poniedziałek, 30 grudnia 2019

Filmowe podsumowanie 2019




Bez ceregieli, czyli bez zbędnego pieszczenia się z materią poniżej podsumowujący tegoroczny top kinowy, bez precyzyjnego rankingowego pozycjonowania, tylko w ogólnych zbiorach kategoriami opisanymi. Wszystko to, co w tym roku świeżego obejrzałem, ogólnie bez większego względu na rok powstania, a dokładnie ograniczając się do tytułów z rocznika 2017-2019, stąd jak zwykle tutaj nieco zamieszania chronologicznego i braków bieżących, myślę że w miarę możliwości w najbliższym czasie systematycznie nadrabianych, listę poniższą uzupełniając. 


Kategoria pierwsza:

Light of My Life (2019) - Casey Affleck

Joker (2019) - Todd Phillips

The Favourite / Faworyta (2018) - Yorgos Lanthimos

Marriage Story / Historia małżeńska (2019) - Noah Baumbach

Once Upon a Time ... in Hollywood / Pewnego razu... w Hollywood (2019) - Quentin Tarantino

Cafarnaúm / Kafarnaum (2018) - Nadine Labaki

Todos lo saben / Wszyscy wiedzą (2018) - Asghar Farhadi

If Beale Street Could Talk / Gdyby ulica Beale umiała mówić (2018) - Barry Jenkins

Can You Ever Forgive Me? / Czy mi kiedyś wybaczysz? (2018) - Marielle Heller

Green Book (2018) - Peter Farrelly

The Two Popes / Dwóch papieży (2019) - Fernando Meirelles

The Lighthouse (2019) - Robert Eggers

Il traditore / Zdrajca (2019) - Marco Bellocchio

Boże ciało (2019) - Jan Komasa

Skin (2018) - Guy Nattiv

The Mule / Przemytnik (2018) - Clint Eastwood

Portrait de la jeune fille en feu / Portret kobiety w ogniu (2019) - Céline Sciamma

Das schweigende Klassenzimmer / Milcząca rewolucja (2018) - Lars Kraume

Rocketman (2019) - Dexter Fletcher

The King / Król (2019) - David Michôd

The House That Jack Built / Dom, który zbudował Jack (2018) - Lars von Trier



Kategoria pierwsza (mały minus):

The Irishman / Irlandczyk (2019) - Martin Scorsese

Loro / Oni (2018) - Paolo Sorrentino

Grâce à Dieu / Dzięki Bogu (2019) - François Ozon

J'accuse / Oficer i szpieg (2019) - Roman Polański

Ad Astra (2019) - James Gray

The Kindergarten Teacher / Przedszkolanka (2018) - Sara Colangelo


Motherless Brooklyn / Osierocony Brooklyn (2019) - Edward Norton

The Front Runner / Pewny kandydat (2018) - Jason Reitman

Velvet Buzzsaw (2019) - Dan Gilroy

The Miseducation of Cameron Post / Złe wychowanie Cameron Post (2018) - Desiree Akhavan

A casa tutti bene / W domu wszystko ok. (2018) - Gabriele Muccino

Lazzaro Felice / Szczęśliwy Lazzaro (2018) - Alice Rohrwacher

Dragged Across Concrete / Krew na betonie (2018) - S. Craig Zahler

Dogman (2018) - Matteo Garrone

Midsommar / Midsommar. W biały dzień (2019) - Ari Aster

The Highwaymen (2019) - John Lee Hancock

Disobedience / Nieposłuszne (2017) - Sebastián Lelio

Boy Erased / Wymazać siebie (2018) - Joel Edgerton

Tolkien (2019) - Dome Karukoski

Powrót (2018) - Magdalena Łazarkiewicz

A Private War / Prywatna wojna (2018) - Matthew Heineman

Córka trenera (2018) - Łukasz Grzegorzek


Pan T. (2019) - Marcin Krzyształowicz

Ben Is Back / Powrót Bena (2018) - Peter Hedges

Widows / Wdowy (2018) - Steve McQueen

Knives Out / Na noże (2019) - Rian Johnson

(Nie)znajomi (2019) - Tadeusz Śliwa

Słodki koniec dnia (2019) - Jacek Borcuch

Vox Lux (2018) - Brady Corbet

Dolor y gloria / Ból i blask (2019) - Pedro Almodóvar

Rebel in the Rye / Zbuntowany w zbożu (2017) - Danny Strong

Mary Queen of Scots / Maria, królowa Szkotów (2018) - Josie Rourke

All Is True / Cała prawda o Szekspirze (2018) - Kenneth Branagh

Gloria Bell (2018) - Sebastián Lelio

Yesterday (2019) - Danny Boyle

Zabawa zabawa (2018) - Kinga Dębska

Welcome to Marwen / Witajcie w Marwen (2018) - Robert Zemeckis

The Laundromat / Pralnia (2019) - Steven Soderbergh

Wilkołak (2018) - Adrian Panek

The Neon Demon / Neon Demon (2016) - Nicolas Winding Refn

The Report / Raport (2019) - Scott Z. Burns

Kursk (2018) - Thomas Vinterberg

At Eternity's Gate / Van Gogh. U bram wieczności (2018) - Julian Schnabel


Hrútar / Barany. Islandzka opowieść (2015) - Grímur Hákonarson

Kategoria pierwsza (dwa minusy, czasem nawet poważne trzy):

