wtorek, 29 stycznia 2019

Birdy / Ptasiek (1984) - Alan Parker




Absolutny klasyk w dorobku reżyserskim Alana Parkera, na podstawie prozy nie byle kogo bo Williama Whartona. Adaptacja powieści (że tak wprost napiszę nie mając pod ręką bardziej finezyjnego określenia) typowo po „parkerowemu” nakręcona, czyli mrocznie i przygnębiająco - z brudnym obrazem, z pożałowaniem intensywnej akcji, ale w zamian z silnymi lecz chłodnymi emocjami w surowym i pozbawionym nadziei świecie. Antywojenny psychologiczny dramat o pokoleniu skazanym na niszczącą psychikę egzystencję w koszmarze potwornych wspomnień. Z dwoma kluczowymi postaciami i z zaskakującą przez pryzmat ich charakterologicznych dyspozycji głęboką przyjaźnią pomiędzy nimi. Obydwaj udręczeni, obydwaj z zaburzeniami po traumatycznych doświadczeniach wojennych. „Ptasiek” po drugiej stronie lustra, w katatonicznym odrętwieniu ukryty w wewnętrznym świecie, bądź też uwolniony od potwornej rzeczywistości. Columbato zaś z poranioną twarzą niemiłosiernie rozchwiany, grzęznący w emocjonalnym bagnie podczas nieskutecznych prób asymilacji do obecnych realiów, zagubiony w histerycznej walce o przyjaciela i swój własny powrót do względnej stabilności. Film mocny i wciąż sugestywny, chociaż zbytnio udramatyzowany i znacznie już wyblakły produkcyjnie przez wzgląd na działanie czasu. Obraz z morałem, który niesie ważne wartościowe przesłanie i udowadnia niestety że Nicolas Cage zazwyczaj nie potrafi grać ról dramatycznych. ;)

poniedziałek, 28 stycznia 2019

Little Miss Sunshine / Mała Miss (2006) - Jonathan Dayton, Valerie Faris




"Mała Miss Słoneczko", czyli niemal zewsząd zachwalane wartościowe i ciepłe kino dość niezależne, bo zrealizowane względnie niewielkimi środkami finansowymi, za to z duża pasją i co najistotniejsze o czymś ważkim. Realizacyjnie bardzo poprawne, ale nie schematyczne - aktorsko zdecydowanie na wysokim poziomie i charakterystycznie, gdyż każda z postaci tego ambitnego kina familijnego to osobne uniwersum osobowościowe, bardzo ciekawie przez większe lub mniejsze gwiazdy współczesnego kina ukazane. Tatuś niespełniony zawodowo marzyciel, mamusia zabiegana i pragmatyczna za wszystkich, braciszek emo-depresyjny, dziadek sarkazmu ucieleśnienie i wreszcie wujek gej przez partnera porzucony o skłonnościach autodestrukcyjnych. W centrum zaś ona, bardzo bystra, niezwykle czarująca ale trochę pulchniutka i z wadą wzroku kandydatka na miss w kontrowersyjnym konkursie piękności dla rozkapryszonych córek zaburzonych matek. Innymi słowy taka oto sytuacja - wyjątkowo niestandardowa (a może jednak nie?) komórka społeczna definiowana jako rodzina, w takich abstrakcyjnych okolicznościach sytuacyjnych odczytywanych jako cyrk na kółkach, dodatkowo jeszcze poganiana presją czasu rozumianą jako stres, w intensywnie wypełnianym zbiegami okoliczności tyglu akcji w sensie zabawnych improwizacji. :) W zasadzie wszystko idzie nie tak, aż wrze od wewnątrzrodzinnej charakterologicznej niespójności indywidualności, pech za pechem prześladuje rodzinkę skupioną na zrealizowaniu dziecięcego marzenia i jeszcze jeśli ktoś uznałby iż to za mało, to w międzyczasie prawdziwa tragedia ich dopada. Mimo wszystko prą do przodu uparcie, a wszystkie nieszczęścia po drodze przekuwają w niezwykle pouczającą lekcję dla każdego z siebie z osobna i dla wspólnoty jako całości. Po części poruszającą i po części rozśmieszającą lekcję wyrozumiałości i odporności - lekcję empatii i człowieczeństwa, lekcję szacunku i miłości, po prostu praktyczną lekcję życia, którą każdy odpowiedzialny rodzic powinien podarować swoim pociechom aby przygotować je do stawiania czoła wyzwaniom otaczającej rzeczywistości i wzbudzić w nich poczucie własnej wartości. 

sobota, 26 stycznia 2019

Evergrey - The Atlantic (2019)




