalny. Dla wszystkich tych, którzy zapewne w tym kierunku nie odnaleźli spełnienia, ekipa Shane'a Embury'ego nagrała dwa lata temu książkowo gwałtowny Apex Predator - Easy Meat. Znaczy, dla każdego coś mile napierdalającego. :)

czwartek, 17 sierpnia 2017

The Name of the Rose / Imię róży (1986) - Jean-Jacques Annaud




Największe, a na pewno najbardziej znane literackie dzieło Umbero Eco, zekranizowane przez Jeana Jaquesa Annaud ze świetną obsadą i w każdym fragmencie filmowej sztuki na poziomie mistrzowskim zrealizowane. Mając do dyspozycji pierwowzór, który już sam w sobie jest gwarantem emocji, własny talent reżyserski jak i najlepszych specjalistów od zbudowania odpowiedniego sugestywnego nastroju (muzyka, scenografia) nie jest zaskoczeniem, iż efekt finalny przeszedł do historii kina jako dzieło wyjątkowe. Pamiętam że pierwotny seans odbyłem za czasów szkolnych dzięki zaangażowaniu ówczesnej mojej wychowawczyni, która dając jednocześnie dojrzewającym młokosom odrobinę kultury i przerwę od zajęć lekcyjnych dała szansę na spotkanie ze sztuką filmową najwyższej klasy. Średniowiecze w pełnej krasie na ekranie, mroczne wieki zdominowane przez hipokryzję i władczy charakter kleru. Herezje wszędzie podkopujące władzę kościoła, inkwizycja powołana by w ryzach jednomyślności trzymać, posępne opactwo mrokiem osnute, zakonnicy niczym duchy jakie, niebezpieczna tajemnica, śmierć jako codzienność, śledztwo w miejscu, gdzie diabeł w owczej skórze bynajmniej nie przysypia. Starcie przesądów z niemile widzianym podejściem naukowym, światle rozumowym, czysto zdroworozsądkowym. Ludzie niczym upiory, pozbawieni człowieczych emocji, jakiejkolwiek wrażliwości, zatraceni w ascezie, zagubieni w zabobonnej filozofii. W tych okolicznościach William z Baskerville obserwuje, czyta uważnie pomiędzy wierszami, wyrywa strzępy informacji, niczym detektyw z wieków dużo późniejszych dedukcją się kieruje, posługuje czystą logiką, wyciąga przenikliwe wnioski i działa pod presją, bo ustawicznie czujnym okiem zainteresowanych jest obserwowany. William tropi, łączy fakty i poszlaki korzystając z doświadczenia i zdobywanej na bieżąco wiedzy dzieląc się nią i swoim zamiłowaniem dla rozumu z młodym uczniem, który ponadto rozkoszy czysto fizycznych zaznaje, żądzą ciała się poddając. Zaiste kino to tak samo mistyczne, jak bliskie człowieczej naturze. :)

środa, 16 sierpnia 2017

Wall Street (1987) - Oliver Stone




Kultowy Gordon Gekko i jego słynna sentencja "greed is good". Money, Money, Money, można by zanucić obserwując jak działa wielka finansjera, jak po trupach stąpają królowie życia, brać cwaniaków nakręcona na jeden cel, na kasę która wszystkie drzwi otwiera ale i z człowieka pokusą i luksusem kupionego podstępnie niewolnika czyni. Jak idzie to jest git, ale w tej branży upadek bardziej prawdopodobny od długotrwałego sukcesu, a stabilizacja to absolutnie w grę nie wchodzi, bo tu trzeba zarabiać by mieć, posiadać - by na kolejne poziomy zarabiania wkraczać. Grube ryby kręcą gigantyczne wałki, gierki i manipulacje w głowach, motywacyjne sztuczki by zapalić do działania, wykorzystywać przyjazne zbiegi okoliczności i własną przebojowość – wszystko inspirowane w jednym celu. :) Klasyka kina, najwyższa półka w dorobku Oliviera Stone’a – z dziecięcą buźką Charliego Sheena, z symbolem dolara w oczach Michaela Douglasa. I nawet jeśli po latach w konfrontacji z kilkoma współczesnymi tytułami o podobnej tematyce nie lśni już tak intensywnie, blask przyblakł co nieco, tajemnica wraz z zaskoczeniem z branży została zerwana i nic już nie dziwi, to i tak przez wzgląd chociażby na kultowe zdanie wypływające z namiętnością z ust GG ikoniczna dla kina produkcja.