White Boy Rick / Kokainowy Rick (2018) - Yann Demange

Ikar. Legenda Mietka Kosza (2019) - Maciej Pieprzyca

Us / My (2019) - Jordan Peele

Suspiria (2018) - Luca Guadagnino

Lords of Chaos / Władcy chaosu (2018) - Jonas Åkerlund

22 July / 22 lipca (2018) - Paul Greengrass

Utøya 22. juli / Utoya, 22 lipca (2018) - Erik Poppe

Stockholm / Sztokholm (2018) - Robert Budreau

Churchill (2017) - Jonathan Teplitzky

Summer of 84 / Lato 84 (2018) - François Simard, Anouk Whissell, Yoann-Karl Whissell

The Little Stranger / Ktoś we mnie (2018) - Lenny Abrahamson

Leave No Trace / Zatrzyj ślady (2018) - Debra Granik

Dolemite Is My Name! / Nazywam się Dolemite (2019) - Craig Brewer

Trial by Fire (2018) - Edward Zwick

Extremely Wicked, Shockingly Evil and Vile / Podły, okrutny, zły (2019) - Joe Berlinger

On the Basis of Sex (2018) - Mimi Leder

Nina (2018) - Olga Chajdas

53 wojny (2018) - Ewa Bukowska

Ukryta gra (2019) - Łukasz Kośmicki

The Dead Don't Die / Truposze nie umierają (2019) - Jim Jarmusch

Mary Shelley (2017) - Haifaa Al-Mansour


Downton Abbey (2019) - Michael Engler


Pozostałe, czyli oczekiwane rozczarowania i nieoczekiwane porażki:

Proceder (2019) - Michał Węgrzyn

Bel Canto (2018) - Paul Weitz

The Secret Scripture / Tajny dziennik (2016) - Jim Sheridan

Kurier (2019) - Władysław Pasikowski

Serenity / Przynęta (2018) - Steven Knight

The Promise / Przyrzeczenie (2016) - Terry George

Ciemno, prawie noc (2019) - Borys Lankosz

Greta (2018) - Neil Jordan

The Mercy / Na głęboką wodę (2018) - James Marsh

Red Joan / Tajemnica Joan (2018) - Trevor Nunn

Ma (2019) - Tate Taylor

piątek, 27 grudnia 2019

Muzyczne podsumowanie 2019Of Monsters and Men - Fever Dream




Czas podsumowań nadszedł, a że to też czas natłoku obowiązków i intensywnej gonitwy, zatem jak tradycja tego bloga nakazuje zabieram głos, nie zabieram jednak przestrzeni. Krótko i zwięźle w tym miejscu, bo szerzej rzecz jasna po drodze do dnia dzisiejszego było lub systematycznie jeszcze będzie.

 

Kategoria pierwsza – ochy i achy:

 

1. Opeth - In Cauda Venenum

2. Rival Sons - Feral Roots

3. Hozier - Wasteland, Baby!

4. Soen - Lotus

5. Leprous - Pitfalls

6. Tool - Fear Inoculum

7. Foals - Everything Not Saved Will Be Lost Part 1

    Foals - Everything Not Saved Will Be Lost Part 2

8. Cult of Luna – A Dawn to Fear

9. Blindead - Niewiosna

10. Chelsea Wolfe - Birth of Violence

11. Entombed - Bowels Of Earth

12. Soilwork - Verkligheten

 13. Of Monsters and Men - Fever Dream

 

Kategoria druga – yhy:

 

Mike Patton & Jean-Claude Vannier - Corpse Flower

Lana Del Rey - Norman Fucking Rockwell

Alcest - Spiritual Instinct 

Norma Jean - All Hail

Billie Eilish - When We All Fall Asleep, Where Do We Go?

Wolfmother - Rock'n'roll Baby

Volbeat - Rewind, Replay, Rebound

Bishop Briggs - Champion

The Raconteurs - Help Us Stranger

Killswitch Engage - Atonement

 Evergrey - The Atlantic

  

Przesłuchałem i opinie wyraziłem:

 

Korn – The Nothing

Rammstein - Rammstein

Iggy Pop - Free

King Hobo - Mauga

Kadavar – For the Dead Travel Fast

John Garcia - John Garcia and the Band of Gold

Mustasch - Killing It for Life

Valley of the Sun - Old Gods

Airbourne - Boneshaker

Life of Agony - The Sound of Scars


wtorek, 17 grudnia 2019

Soundgarden - Ultramega OK (1988)