Prognoza jest standardowa, znaczy zapewne przemielę ten materiał nie raz, nie dwa, co najmniej kilka razy z rzędu - nasycę się tą przebojowością maksymalnie i porzucę na czas nieokreślony, powracając na chwilę od czasu do czasu. Szanuję, nie szaleję - tak po dwóch odsłuchach myślałem i przy tym stanowisku pozwolę sobie pozostać, lecz zamiast wytykać te wady, które może mnie tylko sprawiają problem w długodystansowym przywiązaniu do albumów Evergrey, skupię się na zaletach The Atlantic. Jak ktoś poszukuje genialnych pod względem chwytliwości solówek z okolic dark heavy metalu i równie fantastycznego wokalisty, który śpiewa z uroczą chrypką zamiast piać okrutnie jak zazwyczaj w tym gatunkowym universum się czyni, to ten i wszystkie poprzednie albumy Szwedów podarują mu mnóstwo przyjemnych doznań artystycznych. Poza tym kompozycje Evergrey nie są tylko i wyłącznie przewidywalnymi konstrukcjami w rodzaju zwrotka, refren, zwrotka, solówka, ewentualnie bridge i na finał jeszcze raz podkręcony chorus - chociaż schemat ten jest istotny w fundamentalnym spostrzeganiu dobrej piosenki przez ekipę ze Szwecji. Ja zaryzykuję stwierdzenie (i jak będzie trzeba podejmę ewentualną dyskusje w tym temacie :)) że utwory nie są w jakikolwiek sposób odkrywcze, ale mają w sobie oprócz szablonu coś co czyni je na swój charakterystyczny sposób oryginalne. Klimat bowiem (ten klimat którego w przypadku innych grup o podobnej stylistyce nie jestem w stanie przyjąć bez grama alkoholowego wsparcia ;)) w realizacyjnej formule Evergrey klei mi się do uszu nie wyłącznie przez pryzmat przebojowości, ale i dostrzegam w nim ambicje ponad standardowe granie z prozaicznym parciem na heavy hicior do machania bańką, najlepiej w festynowym festiwalowym anturażu. W tej muzyce jest rozmach, progmetalowa wyobraźnia, nostalgia ale i ciepło w postaci optymizmu, mimo że teksty przecież nie opowiadają historii z samymi happy endami. Muzyka pięknych emocji płynie z głośników, dopieszczona produkcyjnie i brzmieniowo symfonia dźwięków bez podpierania się na każdym kroku smyczkami czy innym patosem śmierdzącym badziewiem, a parapet oczywiście w sposób istotny wykorzystywany, mimo iż korzysta z rozwiązań dość oczywistych, to nie plumka na tyle irytująco bym poczuł wstyd i zażenowanie jako napakowany testosteronem mężczyzna. Patrzę sobie teraz w międzyczasie na obrazki video promujące The Atlantic i wcześniejsze krążki ekipy Toma Englunda i chyba mnie olśniło i wiem dlaczego ta muzyka mimo balansowania na krawędzi nigdy nie powinna zostać nazwana "ciotowatym heavy metalem". Po pierwsze i zasadniczo merytoryczne, ona werwę thrashową posiada, a permanentne jej zmiękczanie romantyczno-lirycznymi dźwiękami klawiszy nie sprawia, by traciła właściwą siłę rażenia. Po drugie, lichutko merytoryczne, a bezpośrednio odnoszące się do mojego subiektywnego spostrzegania wartości człowieka, przez wzgląd na jego artystyczną pracę i osobowość - taki Englund to musi posiadać przyrodzenie z granitu, że wyglądając jak niedźwiedź nie boi się po prostu przeżywać tego co stworzył i autentycznie uwrażliwiać nie tylko muzyką ale i mimiką. Ma gość czar, emanuje czymś czystym i pięknym, więc zbędna w tej kwestii dyskusja! Potrafi skruszyć najtwardsze serducho, chociaż oczywiście jak nie jest się prawdziwym facetem to do tej wrażliwości po całości nie ma się odwagi przyznawać. Ja cedząc te słowa przez zęby oczywiście się przyznaje! :)

piątek, 25 stycznia 2019

White Boy Rick / Kokainowy Rick (2018) - Yann Demange




To jest to kino które posiada tą silnie magnetyczną moc doskonałego autentycznego odzwierciedlania klimatu lat w które fabuła wtopiona. Oparte na faktycznych wydarzeniach kapitalnie ukazuje atmosferę doświadczaną w upadłych finansowo i moralnie dzielnicach Detroit. Ejtisowy East Side, czyli na porządku dziennym gangsterka, narkotyki, broń, przemoc i strach – policyjno-federalna wojna z mniejszą i większą przestępczością zorganizowaną wpychającą dzieciakom dragi. Czarnuchy i białasy, bez różnicy wszystko zrobią dla kasy, blichtru i dobrej zabawy kosztem innych! Bo taka pokusa koloru skóry nie rozróżnia! Walka z tym gównem metodami podstępu, inspirowana słynnym przemówieniem prezydenta Reagana i pierwszej damy USA. Upiorna dzielnica, a w jej sercu rodzina o specjalności pt. kłopoty - bez perspektyw z pokolenia na pokolenie sięgająca dna. Wyrwać się z tego zaklętego kręgu, zmienić los, złapać przynajmniej jedną srokę za ogon aby odbić się do kurwy nędzy w końcu od pieprzonego dna to trzeba zaryzykować i jak nie pójdzie po myśli przyjąć na klatę konsekwencje, chociażby one wysłały do paki na dziesiątki lat. Świetny jak zazwyczaj, a może już na zawsze (chyba całkowicie pozbawiony etykietki modela) Matthew McConaughey oraz w sumie nie wiem, ale chyba debiutujący przyzwoicie Richie Merritt. Niestety całość nieco rozczarowuje, gdyż trochę tempo siada, dynamika wraz ze spójnością kuleje, ale napięcie utrzymuje względne skupienie, a brak uwypuklenia punktów kulminacyjnych, kompozycyjny sznyt nie sięgający absolutnie poziomu mistrzowskiego nie sprawia finalnie, iż nie jest to dobre kino. Posiada ono wady, bo narracja mogłaby być bardziej zwarta i skupiona na czymś więcej niż tylko przekrojowym zaliczaniu kolejnych etapów historii - z koniecznym dla większej krzepy wgryzaniem się w istotę i wpompowywaniem w nią psychologicznej wnikliwości. Na szczęście, powtórzę raz jeszcze, że atmosfera i scenografia robi mi dobrze - narracja nie trzyma poziomu strony wizualnej, ale wybaczam! :)