wtorek, 15 sierpnia 2017

Extremely Loud & Incredibly Close / Strasznie głośno, niesamowicie blisko (2011) - Stephen Daldry




Na Daldry’m nie można się zawieść, jest gwarantem wielkiego kina i nawet jeśli Strasznie głośno, niesamowicie blisko nie od razu uznałem za dzieło, to z perspektywy czasu i po ponownym seansie nabrał w moich oczach cech kina wyjątkowego. Dwie tragedie, dwa dramaty jako fundament dla błyskotliwie skonstruowanej fabuły - ten zza oceanu dla mojego pokolenia mimo że daleko stąd, ale przez pryzmat przeżywania na żywo bardzo silnie odczuwalny i w tle ten sprzed wielu laty dla ojczyzny konsekwencjami czarny, przodków moich bezpośrednio dotykający. Przeplatają się w zamyśle Daldry’ego, lecz nie zazębiają w sposób oczywisty, stanowią bazę i punkt odniesienia dla przeniesienia na widza poczucia niewyobrażalnej straty nie tylko ojca w znaczeniu rodzica, czy opiekuna ale przyjaciela i przewodnika. Druzgocąca żałoba i radzenie sobie z traumą wyniszczającą młodego, wrażliwego człowieka. Potworna tęsknota, której konsekwencje łagodzone wyobraźnią, pasją będącą darem i terapią jednocześnie. Przygoda, śledztwo niezwykłe, poszukiwanie klucza do zrozumienia siebie i innych w zapętlonych losach przypadkowych osób. Fantastyczny pomysł na poruszająca opowieść, oryginalny i co najważniejsze ogromnie wartościowy. Trudny i poruszający obraz, ale mimo wszystko ciepły i optymistyczny film o tym wszystkim co w życiu najważniejsze. Z ujmującą rolą młodziutkiego aktora i towarzyszących mu pierwszoplanowych gwiazd - w doskonałej symbiozie, przepięknej kompozycji wszystkich zalet głębokiego emocjonalnego kina.

P.S. A może przez wzgląd na tą wycieczkę po mieście, w czapce, kurteczce i z plecakiem to taki ambitny ale jednak Kevin sam w Nowym Yorku, lub może to Wszystko za życie Seana Penna, w sensie poszukiwania własnej tożsamości poprzez styczności z przypadkowymi osobami, budowania archiwum przeżyć, tylko ograniczona w przestrzeni do jednej aglomeracji? Czy tylko mnie dopadły takie dodatkowe skojarzenia? :)

poniedziałek, 14 sierpnia 2017

Passengers / Pasażerowie (2016) - Morten Tyldum




Śmiały, lecz przyjazny dla oka futurystyczny charakter scenografii każe oklaskami obdarować wyobraźnię tego, który za ten efekt odpowiedzialny. Czyste formy, miękkie kształty, idealnie sterylne powierzchnie, dużo neonowego światła, pogrywanie połyskiem i mrokiem dobrze wygląda ale i jest nienaturalnie higieniczne, bowiem ogromna ingerencja grafiki komputerowej sprowadza efekt do oglądania jakby animacji permanentnej. No tak, ale to szczegół, gdy merytoryczna strona obrazu jest zaskakująco ciekawa. Ten pomysł z uwięzieniem na ulegającym awariom statku kosmicznym, który rodzajem wyspy w czasoprzestrzeni - inspirowany klasycznymi opowieściami o rozbitkach. Klaustrofobiczna atmosfera zamknięcia w pałacu ze złota z wszelkimi wygodami ale bez wolności, możliwości decydowania i przede wszystkim braku perspektywy wyrwania się z tego potrzasku. Ten filozoficzno-moralistyczny pierwiastek w egoistycznym sposobie walki z samotnością, skazaniem innej osoby na podobny los by zaspokoić własne potrzeby. Te wyrzuty sumienia związane z podjętymi działaniami, trwanie w kłamstwie, gdy rodzi się uczucie w konwencji wzruszającego love story ale także w końcowej części, co spostrzegam jako wadę, akcji dość typowej dla scenariuszy w klimacie science fiction i wreszcie finalnej taniej ckliwości. Jednakże pomimo obranego kierunku na rozrywkę, to film z zaskakująco sporym potencjałem intelektualnym i co najistotniejsze w zdecydowanym stopniu wykorzystanym. 