Prawie klamrą przed dwoma dniami domknąłem dotychczasową dyskografię Faith No More (wierzę, że ostatecznie jeszcze jednak to nie finał), więc idąc za ciosem kolejnej legendy dorobek trzeba było podsumować, przysłowiową kropkę nad i stawiając. Kiedy pod koniec lat osiemdziesiątych w Kalifornii rodziła się ekscentryczna gwiazda FNM, to w mniej więcej w tym czasie ponad 800 mil na północ w wietrznym Seattle do życia budził się Soundgarden, jako jak się okazało jeden z najwybitniejszych przedstawicieli ostatniej jak dotąd znaczącej rockowej rewolucji, nazwanej właściwie cholera wie dlaczego grunge'm. Grunge wyewoluował tak samo z tradycyjnego hard rocka, jak i heavy metalu i ożenił popisy instrumentalne oparte na gitarowych brzmieniach z surowością hardcore punka, dając świeży impuls alternatywnej scenie - kończąc zaledwie po dekadzie jako "ultramega" kultowy trend. Ale nie miejsce to na przepisywanie z Wikipedii, czy powielanie wszelkich oczywistości, z którymi każdy kto zdecyduje się kliknąć w link z tym tekstem doskonale zapoznany. Nawet jeśli nie napiszę nic zaskakującego i ograniczę się do sentymentalnych podsumowań, to chociaż uniknę skrajnej banalności (tak może w naiwności zakładam). Pytanie sobie zadaję z perspektywy ponad trzydziestolecia, które upłynęło od czasu wydania Ultramega OK - jak dobrze w 1988 roku Soundgarden swoją dyskografię otworzyło i jak po sześciu latach od premiery debiutu ja sam go poznając (oczywiście jak wielu dopiero "ultramega" przebojowe Superunknown niedorostka ekipą Cornella i spółki zainteresowało), maksymalnie subiektywnie ten krążek spostrzegałem/spostrzegam? Nie filetując teraz jednak jego zawartości najostrzejszym dostępnym nożem (nie rozszarpując też bez ładu i składu), mogę znając temat doskonale, z pełną szczerością napisać, że pierwszy album okazuje się bardziej przyjazny dla moich uszu od Louder Than Love, bo sam głos Cornella, chociaż podobnie opływający skojarzeniami (kłania się maniera Astbury/Idol/Morrisson), to jednak w tych podbitych bluesem buldożerach na modłę post-sabbathową genialnie wpasowany. Mniej siłowo, więcej z bujającym feelingiem, pozostawiając przestrzeń dla tematów rozwijanych przez wioślarzy. Nie mam wątpliwości, że więcej na Ultramega OK mroku, a taki walec jak Beyond the Wheel jest tej tezy najwybitniejszym potwierdzeniem! Ale debiut, mimo że daleki od poziomu chwytliwości i bez tak potężnego potencjału komercyjnego jakim od Badmotorfinger Soundgarden dysponowali, to nie tylko posępna aura, ale też dobra zabawa żwawszym tempem (otwierające dynamiczne Flower i All Your Lies), więc na relatywną różnorodność spokojnie można liczyć, z nudy przez jednowymiarowość materiału nie umierając. Tyle że jakbym Ultramega OK jako świetnego wówczas otwarcia nie komplementował, tak wraz z Louder Than Love są to tylko materiały po prostu przyzwoite -konfrontując je rzecz jasna ze wszystkim co spod łap tych genialnych rockowych kompozytorów w przyszłości na światło dzienne w charakterystycznym stylu wypełzło. Ten punkt widzenia tym samym jasno daje do zrozumienia, czym dla mnie są krążki Soundgarden z lat osiemdziesiątych i gdzie ich miejsce w subiektywnej hierarchii dokonań ekipy z Seattle. 

P.S. I tylko patrząc na to wszystko przez pryzmat wielkiej tragedii -  tak potwornie Chrisa żal.

poniedziałek, 16 grudnia 2019

Faith No More - Introduce Yourself (1987)




Jest mus by uzupełnić kolekcję względnie treściwych, okołomuzycznych refleksji wokół dyskografii Faith No More. Mus jest, bo szacunek dla całej ich dyskografii tego wymaga i mus aby w końcu klamrą zacząć domykać ten wieloletni zbiór muzycznych perełek. Będzie odrobinę szerzej niż zwykle i mam obawę, że dla równowagi mniej merytorycznie, ale daje gwarancję że na pewno maksymalnie subiektywnie - bez jakiegokolwiek poddawania się sugestiom otoczenia, które w naturalny sposób starają się zawsze z uporem oddziaływać na osobiste preferencje, a potem "prywatną" opinie. Sprawa w tym momencie jest dla mnie prosta - Introduce Yourself kręciłby się u mnie zdecydowanie częściej, gdybym był na dłuższą metę w stanie zdzierżyć tą osobliwa manierę Chucka i może gdybym po dwójkę sięgnął zanim wpadłem na kultowe Angel Dust i King for a Day... Fool for a Lifetime - gdzie co by tu nie próbować ubierać w eufemizmy Mike rozpierdolił (nie wiem czy tak się jeszcze mówi) SYSTEM! No sorry, ale jakby Mosley nie był swego czasu na tle ówczesnych wokalistów rockowych wyrazisty i jakby nie starał się swoje wokalne niedostatki przekuć w barwne intonacyjne walory, to nie miał człowiek startu do Pattona. To wszystko jest jednak znacznie bardziej skomplikowane niżby się wydawało, bo jak na ironię kiedy WIELKI Mike "wyrugował" z interesu Chucka, to na The Real Thing wyraźnie jego styl ekspresji, przynajmniej w kilku numerach starał się kopiować. Potem jednak, kiedy sam się (prawdopodobnie-spekuluje) zorientował jakim k**** potężnym potencjałem dysponuje, to odpalił na poważnie - daleko z tyłu pozostawiając pamięć po czasach Mosley'a. Powyższa w ch** skomplikowana rozkmina jest wynikiem wieloletniego boksowania się z opisywanym materiałem i nie stanowi mimo wszystko książkowego przykładu straty czasu, chociaż prowadzi uparcie do punktu wyjścia. Bowiem cobym nie kombinował, to w przypadku Introduce Yourself oprócz archaicznego brzmienia tylko o frontmana chodzi - muzycznie przecież to idealny podkład pod WIELKI The Real Thing.