P.S. W sumie to nie mogę się zdecydować czy to jest godne polecenia kino. 

czwartek, 24 stycznia 2019

Green Book (2018) - Peter Farrelly




W sumie to dość dawno nie widziałem tak dobrego, po prostu kojąco ciepłego kina, w którym spójnie zawarte zostały wartościowe przesłanie i (pomimo przykrego tematu) obfity optymizm. Kina które niczym nowym nie zaskakuje, a mimo to fascynuje i przykuwa uwagę przede wszystkim i między innymi płynnością narracji, uroczym wykorzystaniem muzycznych standardów jako komentarza w tle oraz znakomitym odzwierciedleniem postaci, z góry zaplanowanym fundamentalnym przekonaniem, iż bez względu na ich słabości wynikające z uprzedzeń mają one zaskarbić sobie sympatię widza. Nie było to w jakimkolwiek stopniu trudne, bowiem dobrze rozpisany scenariusz, z co najmniej kilkoma punktami kulminacyjnymi oraz aktorski warsztat Viggo Mortensena i Mahershala Ali podnoszą wartość postaci do honorowego statusu przyjaciół widza. Masa świetnego humoru sytuacyjnego nie pozwala na przynudzanie i nawet kiedy wymiar merytoryczny fabuły ociera się o wyblakły banał, a kwestie właśnie jankeskiego rasizmu po raz setny wyłuszczane mogą przestraszyć co poniektórych bardziej twardogłowych lub z drugiego bieguna intelektualnie zaawansowanych osobników, to za sprawą sprawdzonej w bojach soczystej tudzież zwyczajnie zabawnej argumentacji w formule kto się czubi ten się lubi, aktorskie poczynania gwiazd ekranu stają się dalekie od śmiertelnej powagi, a tym samym od pretensjonalnego moralizatorstwa w konwencji męczeńskiej. Jak ktoś rozum względny posiada i z jego rozwijających mentalnie przymiotów w miarę korzysta, to zdaje sobie sprawę z faktu, że jakiekolwiek katalogowanie ludzi ze względu na kolor skóry czy pochodzenie etniczne jest typowym zakłamywaniem rzeczywistości, w formule podwyższania własnej oceny poprzez prostackie obniżanie jej innym. I nawet jeśli problematyka bywa skomplikowana, bo nie jest to czarno-biały obraz i wszędzie zdarzają się zgniłe ludzkiej pogardy owoce, to tutaj ta prawda przybiera kształty wiedzy do praktycznego wykorzystania, nie do oznajmienia, poddania ostracyzmowi bądź ośmieszenia i bez zdroworozsądkowej filozofii porzucenia. Specyficzny, bo w dozgonną męską przyjaźń przekuty mezalians makaroniarza-ochroniarza z Bronxu i kolorowego artysty-intelektualisty, to w zasadzie przez życie podsunięty, barwny i sugestywny pretekst do uświadomienia, co uczynić potrafi otwarcie się na drugiego człowieka, jego poznanie z własnej perspektywy bez złośliwej krzywdzącej oceny, ale jednocześnie z wykorzystaniem konstruktywnej krytyki i ironii. To przede wszystkim jednak kapitalna lekcja szacunku, na który należy zapracować osobistą postawą, z wykorzystaniem własnego, każdemu z nas darowanego potencjału wypływającego z tak często wyrugowanego z ludzkich serc człowieczeństwa. Żeby jednak wprost oddać narracyjny charakter produkcji, zdystansowaną lekkość użytej formy oraz pełną przekory i błyskotliwości jego retorykę zapytam (nie oczekując w zasadzie odpowiedzi, bo znam ją i za chwilę tą nie całkiem tajemną wiedzą nie omieszkam się podzielić) – kto mógł sobie wymyślić, aby Amerykanin duńskiego pochodzenia zagrał Włocha emigranta? ;) Na ten kuriozalny teoretycznie, a praktycznie przekornie genialny pomysł mógł wpaść tylko reżyser mający w swoim dorobku takie hiper popularne dzieła niezbyt ambitnej sztuki filmowej jak Głupi i głupszy, czy Sposób na blondynkę – fachowiec jak się okazało skrywający w sobie ogromny potencjał na polu komediodramatu, którego do tej pory nigdy nie praktykował i doskonale zdający sobie sprawę z faktu jakim fantastycznym warsztatowo aktorem jest Viggo Mortensen. Tylko on dostrzegł, iż Viggo mógł z takim powodzeniem zagrać dwadzieścia lat młodszego Roberta DeNiro grającego Tony'ego "Lipa" Vallelonga. :) Koniec!