sobota, 12 sierpnia 2017

Algiers - The Underside of Power (2017)




Eklektyzm pełną gębą - masa inspiracji przefiltrowana przez własne spojrzenie na świat dźwięków, wrażliwość emocjonalną, także społeczną i chyba również polityczną. Bo to takie pełne empatii i bólu protest songi na bazie uduchowionego soulu, zimnej elektroniki, trip hopowego mroku, trybalnej szamańskiej rytmiki i nawet surowego punka, a wszystko z wartością dodaną, jaką w tym całym kosmosie wyraźna dawka soczystego groovu, wplecionego bezkolizyjnie w apokaliptyczny klimat. Wokalnie wypisz wymaluj (oczywiście na czarno) jak Ty Taylor, ten gość z Vintage Troube, lecz z mocniejszym zaangażowaniem, może i nawet wkurwem na rzeczywistość. Ma człowiek dwojga imion, zwany Franklin James Fisher kapitalne możliwości głosowe, coś mądrego, bo akurat dokładnie przemyślanego do przekazania i jest w tym absolutnie prawdziwy i wiarygodny. The Underside of Power to niezwykła dawka piętrzących się emocji, może z jednym drobnym mankamentem, że pod koniec płyta gubi trochę napięcie i nieco pęd wyhamowuje, ale i tak pasji w niej tony. 

środa, 9 sierpnia 2017

Dead Cross - Dead Cross (2017)




Nie będę ukrywał, bo i niby po co, że zainteresowanie moje ekipą Dead Cross wynika w prostej linii z zaangażowania w jej działalność głównie Mike'a Pattona, w drugim rzędzie zaś Dave’a Lombardo, nie mówiąc już o dwóch pozostałych członkach grupy. Absolutnie nie umniejszam ich roli, czy wpływu szybkostrzelnego kubańczyka, ale oddziaływanie na każdą ekipę w której funkcjonuje ten wokalny akrobata lub której częścią bywał w przeszłości jest bezdyskusyjnie zasadnicze. Zdaje sobie sprawę (i nie jest to usprawiedliwianie ;)), iż Dead Cross swój oddech na scenie ekstremalnej zaznaczył i to bez konieczności podpierania się osobą wokalisty Faith No More, lecz taka promocja kiedy jakość ona jednocześnie podnosi zdecydowanie przecież nie przeszkadza. Bo oto za sprawą wokalnych interpretacji quasi alchemika Mike'a, który swymi możliwościami wokalnymi potrafi przeciętność zamieniać w złoto, ekipa powstała jak doczytałem z inicjatywy Lombardo weszła na dotychczas nieosiągalny poziom zaawansowania, podbijając dramatyczny pierwiastek proponowanych strzałów bitych intensywnie i z konkretną mocą do poziomu ponad poprawny co nieco grind corem zainfekowany hard core/punk. Tym samym zapewne przez pewien może i istotny odsetek pierwotnych fanów płyta zostanie skrytykowana jednocześnie otrzymując wsparcie tych co za nazwiskiem Pattona tutaj w to miejsce dotarli. Jak widać czuję się rzecz jasna częścią tej drugiej kategorii, bowiem nie styl czy gatunek przez martwy krzyż uprawiany był dla mnie magnesem przyciągającym. Nie ma we mnie odrobiny wstydu, że wytropiłem Dead Cross wyłącznie po śladach pozostawionych przez gentelmana z ikonicznymi dla sceny nazwiskiem. Tym bardziej, że te niecałe 30 minut z furiackim okładaniem instrumentów, doprawionym tylko czasem względnym uporządkowaniem i wszelkiej maści wrzaskami uzyskiwanymi z aparatu gębowego Mike’a Pattona zapętliłem już kilkunastokrotnie i mimo, że muzyczna ekstrema tego rodzaju nie stanowi dla mnie atrakcji obowiązkowej, to także i nie uciekałem od tego szaleństwa w popłochu. Jako niekoniecznie fan takiego sonicznego gwałtu okazało się, iż nie mocowałem się nazbyt z tymi dziesięcioma numerami, przyjąłem je na klatę w takiej hałaśliwej formie, bez roztrząsania po cholerę kolejny projekt weteranów zrozumiały dla bardzo ograniczonej liczby fanów. Dla mnie to początek znajomości z tym ansamblem, dla ansamblu i maniaków zaś z pewnością mocne nowe otwarcie.