P.S. Pisałem szybko, więc wyszło niedbale. Nie jest mi jednak wstyd.

sobota, 14 grudnia 2019

Red Joan / Tajemnica Joan (2018) - Trevor Nunn




Na ekranie pierwsze ujęcie, a ja już mam spore obawy, że ten wyraz twarzy Judi Dench zwiastuje rolę bliźniaczą z tą, jaką w Tajemnicy Filomeny zagrała (wątek „tajemnicy” w tytule w finale jeszcze podniosę). Tyle, że ta podobna mimika w tym miejscu nie miała szans zbytnio zdrażnić, bo jak się okazuje więcej fabularnie rozgrywa się poza udziałem tej wielkiej aktorki. Red Joan zbudowana została na fundamencie jednej potężnej, na długie fragmenty rozpisanej retrospekcji i jest niestety dla swojej zguby (film był i przepadnie) bez większego wyrazu, w bardzo asekuranckiej formule nakręconym dramatem, o biograficznym charakterze i politycznym sznycie. Jego bohaterką postać kontrowersyjna, bo jej działania dla świadomego historycznie widza trudne do jednoznacznej oceny. Funkcjonująca w młodości pośród zwolenników ideologii „rewolucyjnej” - pomiędzy zaangażowanymi i ambitnymi brytyjskimi socjalistami, działającymi po stronie szerokiej unii antynazistowskiej. Chcąc zatem w swoim przekonaniu czynić „dobro”, do umocnienia „zła” się przyczyniła. Ale to nie "komuszenie" jest tu właściwym tematem, nim zdecydowanie zdrada tajemnicy państwowej, czyli szpiegostwo w wojennych czasach i wreszcie prowokowanie do wartościowania ukazanej postawy. Jaki jednak efekt mógł uzyskać reżyser, kiedy przez brak warsztatowej charyzmy sam mocno przynudza, a dodatkowo obawa polskiego dystrybutora przed jednoznacznymi skojarzeniami oryginalnego tytułu kazała decydentom z Best Film zapobiegawczo odwołać się do głośnej Tajemnicy Filomeny Stephena Frearsa? Odpowiadam – przeciętny, a może nawet słaby.