środa, 23 stycznia 2019

The Favourite / Faworyta (2018) - Yorgos Lanthimos




Yorgos Lanthimos na stałe już wkracza na salony! W przenośni i dosłownie, bowiem jego kino obecnie z hollywoodzkiego rozmachu korzystając sięga już nie tylko artystycznych, lecz także i realizacyjnych wyżyn, a najnowszy, tym razem kostiumowy dramat osadzony w XVIII-wiecznej Anglii ukazuje dworskie intrygi w niezwykle wyrafinowanym i zdobnym kompozycyjnie charakterze. Awangardowy artyzm pomnożony przez efektowny intelekt plus wysoki budżet, w tym przypadku bez cienia wątpliwości równa się geniusz! Błyskotliwy scenariusz – kreowanie pulsującego napięcia poprzez kunsztowne sączenie wysublimowanej intrygi. Rozbudowane dialogi – wulgarna werbalna szermierka o wyrazistych znamionach psychologicznej manipulacji. Prowokacyjny majstersztyk - wybitny pod licznymi względami, od operatorskiej maestrii i oryginalności ujęć, poprzez ozdobny przepych scenografii w tym fenomenalnej gry światło-cieni, po genialne aktorstwo nie tylko kobiecej obsady. Prostactwo mentalne z zaburzeniami o charakterze psychicznym - rozwiązłość i perwersja dworskich elit usposobionych konfrontacyjnie, bezwzględnie zabiegających o przychylność i zaszczyty. Kino spójne lecz stojące świadomymi sprzecznościami – porażająco poważna satyra na hipokryzję i moralne ubóstwo. Może nie "wchodzi na psychikę" tak silnie jak to za pośrednictwem „jelenia” Lanthimos ostatnimi czasy czynił, lecz równie jadowite i w psychikę widza cholernie sugestywnie się wpijające. Kino fabularnie osadzone w przeszłości, lecz o zaskakująco współczesnej wymowie, kiedy spojrzeć na dzisiejsze polityczne rozgrywki u szczytów władzy. Innymi słowy zachwycająco rozedrgana filmowa symfonia i merytoryczny uniwersalizm w pełnej krasie! 

sobota, 19 stycznia 2019

Beautiful Boy / Mój piękny syn (2018) - Felix Van Groeningen




Teraz bezpośrednio po seansie zadaje sobie prawdziwie życiowe pytanie - jakbym ja sam taką sytuację ugryzł, jakbym sobie poradził z takim okrutnym brzemieniem i jaką taktykę obrałbym, gdybym musiał z problemem narkomanii w rodzinie walczyć. Naciskałbym gwałtownie, czy wykazał się troską i w miarę potrzeby wyrozumiałości nie poskąpił? To cholernie trudny dylemat! Nie dostaniesz chłopie przecież w tak dramatycznej sytuacji recepty, nie znajdziesz człowieku sprawdzonego szablonu, którego przestrzeganie względny sukces w takiej batalii zagwarantuje i  tym bardziej żadna magia rytualna ci nie pomoże. Wszystko jest subiektywne, bo zależne od masy indywidualnych zmiennych i w szczególności głęboko ludzkie, znaczy współzależne od naszych osobistych słabości i ograniczeń. To przecież w przeważającej większości z góry walka przegrana - nie pokonasz tego gówna ty tato, ty mamo również, wykazując się wyłącznie wsparciem, czy postawą radykalnie dyscyplinującą. Możesz w sumie zawczasu działać, lecz nie ma się co oszukiwać, iż zawsze miłość i bliskość gwarantem uniknięcia narkotykowego szamba. Relacja z dzieckiem silna i szczera, zaniedbań brak, a i tak zbiegi okoliczności wespół z charakterologicznym profilem i zaburzonymi ziomalami „pociechy” mogą dokonać przewartościowania. Czasem niestety pozostaje ci liczyć na cud lub farta zwyczajnego, aby nie spotkało cię takie gówno, jakie udziałem prawdziwych bohaterów tej i tysięcy, może nawet milionów podobnych historii. Bo niemal wszystko zależy od gówniarza, co w dragach tonie - tylko ten który w tym tkwi, sam wyłącznie z pomocą własnej ducha hardości i woli siły gigantycznej może wypełznąć z tej rozszalałej toni. To co z ekranu do świadomości spływało było o dwa poziomy lepsze niż nasz rodzimy, doskonałe recenzje swego czasu zbierający Najlepszy. To akurat jankeskie kino było sugestywne głębią i wartościowe duchem, a nie mocne jedynie siłą dosadnego obrazu. To mnie akurat jako ojca uczciwie dotykało, jak mniemam naprawdę autentycznie rozgrywało się w psychologicznej przestrzeni i chociaż nie zmaltretowało tak, jak to za sprawą kultowego Requiem dla snu wzorcowo Darren Aronofsky uczynił (bo przecież nie taki cel twórcą przyświecał), to cisnęło psychikę i pobudziło, co zauważyłem na wstępie uzasadniony lęk i realne obawy. Doświadczenia z dragami pokazane zostały zdecydowanie bardziej lirycznie, bezdyskusyjnie inaczej, jednak to nie znaczy, iż mniej przejmująco. Świetne pożyteczne kino, a że nie efektowne to dla mnie żadna strata. Na chwilę kropka.

P.S. A po chwili… upuszczę nieco krwi. Pieprzony nadwrażliwiec, rozkapryszony smarkacz z totalnie wyjałowionym systemem odporności. Intelektualista-pesymista, zamknięty w sobie zawias z piękną cherubinka buźką i kruchą jak porcelana duszą. Podatny na uzależnienia od świata zmysłowych podróży w wymiary poza teraz i tutaj. Już nie potencjalny śmieć, ale uliczny śmieć już teraz, w momencie pierwszego strzału w płuco czy wprowadzeniu inicjacyjnej działki w żyłę. "Beautiful Boy", to posiadacz tego rodzaju osobowości, którą w ludziach lubię i szanuję, ale której nigdy do końca nie zrozumiem i wiem, że nie byłbym w stanie jej okiełznać, gdyż ona poza możliwością sterowania. Paranoik w spirali samounicestwienia wszystko we własnym otoczeniu zmienia. Ofiary jego autodestrukcyjnej natury bezradne i to im współczucie należne. Złodziej pospolity, kłamca beztroski, znaczy ćpun wzorcowy! Dopieprzyć czy przytulić, co będzie w większym stopniu skuteczne w koniecznej terapii? Przepraszam, że zamiast napisać o formie aktorskiej Carella, Chalameta czy Pań z drugiego planu, ja pozwalam sobie na zdobny w aberrację słowotok.

piątek, 18 stycznia 2019

Greta Van Fleet - Anthem of the Peaceful Army (2018)