P.S. Dodam jeszcze, że nie takie marginalne znaczenie ma dla mnie surowa i symboliczna oprawa wizualna albumu i klipów. 

poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Lorde - Melodrama (2017)




Po czterech latach od debiutu ówcześnie jeszcze nastoletnie dziewczę, dzisiaj już dojrzewająca w szybkim tempie kobieta wraca z nowym albumem, a oczekiwania co do jego jakości ogromne, bo czysta heroina nie tyle wprowadziła ją z dużym rozgłosem na salony, jak z hukiem ogromnym wyważyła do nich drzwi pozostawiając zapewne konkurencję tam wygodnie zasiadającą z mocno rozdziawionymi ze zdziwienia mordkami. Pytanie zatem oczywiste, czy Lorde spełniła pokładane w niej nadzieje i czy można w tym miejscu zdecydowanie stwierdzić, że pozostała jedną z najjaśniejszych gwiazd sceny, która w perspektywie wielu lat może wyznaczać zakres trendów? Przede wszystkim Melodrama to krążek z pewnością świetnie wyprodukowany, pełny ciekawych, momentami bardzo świeżych chociaż niekoniecznie rewolucyjnych rozwiązań oraz kapitalnej spójności pomiędzy dźwiękami, a bogatą w szczegóły interpretacją wokalną. Zarówno sporo tutaj potencjalnych hitów, jak i numerów które ambitnych artystycznie zwolenników intelektualnego popu zadowolą - pobudzających emocjonalnie hipnotycznych perełek flirtujących z całą paletą brzmień z pogranicza elektroniki kojarzącej się zarówno z indie rockiem, trip hopem, jak popem o czysto ejtisowych syntezatorowych proweniencjach. Album zdobny jest masą intrygujących bitów, odgłosów, pogłosów itp. wprowadzających tajemniczy klimat i podkręcających dramatyzm zabaw muzyczną materią oraz wpadających w ucho, mimo tego nie takich oczywistych refrenów. Odpowiedź na pytanie z początku refleksji jest chyba już oczywista, znaczy Lorde bezsprzecznie poszła za ciosem i przygotowała materiał, który niczym nie ustępuje debiutowi i chwilami nawet z nawiązką przynosi fanom oczekiwaną satysfakcję, szczególnie gdy w Writer in the Dark zaciąga niczym legendarna Kate Bush, ubarwia konstrukcje kompozycji dęciakami w Sober, silnie akcentuje charakter w Sober II, czy rozsiewa urzekający czar przy akompaniamencie pianina w Liabillity. Natomiast czy zgodnie z przewidywaniami Dawida Bowie'go będzie "przyszłością muzyki", nie mam jeszcze do końca takiego przekonania. Życzyłbym sobie jeśli to możliwe, by mainstream nie wchłonął jej nazbyt szybko i nie zepsuł czyhającymi w tym środowisku pokusami. Talent w niej pulsujący intensywnie, możliwości ogromne i tylko od tego jak silna jej konstrukcja psychiczna i odporność na wpływy niekorzystne zależy jej miejsce w historii muzyki popularnej. Wbrew pozorom uważam, że niekonwencjonalny pop zawsze na propsie, że tak się lansersko wyrażę. :)