piątek, 13 grudnia 2019

Marriage Story / Historia małżeńska (2019) - Noah Baumbach




Nie byłoby wielkim nadużyciem i daleko od prawdy bym nie odbiegł, gdybym napisał, że jest to film jednej genialnej sceny dramatycznej i jednej symbolicznie wyjątkowej sceny (jakby to określić?), nie wiem - barowej, a może quasi musicalowej. Nie wprowadziłbym w ten sposób w błąd tych, którzy jeszcze szczęścia nie mieli zaznajomić się z najnowszym filmem od lat obiecującego Noah Baumbacha, ani też jak myślę nie zaprotestowaliby ci wszyscy, którzy z tą kinową perełką już zapoznani. Tyle że w prawdziwych stwierdzeniach powyższych jest też podchwytliwość skryta, gdyż oprócz tych dwóch najbardziej newralgicznych/symbolicznych momentów, jest też żywa w widzu przez seans ponad dwugodzinny gama rozbudowanych emocji związanych z pozostałymi scenami równie doskonałymi, chociaż w bezpośredniej konfrontacji mniej wyrazistymi. Stąd bezdyskusyjnie będąc usprawiedliwionym eksponując gorliwie powyższe, w moim subiektywnym mniemaniu momenty kluczowe, nie zamierzam absolutnie deprecjonować wartości całości, bowiem idealnie zrównoważona formuła tego dzieła, zawiera w sobie to co w ciekawym dramacie obyczajowym najważniejsze, czyli rosnące napięcie i wraz nim równorzędnie emocje, które albo eksplodują (przykład pierwszy) lub też prowadzą równie pokrętnymi ścieżkami do refleksji (przykład drugi). Główny ciężar narracji Historii małżeńskiej spoczywa na dialogach i to z nich czerpana jest zasadniczo wiedza na temat przeszłości związku, jak i wydarzeń, które wprost przyczyniły się do kryzysu. Zagląda widz do intymnego życia Nicole i Charliego wprowadzony szczwanym startowym zabiegiem, który z każdą kolejną minutą projekcji intensywniej nabiera priorytetowego znaczenia, stając się rodzajem wciąż powracającego wyrzutu sumienia bohaterów. W zasadzie trudno zrozumieć powody podjętych radykalnych działań, szczególnie, że miłosne uczucie schłodzone fundamentalną nielojalnością (zdrada jak zawsze), nigdy tak naprawdę nie wygasło, a klucz do zrozumienia decyzji o rozstaniu tkwi bardziej niż w utracie zaufania i erozji namiętności, w dokuczliwym poczuciu podrażnienia ambicji – może pierwotnie w mechanicznym pędzie dnia codziennego. Niestety pochopne działania szybko niosą bezpośrednie konsekwencje, a niemal całkowity brak świadomości istnienia przykrego echa piekła sądowej batalii, bądź zwykła infantylna naiwność przypisana do osobowości bohaterów (artyści z głowami w chmurach), naraża ich na całą serię przywracających zbyt późno przytomność wstrząsów. Bo rozwód to przecież nie teatralna tragikomedia reżyserowana od początku do końca według scenariusza rozpisanego przez parę bohaterów. Rozwód to jak się niemal natychmiast przekonują wyczerpująca odruchowa bitwa, toczona w dodatku pod dyktando zawodowców czerpiących pokaźne zyski z jej dramatycznego przebiegu. Rozwód wreszcie, to nie czas empatii, tylko bolesny czas wzajemnych pretensji i rozczarowań – wyrzutów i osobistych rachunków sumienia. Czas uzależnienia od decyzji osób trzecich, ich wglądu w skomplikowane relacje, bez żadnej gwarancji trafnego opisania spostrzeganej rzeczywistości, więc i naturalnie czas poczucia krzywdy i całkowitej utraty kontroli. To jest zatem film, który może zadziałać jako otrzeźwienie dla par, które mogą mieć przekonanie, iż rozwód to najłatwiejsza droga ucieczki przed koniecznością posprzątania w zaburzonej relacji, kiedy w ich wygodnym postrzeganiu zdjęcie plastra jednym ruchem może już za moment oczyścić atmosferę i przynieść szansę na ułożenia sobie życia na nowo. Nie mam pewności czy taka była intencja twórców, ale zakładam z dużą dozą pewności, że miał to być obraz przestroga – film który w formule poniekąd allenowskiej (Baumbach genialnym uczniem Allena) mówi o potrzebie przezwyciężenia oporu przed dialogiem, który miałby szansę oszczędzić całej masy przykrości i poprowadzić do wybaczenia (uwaga spoiler - ech gdyby ona wtedy nie uniosła się dumą i gdyby pozwoliła na przepracowanie kilku wątków podczas mediacyjnej terapii). Ale wtedy historia potoczyłaby się zupełnie innym torem i nie byłoby widzowi dane spotkać się (w klimacie dalekim od programowej w tym gatunku ostentacji i lamentu) z genialną żonglerką świetnym obyczajowym poczuciem humoru, intelektualnym sarkazmem i zawodowym cynizmem (postacie prawników), podporządkowanym oczywiście dojrzałemu przesłaniu zbudowanemu na fundamencie silnie oddziałujących emocji.

P.S. Wiem że nie poruszyłem wielu znaczących wątków, ale i bez nich tekst jest kobylasty, więc po prostu jak coś to pytajcie, drążcie. ;)

czwartek, 12 grudnia 2019

The Lighthouse (2019) - Robert Eggers




Przyznaję się, że porzucony finałem bez wyjaśnień (w nielichym zagubieniu), nie wszystko z tej obłędnie wyeksponowanej historii dwóch pogrążających się w szaleństwie latarników zrozumiałem. Wciąż zgłębiam metafory i wyszukuję świeże konteksty – w interpretacyjnych niuansach i domysłach cholera tonę! Lecz bez względu na skomplikowany jego wymiar analityczny (pierwotna natura lęku, siła podświadomego oddziaływania mitów, długotrwała izolacja czy wprost rzucona klątwa???), jednego jestem pewien! Nie mam najdrobniejszych wątpliwości, że był to aktorski (to trzeba zobaczyć, żeby zrozumieć) i artystyczny majstersztyk. Estetyka w jakiej Robert Eggers umiejscowił narrację i praktyczny wymiar sugestywny użytej "stylówy", to jakiś kosmos pod względem bezpośredniego wpływu efektu wizualnego oraz efektywności zagospodarowania eksplorowanej formuły klimatu na widza. Godne największego podziwu mistrzostwo osiągnięte przez młodego reżysera już przy okazji realizacji drugiego filmu w karierze. Mimo iż debiutowi trudno większe braki zarzucić, to jednak The Lighthouse sięga zdecydowanie ponad wcześniejszy poziom wysublimowania optycznego (scenografia, gra światłem i montaż) oraz psychologicznego oddziaływania i jeszcze mocniej grzebie w ludzkich psychozach. Ten obraz odrzucając jakiekolwiek współcześnie atrakcyjne dla widza sztuczki w rodzaju fabularnych twistów, zasysa delikwenta w swoją ziarnistą szaro-czarną fakturę i potrafi używając niewyszukanych określeń solidnie sponiewierać. On żyje, on pulsuje – jego się odbiera niemal wszystkimi zmysłami, bo widzi (nieprawdopodobne doznania wzrokowe), słyszy (niesamowite opracowanie dźwiękowe i muzyczne) oraz wręcz czuje jego zatęchłą woń (przeszywającą wilgoć, odór stęchlizny). Kino totalne - dopracowane i spełnione. Dzieło to w dzisiejszym kinie absolutnie wyjątkowe, które zbuduje reżyserowi na lata legendę i podniesie przyszłe oczekiwania do niebotycznego poziomu. Produkcja wielce kunsztowna, która odbija się zasłużenie bez cienia przesady silnym echem w środowisku twórców i wielbicieli ambitnej klasyki, nawiązując do archetypicznego kina sprzed niemal stu lat. Sięgając stylistycznie po inspiracje do ikonicznego niemieckiego ekspresjonizmu, powstał film KOZAK (Eggers kozak!!!), który według obecnych standardów filmowych i potrzeb widza, nie miał prawa tak szeroko zaistnieć, a sam pomysł winien być zarzucony już na etapie liczenia funduszy i szacowania wpływów. Nie ma się przecież co oszukiwać, iż wyłącznie dzięki doskonałym recenzjom zapełni kina, a praktyczne doświadczenie jego odbioru, tylko u garstki wytrawnych widzów wzbudzi zachwyt. Myślę że kluczowe w uzasadnieniu tej tezy mogą być osobiście zaobserwowane skrajne reakcje publiczności po finałowej scenie - po wyjściu mogłem dostrzec zarówno pojedyncze niepewne uśmieszki, miny zdradzające kompletne zagubienie, wyrazy twarzy zadziwione, tudzież zniesmaczone oraz te też oczywiście koszmarnie przerażone. Stąd brawa dla Roberta Eggersa za odwagę, owacje na stojąco za programowy w jego twórczości prymat sztuki nad biznesem, oraz podziękowania dla kreatywnego studia i bezinteresownych sponsorów.