Być może powinienem milczeć, powstrzymać się od wyrażania własnej opinii kiedy ona niewiele wnosi do dyskusji i śmiało mogłaby nie wybrzmieć w przestrzeni publicznej. Nie po to jednak wchodziłem nieśmiało w tą przestrzeń z własnym blogiem, aby kiedy chce mówić, to się przed wypowiedzią pokornie wzbraniać. Postaram się jednak nie przynudzać, w zwartej formie dać upust osobistym refleksjom w temacie ogólnym i przy okazji właśnie krążka Anthem of the Peaceful Army. Maksymalnie subiektywnie i maksymalnie szczerze napiszę, iż będąc ogromnym fanem i tym samym beneficjentem całego trendu zwanego retro graniem, nie jestem absolutnie w stanie zrozumieć co powoduje, iż taki przeciętny, zwyczajnie poprawny band jest na ustach niemal wszystkich tych którzy hard rockiem w różnych formułach brzmieniowych tak mocno się jarają. Wyrywają się ze stron przeróżnych śmiałe porównania do legendarnych Zeppelinów, a wokalista (o zgrozo!) uznawany jest za współczesną (nieco tylko jeszcze nieoszlifowaną ;)) reinkarnację młodego Roberta Planta. Myślę wszak, że głosu temu młodzieńcowi nie wystarcza, a o tym gdzie jego wokalna forma świadczą szczególnie występy licznie zarejestrowane w popularnych telewizyjnych "tok szołach", czy innych na żywca granych eventach. Ma chłopak w głosie ten charakterystyczny histeryczny zaśpiew, lecz absolutnie nie panuje jeszcze nad nim i zamiast powodować opad szczen u starych i młodych oldchoolowych rockmaniaków, a miękkość w kolanach u ich odpowiedniczek płci pięknej, to on mam wrażenie pobudzać winien delikatne uśmieszki konsternacji. Fizyczność młodziana również o galaktyki odległa od tej  króla sensualnej prezencji scenicznej w osobie Planta i żadne zabiegi fachowców od wizerunku mające na celu uwypuklić walory oraz odziewanie go w fatałaszki z epoki nie przykryją tego co oczywiste - faktu, iż to dzieciaczek promowany niezrozumiale na bożyszcza. Co do samej muzyki, bo przecież ona tutaj mimo wszystko najważniejsza, to całkiem zgrabnie skonstruowany hard rock z minimalnym udziałem bluesowej ornamentyki, sprytnie i zachłannie czerpiący z dorobku nie tylko Led Zeppelin, ale całej bogatej sceny z lat siedemdziesiątych. Słucha się tych numerów dobrze, dostrzega potencjał i docenia pasję, lecz tylko i wyłącznie do chwili kiedy człowiek rozpocznie porównywanie ich siły i ambicji z kilkoma innymi przedstawicielami młodej duchem, a bogatej inspiracjami sprzed lat sceny. Nie ma startu bowiem Greta Van Fleet do Rival Sons, The Answer, Graveyard, Blues Pills czy Orchid i chociaż muzyka (tych ostatnich przede wszystkim) z innej retro beczki, to oni także będąc epigonami, przyjmują na klatę to określenie z większa autentycznością i charyzmą. Mimo, iż ton powyższej obserwacji w zasadzie neutralny z delikatną krytyką samej histerii wokół jej bohaterów, to nie ukrywam że sporo więcej od tych chłopaków wymagając powstrzymałem się przed ostrzejszym czepialstwem, bo to niestety w obecnych czasach rzadkość nad którą głośno ubolewam, iż młode pokolenie w dobrych wzorcach gustuje. To z pewnością wzbudza we mnie do nich sympatię, ale nie wyłącza realnej oceny formy kompozytorskiej i scenicznej prezencji. Od "rockowej sensacji" wymagam więcej, a popularność w tej muzycznej stylistyce powinna iść w parze z jakością, nie wyłącznie dobrym marketingiem, który wciśnie produkt rzetelny pod sztandarem wyjątkowości. O braku jakichkolwiek oznak rebelii, czy przejawów prowokacji u Grety już nie wspomnę. Fajne chwytliwe granie, dobre wyszkolenie warsztatowe, ale żeby szał? Ojeju, jak to? ;)

środa, 16 stycznia 2019

Soilwork - Verkligheten (2019)