piątek, 4 sierpnia 2017

Bleed for This / Opłacone krwią (2016) - Ben Younger




Tak po cichu się pojawił i bez większego echa przeszedł, a zasługuje na głośniejszą reklamę, bo to jak się okazuje bardzo sprawnie zrealizowany dramat bokserski oparty na autentycznych wydarzeniach. Wciągające spojrzenie na pełną ostrych zakrętów historię życia - kulminacyjnego czołowego zderzenia oraz jednego niewiarygodnego wzlotu ponad ludzkie możliwości w karierze amerykańskiego pięściarza o makaroniarskim pochodzeniu, o którym ja miłośnik boksu (tylko w tym filmowym wydaniu :)) absolutnie nic przed seansem nie wiedziałem. Więcej świadom nawet nie byłem, że ktoś taki w zawodowym boksie mocno swego czasu namieszał. W postać Vincenzo Pazienzy bardzo przekonująco Milles Teller się wcielił, czyli młody człowiek który w pierwszej lidze aktorskiej zaistniał dzięki roli w lawinowo nagradzanym Whiplash, a mnie dobrze już wówczas był znany po bardzo udanym zaistnieniu w kapitalnym obrazie Johna Camerona Mitchella u boku między innymi Nicole Kidman. W roli pięściarza odnalazł się znakomicie, chociaż obawy pewne przed seansem miałem, czy to trafny castingowy wybór. Przekonał mnie jednak w stu procentach, stając się w sposób autentyczny człowiekiem o trudnym charakterze i hulaszczym usposobieniu, nieodpornym na pokusy za grube pieniądze dostępne i dotkniętym przez los dramatycznym wypadkiem. Niestety ślepy traf nie zawsze człowiekowi przyjazny, więc jak się idzie na serio w okładanie na ringu to trzeba mieć w sobie coś ze wściekłego zwierza uodpornionego na niepowodzenia, którym bardziej od wyrachowania i rozsądku instynkty, ewentualnie ambicje kierują. Charakter do walki gość posiadał, z dyscypliną bardziej kiepsko było ale i tak samozaparcie spotęgowane i ten dynamit w łapie wespół z zadziorstwem sukces mu zapewnił i wpisał w historię pięściarstwa. Może to obraz niesięgający poziomu dzieła, ale z pewnością na wysokim poziomie, intrygujący i z pazurem zrealizowany i co najważniejsze bez taniej popeliny i miałkich wzruszeń powpuszczanych pomiędzy sekwencje walk. A może się mylę i chwalę go bezpodstawnie, bo brak mi krytycznego spojrzenia na tego rodzaju kino? Obejrzyjcie i mi powiedzcie! :) 

czwartek, 3 sierpnia 2017

Alien: Covenant / Obcy: Przymierze (2017) - Ridley Scott




W końcu się zdecydowałem na starcie z Xenomorphem, w najnowszej odsłonie kontynuacji Obcego. Poczytałem wcześniej nieco opinii, obserwowałem z dystansu narastające napięcie przed premierą i oczekiwania bardzo wysokie, szczególnie iż Prometeusz nie był chyba do końca tym czego fani mrocznej sagi sobie życzyli. Cóż, mam akurat to szczęście, że tego rodzaju kino za młodzieńca fascynowało mnie znacznie bardziej niż obecnie i absolutnie do grona jego zafiksowanych miłośników dzisiaj nie należę. Przyznaję że sentyment do pierwszych produkcji u mnie spory, ale już od lat z obawy nie wracałem do jakiejkolwiek z części Obcego, by obrazu we wspomnieniach ukształtowanego nie zburzyć. Stąd gdy tylko Alien w tv gości nie zasiadam przed ekranem i nie dokarmiam szczeniackich fascynacji, sprawdzając jedynie bez napinki, zawsze z lekkim opóźnieniem, gdy szum ucichnie, bieżące produkcje. Jak widać zanim Przymierze obejrzałem wielkich oczekiwań nie miałem, przygotowałem się na odskocznie od ciężkich gatunkowo i emocjonalnie produkcji, które w wieku średnim robią na mnie największe wrażenie - łapiąc za gardło i wzbudzając poruszenie. Takie nastawienie okazało się odpowiednie, gdyż dwie godziny seansu podczas, którego Ridley Scott postanowił pozszywać ambitne wątki kreacjonizmu z niewyszukaną strzelanką absolutnie mnie nie przekonały. Zbyt często szwy w najbardziej krytycznych momentach puszczają i zamiast precyzyjnego ściegu ostają się tylko dobrze skrojone elementy (bo zdjęcia są dobre, muzyka też całkiem i Fassbender kapitalny), lecz bez trwałego połączenia i wreszcie cechy konstytutywnej, czyli klaustrofobicznego klimatu. Żeby nie przeciągać, bo nie ma się za bardzo nad czym rozwodzić, najbardziej kluczowym jest jednak fakt, iż najbardziej przerażający i fascynujący stwór w historii kina w prezentowanym tutaj ujęciu bardziej śmieszy niż straszy, bo zamiast wyłaniać się z mroku otoczony atmosferą tajemnicy, on niczym celebryta w blasku światła paraduje. Tym samym odarty z najistotniejszego waloru staje się groteskowym przykładem przemiany w karykaturę samego siebie. Proszę jednak uznać powyższą krytykę jako głos człowieka, którego samo przekonanie do idei ustawicznego przerobu najznakomitszych przykładów popkultury na maszynki do zarabiania kasy uznać można za misję niewykonalną. Rozumiecie - nastawienie! ;)