P.S. A Pattinson i Dafoe (celem koniecznego wyjaśnienia donoszę), to dokonali czegoś nieprawdopodobnie autentycznego i przerażająco sugestywnego - wbili mnie w fotel klasycznym warsztatem, bo inaczej tej oszałamiającej ekspresywnej pasji w monologach nie można określić. 

środa, 11 grudnia 2019

The Report / Raport (2019) - Scott Z. Burns




Nie zawsze mocna i autentyczna historia, równa się świetnemu kinu, ale też rzadko mocna historia równa się kinu fatalnemu. Nie ma jednak w tym miejscu obaw (chociaż napięcia pożałowano), bo Raport to typowe, bardzo poprawne kino publicystyczne - znaczy przyzwoicie nakręcone, z w miarę dobrze rozpisanym scenariuszem, który pozwala bez większych przeszkód zapoznać i odnaleźć się pośród zawiłości "branżowej" punktowanej instytucji oraz co ważne jakoś nazbyt dydaktycznie nie wykorzystuje okazji do jej totalnego deprecjonowania. Mimo, że w jasny sposób reżyser daje do zrozumienia co myśli o ukazanych metodach „wypracowywania uległości w czasie przesłuchań” (rzecz dotyczy wzmacnianych technik przesłuchań stosowanych przez CIA), to zostawia pole do identyfikacji także dla tych, którzy są skorzy do refleksji pozbawionej czystej emocjonalności, na rzecz niezbędnej racjonalności. Praktycznie poprawność polityczna, ale i teoretycznie zwyczajne ludzkie odruchy nie pozwalają na tolerowanie aktów bezdyskusyjnie barbarzyńskich, ale trudno o nią kiedy toczy się otwarta walka o życie ludzkie w wymiarze stadnym. To też ukazane postawy w ogólności choć dyskusyjne, mocno kontrowersyjne i godne potępienia, także możliwe do zrozumienia i zaakceptowania. Cholera wie do czego każdy z nas gotów by się posunąć, gdyby okazało się, że jesteśmy jako ofiary bezpośrednio w akty terrorystyczne zaangażowani, więc trudno oceniać. Jeśli byłyby to metody skuteczne, choć wątpliwe etycznie, to nie powinny być zwyczajnym wyrzucaniem kasy w błoto pod przykrywką zdobywania kluczowych informacji dla stworzenia iluzji bezpieczeństwa. Ale w sumie nie o tym zasadniczo jest film Burnsa, bowiem tak 2/3 projekcji, to czysta polityka w wydaniu ojczyzny demokracji – polityka śmierdząca rozgrywkami ambicjonalnymi pomiędzy demokratami, a republikanami.