Od dłuższego czasu Soilwork to nie jest już ten zespół na którego krążki czekam z niecierpliwością, taką jak to drzewiej gdzieś w okolicach przełomu wieku bywało. Nie mam w sumie Szwedom wiele do zarzucenia pod względem jakości, problem leży głównie we mnie i ewolucji moich osobistych gustów muzycznych. Ten ultra melodyjny death metal, który w zasadzie oprócz startowych nagrań nigdy nie był i tym bardziej nie jest też teraz death metalem, nie stanowi dla mnie już na tyle ekscytującej formy, abym krążki z tego rodzaju graniem stawiał w pierwszym szeregu zainteresowań. Mam jednak spory sentyment szczególnie właśnie do ekipy Björna "Speeda" Strida i od święta, którym okoliczności wydania kolejnego bieżącego albumu nie omieszkam zawsze sprawdzić co u nich słychać i czy sam jeszcze jestem w stanie przyjąć porcję muzyki granej na dość wysokich obrotach, lecz zaiste przede wszystkim dość w odbiorze lekkiej i przyjemnej. W przypadku Verkligheten sytuacja jest niemal książkowa, bowiem pierwsze odsłuchy absolutnie nie odrzuciły i czerpałem z kontaktu z nimi sporą przyjemność (chwilami ocierającą się o odśpiewywanie ze Speedem chwytliwych fraz z refrenów ;)) po czym wzorcowo, tak szybko jak dźwięki wkręciły mi się w świadomość, tak prędko przepoczwarzyły w formę coraz bardziej męczącą swoją zbyt ofensywną przyswajalnością. Muzyka to zapewne dla absolutnego metalowego laika nazbyt szorstka, natomiast dla każdego obytego z bardziej siarczystym i wyrafinowanym aranżacyjnie graniem zbyt bezpośrednia, wygładzona i ponad potrzebę wypolerowana, przez co zwyczajnie na dłuższą metę mało intrygująca. Słyszę i doceniam, że w miejscu nie stoją, cały czas próbują doskonalić wypracowaną metodę, a pasji w śpiewie wokalisty nie brakuje. Lecz ta skondensowana i przebojowa konstrukcja, to bardziej rozsądek płynący z obycia i doświadczenia, niż błysk kompozytorskiego geniuszu. Fajne tak po prostu, wyraziste i soczyste brzmieniowo numery - do dobrej, pozbawionej większej ambicji i spiny rozrywki - bardziej nadające się do odsłuchu w tle, niż aspirujące do bycia tym właściwym przedmiotem fiksacji. Zapewne idealne też pod względem wykorzystania koncertowego ich potencjału oraz prezentacji w formule obraz plus dźwięk jako teledyski. O czym przekonają się ci, którzy odważnie zdecydują się na uczestnictwo w jednym z gigów nadchodzącej trasy - o czym ja sam przekonuje się oglądając obrazki do Stålfågel, Witan i Full Moon Shoals.

poniedziałek, 14 stycznia 2019

Gotti (2018) - Kevin Connolly




To sztuką zaiste jest sknocić historię o słynnym mafiosie, będącą w zasadzie samograjem, dodatkowo mając w obsadzie świetnych aktorów. Niestety Kevin Connolly (do kąta marsz za karę!) absolutnie nie wykorzystał potencjału, gdyż między innymi scenariusz jaki przecież osobiście zaakceptował, to chaotyczny zlepek tych zarówno ważnych jak i nieistotnych wątków. I nawet jeśli oglądanie efektu finalnego będącego niemalże w stu procentach ustawicznym popisem nieudolności reżyserskiej nie jest jakimś totalnym nieporozumieniem, to wiedząc iż kaliber życia Johna Gottiego w rękach np Martina Scorsese z pewnością urósłby do rangi wydarzenia, mam po prostu ochotę użycia epitetów naładowanych silnie emocjami. Montaż bez ikry, dynamiki na ekranie jak na lekarstwo, a tak wyraziste przecież w rzeczywistości postaci sprowadzone do poziomu kamiennych twarzy, bez psychologicznej podbudowy. Miałkość, bieda, żałość... – stan wyjątkowy, bo powtórzę, jak można było spieprzyć taki gangsterski potencjał! I nawet jeśli John Travolta stara jak może - jest przekonujący w tej swojej gestykulacji, mimice i werbalnie jako wzorcowy samiec alfa widowiskowy oraz robi zaprawdę autentycznie na zmianę miny groźne i nonszalanckie, to bez reżyserskiego talentu i charyzmy nie mógł biedaczyna uratować położonego kompletnie napięcia. Już teraz wiem wystarczająco wyraziście  dlaczego Gotti został uznany za jedno z największych rozczarowań ubiegłego roku. Bo to strasznie po łebku nakręcona produkcja, której w takiej formie fabularnej używając eufemizmu, kierując się nabytą kulturą osobistą oraz uspakajając się natychmiast nazwę tylko niestaranną. 

piątek, 11 stycznia 2019

John Garcia - John Garcia and the Band of Gold (2019)




We względnej prostocie tkwi jej magnetyzm, a w szczerości interpretacyjnej siła. Tak właśnie spostrzegam solową trójkę legendarnego głosu Kyuss. I chociaż podczas odsłuchu John Garcia and the Band of Gold nie słyszę nawet jednego numeru z riffem, który można zagrać jednym palcem, jak i oczywiście nie znam człowieka osobiście aby oceniać poziom autentyzmu, to zakładam iż te dwie kwestie stanowiły istotną część wytycznych realizowanych podczas merytorycznej pracy nad krążkiem. Albumem który jest zwyczajnie bardziej naturalnym strumieniem świadomości realizującej bezpośrednio potrzebę tworzenia, niż produktem stworzonym pod dyktando rynkowego zapotrzebowania i nie ma się co czarować nie stanie się obiektem powszechnego kultu, ani nawet pośród fanów rocka nie zdobędzie uznania na poziomie obłędnej ekscytacji. Nie odkrywa on przecież żadnych nowych lądów, nie jest też chwytliwości wzorcem, bowiem gitary trzeszczą, a nie pieszczą wycyzelowanymi ustawieniami, a kompozytorsko materiał karmi słuchacza ogranymi już wielokrotnie blues-stonerowymi patentami, lecz co najważniejsze zagranymi na tyle hipnotyzująco i przekonująco, iż nie ma podczas tych kilkudziesięciu minut powodów do większych narzekań - nie mówiąc już o jakimkolwiek znużeniu. Składającego się z niecałych trzech kwadransów muzyki kapitalnie odprężającej, muzyki bardzo "lipcowej" i obecnie pożądanej w środku tej wschodnioeuropejskiej zimy, która częściej przypomina szaro-burą późną jesień, niż pełną estetycznej bieli arktyczną aurę. Napiszę jeszcze jedno, chociaż w na tym meteorologicznym porównaniu śmiało dywagacje mógłbym zakończyć. Dodam więc, że nuta niespiesznie i przyjemnie w tle  mi właśnie płynie, mam wrażenie że jej brzmienie jest zmatowione, a unikatowa barwa głosu Garcii kapitanie spina wszelkie jej składowe elementy w bardzo spójną gatunkowo formę, która czerpie całymi garściami najbardziej właśnie z kyussowego dorobku. Właśnie dlatego przyklaskuje wokaliście, chociaż nie są to teraz, ani nie były to w przypadku poprzednich solowych krążków owacje na stojąco.