środa, 2 sierpnia 2017

Denial / Kłamstwo (2016) - Mick Jackson




Tekst zwięzły będzie, bo oto prócz przyciągającego uwagę faktu, że dramat ten oparty na autentycznych wydarzeniach i sięgający tematycznie do bulwersującego przekonania, iż niemieckie obozy zagłady to wyssane z palca bujdy skonstruowane, by czarnym PR-em zaatakować „pro ludzkie” działania III Rzeczy, to akurat w sensie czegoś ponad odtwórcze i totalnie schematyczne ujęcie relacji z procesu sądowego tutaj nic nie znajdziemy. Klasyczny aż do bólu, ale z wybitną klasyką gatunku niemający nic wspólnego, niewychylający się poza kwadratowy szablon, ze szczątkowymi tylko emocjami, co w przypadku fundamentu zawartego w historii stanowi sztandarowy przykład zaprzepaszczenia potencjału. Może nieco obraz całości ratują niezłe kreacje aktorskie, w starciu poprawnie odegranych postaci radykalizującego showmana przeciwko błyskotliwej akademiczce, ale nawet zatrudnione uznane nazwiska nie są w stanie wzbudzić większego napięcia. Typowy średniak z ambicjami, niestety bez argumentów.

wtorek, 1 sierpnia 2017

Dunkirk / Dunkierka (2017) - Christopher Nolan




Refleksja w temacie Dunkierki nie zamknie się w kilku prostych żołnierskich słowach, mimo że temat mógłby do takowej formy zobowiązywać. Tutaj w tym miejscu sporo zostanie wyartykułowane, ostrzegam, że czasem nawet pomimo przygnębiającego ciężaru tematu, zachowując rzecz jasna szacunek i proporcje z drobną dozą żartu. Najnowszy obraz Christophera Nolana, to nie jakaś kolejna sztampowa produkcja o bohaterstwie na polu chwały, a zupełnie nowa, choć zbudowana z kilku podstawowych elementów, świeża w kinie formuła zawstydzająca poniektórych reżyserskich wydawałoby się tuzów. I jeśli już o metodzie piszę, to zaznaczam stanowczo, iż dwie kategorie warsztatowej biegłości wyznaczają kierunek, w którym Nolan poszedł. Mianowicie zdjęcia i przede wszystkim muzyka, czyli tandem idealnie w tym wypadku spójny. Bo, gdy dźwięki skomponowane przez Hansa Zimmera przyprawiają przez ponad sto minut projekcji o ustawiczne dreszcze, to wizualna poetyka ujęć (Hoyte Van Hoytema), pozbawionych tandetnej zabawy grafiką komputerową, serwuje widzowi cały wachlarz doznań wizualnych o wysokim stężeniu autentyzmu. I nawet jeśli cześć operatorskiej roboty naturalnie wspierana jest nowoczesną technologią, to nie ma mowy, aby ona sprowadzała wrażenia do nieprzekonującej żonglerki tanią widowiskowością. Nolan skupił się na wbiciu widza w fotel już od pierwszej sceny i nieodpuszczaniu do samego końca, bez sztuczek i forteli, wyłącznie odartym z przesady surowym obrazem wojennej zawieruchy – z minimalną ilością dialogów, powstrzymaniem się przed nazbyt nachalnym epatowaniem krwią i co niezwykłe, bez fizycznego współudziału postaci w mundurach Wehrmachtu, jednocześnie z tak wyraźnym poczuciem obecności