P.S. Ponadto, warsztat aktorski w Raporcie z wysokiej półki i chociaż Adam Driver ze swoją aparycją oraz tym specyficznym zaflegmionym akcentem, nie jest obecnie moim najbardziej faworyzowanym aktorem młodego pokolenia, to robi wprost ujmując dobrą robotę, ale królową ekranu z tylnego rzędu dworem zarządzającą jest zdecydowanie wciąż boska Annette Bening.

wtorek, 10 grudnia 2019

Knives Out / Na noże (2019) - Rian Johnson




Nakręcony do oporu, niczym mechaniczny kurczaczek super entuzjastycznymi ocenami, udałem się krokiem hiper dynamicznym (w dodatku w dobrym towarzystwie) do kina i teraz po seansie zadaję sobie pytanie, czy hip hip hurrra tak gęsto i często obecnie odśpiewywane przez środowisko krytyków na cześć sukcesu Riana Johnsona jest powiązane wprost z totalną posuchą w konwencji rozrywkowego kina kryminalnego - robionego ze swadą w klasycznej formule, z wykorzystaniem wszelkich możliwych schematów? A może nastąpił zwyczajny przesyt cierpiętniczym ambitnym kinem, w którym jeden dramat na serio przegania w ślimaczym tempie kolejny dramat na mega serio - bądź być może jest to po prostu zachwyt bezrefleksyjnie powielany, bo tak napisali ci co pisząc zawodowo z pewnością wiedzą doskonale co piszą i MYLIĆ SIĘ NIE MOGĄ? :) Jak zwykle prawda musi leżeć pośrodku, będąc wypadkową złożonego wnioskowania i subiektywnego spostrzegania inspirowanego zbiorowym odzewem, a te moje powyższe domniemania, to tylko kropla w morzu wielorakich przypuszczeń. :) Wstęp powyższy mógłby śmiało sugerować, iż jestem dość krytyczny wobec pracy wykonanej przez sztab pod dowództwem Johnsona, ale jest to tak naprawdę świadoma zmyłka, prawie tak błyskotliwie rozpisana jak sam scenariusz napisany ręką autora skryptu i reżysera w jednej osobie. Trochę sobie pozwalam na uszczypliwości, odrobinę staram się dla uatrakcyjnienia tekstu poprzekomarzać, po drodze gubiąc się już w tym co sam o Knives Out myślę. Tak właśnie na mnie wpłynęła stylistyka wykorzystywana przez reżysera, który nie robiąc właściwie niczego wyjątkowego, tak mocno zaistniał obecnie w świadomości kinomaniaków. Zrobił kolorową (tutaj skojarzenie nie dla smarkaczy) Kobrę na bogato (jak donosił żartobliwie pewien uznany krytyk, przytaczając trafną opinię swojej matki) i wstrzelił się kapitalnie w potrzeby widza, łącząc ciekawie dzięki wyrazistej scenografii i efektownym rekwizytom (funkcjonującym w służbie spirali scenariuszowej), ambicję skorzystania z dobrodziejstwa ikonicznego popkulturowego dziedzictwa z aluzjami do współczesności. Nie dokonałby tego tak atrakcyjnie dla oka i ucha, gdyby nie miał talentu, a doskonałego warsztatu mierząc siły na zamiary by mu brakło oraz gdyby co kluczowe menażeria osobliwych i niezwykle ekspresyjnych w założeniu postaci odegrana byłaby bez pasji. Polotu na szczęście plejadzie gwiazd nie zabrakło, więc nawet jeśli ktoś szukałby tu dziury w całym i tak jak ja nie padał jednak w ogólnym rozrachunku na kolana, to musi przyznać że wyszło spójnie i przekonująco. Proszę tylko aby pracy wykonanej przez Riana Johnsona nie porównywać z taką łatwością do beletrystyki pióra Agathy Christie, bowiem mimo, że inspiracja autora scenariusza jasna, to klimat realizacji pozbawiony tego subtelnego uroku płynącego z kart opowieści, których bohaterami Hercules Poirot, czy Panna Marple. To nie jest złośliwa krytyka pomysłu, to tylko drobna sugestia dostrzegająca nie tylko kosmetyczne niuanse, niepozwalające mi niestety reagować równie ekstatycznie jak miliony widzów i setki zawodowych opiniotwórców. 

poniedziałek, 9 grudnia 2019

Ozzy Osbourne - Scream (2010)




Pamiętam, że tuż po premierze z miejsca zawartość Scream bardzo mile mnie zaskoczyła, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, iż dwa poprzedzające go wydawnictwa rozczarowały, cierpiąc mocno przez (maksymalnie subiektywna ocena) płaskie brzmienie, zachowawczość i kompletny brak atrakcyjnych dla ucha pomysłów. Może jeszcze kilka świeżych przesłuchań Down to Earth i Black Rain pozwalało zachować koncentrację, lecz błyskawicznie w tych numerach zaczynało brakować pary. Scream od startu dudniąc jak należy, robiła wrażenie zdecydowanie ciekawszej i żywszej, bez wypełniaczy czy nudziarstwa w stylu miałkich ballad w rodzaju Dreamer. Przyznaję że moja czujność w owym czasie mogła być nieco uśpiona, w związku właśnie z potrzebą ogromną, bym jeszcze chociaż raz usłyszał Ozzy'ego w formie kojarzącej się z No More Tears i Ozzmosis. Szybko jednak pozbyłem się podejrzliwości i jednocześnie zrozumiałem, iż nie ma się o co martwić, a to przekonanie że Scream ma sporo bliżej do tych dwóch legendarnych albumów jest zdecydowanie uzasadnione. Scream to znacznie więcej przestrzeni, fajne melodie, soczyste solówki i zwłaszcza chwytliwe, specyficzne refreny, świetnie eksponujące walory anty śpiewu Ozzy'ego. Brzmienie jest mocarne i tłuste, a instrumentaliści, mimo że nie kojarzeni raczej z topową czołówką i traktowani zapewne jako typowi wyrobnicy, to grają z pazurem i oczekiwanym przez "męża szefowej" zaangażowaniem. ;) A była przecież ogromna obawa, że po latach zmiana na newralgicznym stanowisku gitarzysty, odbije się negatywnie na charakterze materiału, bowiem od momentu kiedy Ozzy wcisnął Wylde'a w miejsce tragicznie zmarłego, wciąż nieodżałowanego Randy'ego Rhoadsa, to właśnie markowe wiosłowanie Zakka w dużej mierze przyczyniało się do modelowania brzmienia solowych albumów ikony. Stało się mianowicie tak, że pomimo iż Gus G. nie wpłynął zbytnio na zmianę maniery, zwyczajnie bez problemu dostosowując się do stylu Zakka, to jednak całość nabrała tak wielce oczekiwanej świeżości. W sumie, to cholera wie co w moim przekonaniu w największym stopniu zadecydowało, że Scream tak wyraźnie wygrywa z Black Rain, bo przecież obsada kluczowej posady producenta się nie zmieniła, a ekipa odpowiedzialna za same kompozycje pracowała z tym samym i nawet wtedy w 2010 roku bardziej zaawansowanym wiekowo Księciem Ciemności. 