czwartek, 10 stycznia 2019

Undir trénu / W cieniu drzewa (2017) - Hafsteinn Gunnar Sigurðsson




To jest po raz kolejny ten sam, nieco męczący problem z ambitnym psychologicznym kinem skandynawskim, że (w największym skrócie) w tych bogatych społeczeństwach zasadniczo brak poważnych problemów natury egzystencjalnej, zatem wykorzystać trzeba potencjał dramatyczny jaki jest dostępny, aby było tak jak należy w kinie o ludziach z krwi i kości, czyli naturalnie. Stąd też spoglądając z perspektywy polskiego realnego tragizmu i ogólnej degrengolady, mam to uporczywe przekonanie, iż filmowi bohaterowie z północy szukają sobie sztucznie problemów i podług zasady obsesyjnego działania w oparciu o regulaminową dyscyplinę, nakręcają się bardziej niż sytuacja wymaga. Jasne że czuć w filmie Sigurðssona ten właściwy dla nacji rodzaj północnego dystansu, ten chłód emocjonalny i jest to dalekie od polskiej histerii czy południowego ognistego temperamentu, lecz komfort życiowy i nuuuda ma istotny wpływ na fabularne wydarzenia. Zaczyna się w zasadzie od niczego, a kończy na prawdziwym potwornym nieszczęściu, bo reakcja łańcuchowa, bo zbiegi tragicznych okoliczności, bo frustracja, wypieranie, przerzucanie, złość itd. itp. W sumie sposób precyzyjnej i oszczędnej w środki realizacji, mocno surowy jej charakter, kompozycja obrazu i dźwięku oraz aktorstwo to naprawdę dobra robota. Szczególnie, że pod warstwą chłodu i finałowej makabry jest też charakterystyczne czarne poczucie humoru, a film który mogąc wydawać się prostą i w kilku fragmentach naciąganą historią, okazuje się wartościową, bo głęboką diagnozą stanu relacji rodzinnych i sąsiedzkich w sytych współczesnych społeczeństwach. Bo przecież nic pozytywnie znaczącego nie ma pomiędzy ludźmi, a jak jest to tylko na chwilę w ramach realizacji własnych egoistycznych potrzeb. Nie budujemy, nie pielęgnujemy, a potem się frustrujemy. I to chyba miał reżyser z groźnie brzmiącym nazwiskiem na myśli!

P.S. A tak zasadniczo cały ten finałowy dramat przez łajdacką kocią naturę. ;)

środa, 9 stycznia 2019

Grand froid / Wielkie zimno (2017) - Gérard Pautonnier




Trup przestaje być trupem, bo zwłoki okazały się jeszcze nie być zwłokami, lecz skoro już wszystko było do pochówku przygotowane głupio było zmieniać plany! :) Czyli na ekranie Canal+ ekstremalnie zimowe perypetie niegramotnych i zgorzkniałych pracowników zakładu pogrzebowego. Sporo śmiechu w dużej dawce czarnego humoru napędzanego nieprzewidzianymi sytuacjami, wzbudzającymi konsternację zbiegami okoliczności i przerysowanymi wpadkami. Żaden hicior, ale całkiem sprytnie skonstruowana, dobrze napisana na poziomie scenariusza, naturalnie zabawna, maksymalnie sarkastyczna komedia z bardzo dobrym mimicznie aktorstwem. Nie dla wszystkich akurat, zakładam bowiem że będą tacy, którzy podłubując podczas seansu w nosie stwierdzą, że te żarty nie są śmieszne, lub poprawiając kołek w tyłku uznają je za wyjątkowo niesmaczne.

wtorek, 8 stycznia 2019

Behemoth - I Loved You at Your Darkest (2018)