ich siły. Utrzymał reżyser, mimo minimalizmu środków w sposób fenomenalny napięcie w każdej scenie - odtworzył dobitnie presję czasu, ukazał sugestywnie strach, bezsilność i desperacje w walce o przetrwanie, tylko z odrobiną patosu, tak ku pokrzepieniu serc w samym finale. Tym samym stanął w jednym szeregu z największymi mistrzami kina pokroju Kubricka, Coppoli, Stone’a czy Spielberga - reżyserów dokonujących swego czasu w gatunku filmu wojennego przełomów zarówno w kwestiach warsztatowych jak i emocjonalnego oddziaływania. Dunkierka według wizji Nolana to totalne przerażenie w oczach setek tysięcy cofających się żołnierzy brytyjskich i francuskich, to chaos akcji ewakuacyjnej, bezradność militarna wobec miażdżących sił niemieckich oraz niezwykła wola przeżycia i dotarcia do angielskiego wybrzeża. To także w równej mierze zapis heroicznej postawy nielicznych pilotów osłaniających odwrót, jak i zwykłych cywilów poświęcających własne bezpieczeństwo na rzecz akcji ratowniczej. Ta właśnie rozbudowana scena głównych postaci dramatu wymagała dużej sprawności narratorskiej i Nolan osiągnął tutaj fantastyczny efekt stosując oryginalny podział miejsca i czasu akcji, gdzie jeden tydzień na plaży, jeden dzień na wodzie i jedna godzina w powietrzu, łączą się w spójną i płynną całość, zaplatając wątki z dużą precyzją. Gdy dodam, iż piętrząca się dynamiczna akcja nie pozwala złapać tchu, aktorski warsztat satysfakcjonuje nawet w wydaniu Harry’ego Stylesa (uwaga teraz dłuższa dygresja zakłócająca rytm tekstu – One Direction,  mówi wam to coś i wiem, że mimo obecności osoby formatu gwiazdy piosenki chłopięcej najważniejszy i tak jest Tom Hardy), a wszelkie dźwięki materii nieożywionej towarzyszące walce, z wybijającym się na czoło przerażającym świstem nurkujących myśliwców, dokonują zaciekle zmasowanego ataku na aparat słuchowy i emocjonalną konstrukcję widza, to otrzymuje równanie doskonałe, w którym jedyną niewiadomą jest kwestia czysto historyczna. Okazuje się bowiem, że do dnia dzisiejszego nie ma jednej w pełni wiarygodnej teorii wyjaśniającej, dlaczego wówczas szwabskie czołgi spychające spanikowanych żołnierzy ku morzu, akurat się zatrzymały. Zapewne gdyby z jakichś nieznanych powodów Niemcy nie zaciągnęli hamulców uratowałoby się 350, nie 350 tysięcy alianckich żołnierzy i ucieczki w żaden sposób nie udałoby się przekuć we względny sukces.

P.S. Na koniec, na marginesie, drobna uszczypliwość skierowana zarówno do zachwyconych ostatnią pracą Mela Gibsona oraz do niego samego. Stawiając na szali ważącej dosadność przekazu Przełęcz ocalonych i Dunkierkę, ta druga wystrzeliłaby w górę pod ciężarem gatunkowym, jakim swoje dzieło obdarzył Nolan – bez dyskusji proszę, bez dyskusji myślę że będzie, argumentów merytorycznych po stronie Gibsona oczywista przecież posucha!

Drukuj