To nie jest przykładna recenzja, to tylko taka oględna pisanina, stąd radykalnym fanom czy też zadeklarowanym wrogom Nergala mówię nie traćcie na nią swego cennego czasu i pójdźcie sobie drodzy Państwo gdzieś natychmiast - w pokoju lub bez błogosławieństwa. Oświadczam, iż nie podążam tą szatańską ścieżką, ostrzegam że ten rodzaj muzycznej ekspresji nie jest mi po drodze, lecz wypada by chociaż zapoznać się z płytą o takim kalibrze gatunkowym i oddziaływaniu na scenę oraz docenić twórczość ekipy, która obecnie na metalowej scenie ma absolutnie status z rodzaju tych o kilka kroków zaledwie od kultowego. Behemoth jak mi wiadomo pełni rolę headlinera na dużych festiwalach, a na własne trasy w roli wsparcia zabiera takie podupadłe legendy jak np At the Gates. Można? Cholera można wyjść z tego polskiego grajdołka, mimo że warunki nie są zbytnio sprzyjające i promować Polskę inaczej niż roszczeniowymi czy pieniackimi metodami. Przyjęło się, że w tym kontekście powinno paść porównanie z krajami skandynawskimi i podejściem władz powyższych nacji do wspierania eksportowych nazw, bez względu na ideologiczne przekonania i kontrowersyjne wartości. To jest skuteczny patriotyzm, który łączy nie dzieli, zjednuje sympatię, a nie produkuje wrogów. Ale to temat szeroki - socjologiczny, może nawet psychologiczny a nie czysto muzyczny, więc zanim wpadnę w spiralę analitycznego malkontenctwa i poddam się atmosferze konfrontacji ściągając na siebie gniew tych, co wiedzą lepiej po jedynie Bogu posłusznej linii obowiązujących reguł i światopoglądu, napiszę już tylko dwa zdania o dźwiękach, jakie Nergal z kumplami zawarł na I Loved You at Your Darkest. Nie będę oryginalny i stwierdzę, iż ewolucja nie jest określeniem dla załogi Behemoth obcym i mimo, że to nie te wibracje i przeloty na jakie jestem ostatnio podatny, to obiektywnie płyta mi zaskakująco dobrze siadła i rejestruje w sobie potrzebę od czasu do czasu do niej powrócić, aby odkryć w tej nucie smaczków co nieco. To od strony aranżacji, struktury oparte oczywiście na death-blackowym szkielecie, jednak w żadnym stopniu ograniczane przez stylistykę, zatem do odsłuchu dostajemy sporo nietuzinkowych rozwiązań wykorzystujących środki mające w założeniach uwypuklić epicki charakter muzyki. Chociaż biegli instrumentaliści dostarczają materiału do szerszej warsztatowej analizy, to śmiem twierdzić, iż skomplikowane partie nie stanowią najistotniejszego elementu kompozycji zawartych na jedenastym albumie Behemoth, gdyż jak to ma miejsce na powrót od Evangelion, na pierwszym planie jest obrzędowy charakter i klimat misterium. Należy zwyczajnie lubić tą intensyfikacje patosu, aby krążkami Behemoth się ekscytować i nie potrzeba tutaj dodatkowej filozofii, aby jasno puentować znaczenie ich muzyki dla kogoś kto w takich awangardowych symfoniach nie gustuje. Nie mnie się podniecać takim klimatem, więc pokornie ograniczam się do lichej względem merytorycznym i emocjonalnym charakterystyki dźwięków, a quasi reckę sprowadzam do rozrywkowej formuły publicystycznej. Zastanawiam się teraz jeszcze jaką drogą Nergal będzie prowadził swój Legion i czy aby nie jest już teraz tak wysoko, że wyżej nie podskoczy, a kolejne albumy produkowane będą już tylko z nadzieją na jak najdłuższe utrzymanie zdobytego terytorium - wszak ograna konkurencja nie śpi, a młodzież black metalowa sypie licznymi oryginalnymi pomysłami. Tym sposobem dotarłem do wątku rodzimej prężnie rozwijającej się sceny, którego dla dobra swojego i długości tego tekstu nie podejmę, wszak to taki grunt śliski gdzie sarkazm odmieniany jest przez wszelkie możliwe złośliwością nadęte przypadki, a bystrość umysłu i słowna szermierka może odbić się kosztownym psychicznie rykoszetem. Wszak to broń obusieczna, a ja z natury unikam włażenia tam gdzie mogę zostać przemielony i wypluty przez bystrzejszych, bo proszę Państwa w sumie to ja skromny jestem, względnie elastyczny i dla dobra wspólnego koncyliacyjny.

poniedziałek, 7 stycznia 2019

BlacKkKlansman / Czarne bractwo (2018) - Spike Lee




Kino Spike’a Lee kryje przede mną jeszcze liczne tajemnice, których jak dotąd w pośpiechu i z entuzjazmem właściwym dla chęci poznawania twórczości wybitnych bądź wyróżniających reżyserów nie odkrywałem. Niewiele się też zmieni w tej kwestii po obejrzeniu najnowszej jego produkcji, gdyż Czarne Bractwo nie wywarło na mnie wrażenia w rodzaju spotkania z bardzo dużego kalibru sztuką filmową. To jest właściwie świetne kino rozrywkowe, przez wzgląd na wykorzystanie kapitalnej wibracji soulu, funky i bluesa sprzed prawie pół wieku oraz barwnego kolorytu tego okresu (patrz, te afro :)). Taki to też rodzaj ironicznie złośliwej artystyczno-publicystycznej manifestacji wymierzonej przeciwko twardogłowemu rasizmowi, na podstawie podobno wydarzeń, które miały miejsce w rzeczywistości. Pomimo jednak kuriozalnego ich charakteru i grubej kreski użytej przez Spike’a nie widzę powodu by poddawać ich autentyczność pod wątpliwość, a czarnoskórego reżysera oskarżać o wyssanie ich z palca dla podbicia potrzebnego efektu prześmiewczego. Trudno bowiem obserwując stan faktyczny wyobrazić sobie, aby radykalni zwolennicy irracjonalnej teorii o nadaniu rasie białej przez stwórcę cech świadczących o jej wyższości, intelektualnie w społeczeństwie brylowali, a ich ostrożność wynikała bezpośrednio z pokory wobec sprytu "kolorowych". Stąd ta szalona podwójna inwigilacja stanowiąca kręgosłup historii, mimo że ekscentryczna nie budzi poczucia wrażenia większej manipulacji niż przeciętne przejaskrawianie hollywoodzkich historii biograficznych. Dodatkowo dokumentalna klamra zamykająca projekcję wybrzmiewa ze śmiertelną powagą, kiedy oto w konfrontacji z oszołomami współcześnie nadal giną ludzie wartościowi. Niestety wszelkie radykalizmy nawzajem się napędzają, stanowią dla siebie konieczne paliwo i szybko przygasają kiedy tylko braknie im wroga. To takie proste w teorii i takie dramatycznie skomplikowane w praktyce.

Drukuj