P.S. I kiedy od wydania Scream minie wkrótce dekada, Ozzy ni z gruchy, ni z pietruchy oznajmia, że wkrótce ukaże się jego nowy solowy krążek, który po udostępnieniu dwóch singli, jak słyszę zapowiada się naprawdę dobrze. 

niedziela, 8 grudnia 2019

The Boxer / Bokser (1997) - Jim Sheridan




Jim Sheridan w najlepszej możliwej formie, czyli w skrócie z okresu Mojej lewej stopy, W imię ojca i właśnie Boksera. Z czasów kiedy kapitalnie opisywał robotniczą rzeczywistość, klimat północnej Irlandii - przede wszystkim z mrocznych czasów najintensywniejszej aktywności IRA. Ze względnie młodym i już kapitalnym Danielem Day-Lewisem, z intuicją, charyzmą reżyserską i świetnie rozwijany napięciem oraz psychologicznym wyczuciem autentyzmu osobowości bohaterów. Ja przynajmniej we współczesnych filmach Sheridana nie odnajduje już tych walorów, które ówcześnie potrafiły mnie przekonać. Chociaż patrząc na reżyserską karierę, to Sheridan nie wykazał się jakąś olbrzymią produktywnością i jego filmy z dość dużymi przerwami pojawiały się na ekranach, to i tak od kilkunastu lat wyłącznie zawodzi - w mniejszym lub większym stopniu, ale jednak mocno traci do formy sprzed laty, więc jak już wracam czy interesuje się jego nazwiskiem, to do i przez pryzmat tytułów sprawdzonych. Przyznaję się, że jedyne czego nie widziałem, a co oscyluje podobno na poziomie bardzo wysokim, to Nasza Ameryka, która jak się kiedyś np. w tv trafi obowiązkowo zostanie skonsumowana. W tym miejscu jednak, aby w odpowiedni sposób szacunek Bokserowi oddać napiszę, że to obraz równie dopracowany stylistycznie i z fantastycznie zbudowanym klimatem, jak i wykorzystujący ascetyczne środki w celu oddania realizmu i surowości miejsca i czasu akcji. Ponadto jak wspomniałem sam Daniel Day-Lewis, chociaż wciąż wtedy budujący swój legendarny dziś już status i zbierający aktorskie doświadczenie, które w ostatnich latach przełożył na całą masę branżowych nagród i zachwytów zarówno zwykłej publiczności jak i zawodowej krytyki, to tutaj cholernie autentyczny i przekonujący. Skupiony na tym, co w postaci najbardziej istotne i w newralgicznych momentach decydujące. Dzięki aktorskiej pasji i reżyserskiej biegłości osadzona w Belfaście opowieść o potwornie trudnym pojednaniu pomiędzy protestantami a katolikami, o porażce ludzi rozsądku z pełnymi nienawiści ekstremistami, o potrzebie i dobrej woli zmiażdżonych przez porachunki i zakorzenioną mściwość, o zakazanej miłości i kolejnych pokoleniach zainfekowanych nienawiścią oraz o totalnej pętli bezsensownej przemocy, jest tak przekonująco angażująca. 

sobota, 7 grudnia 2019

Hrútar / Barany. Islandzka opowieść (2015) - Grímur Hákonarson




Grímur Hákonarson wnikliwie z szacunkiem, ale też z dystansem oraz zimnym humorem portretuje między innymi uwarunkowania funkcjonowania ludzi pochodzących z północy - w rzeczy samej, to przybliża widzowi starcie współczesnego biurokratycznego systemu z głęboko zakorzenionym w tradycji ascetycznym żywotem. Subtelnie wchodzi w ten wymierający już dzisiaj świat i wyraziście kreśli pozbawioną krzykliwości historie o mentalności ludzi żyjących według prostych zasad, w niemal całkowitym odosobnieniu lub w nielicznych społecznościach. Ukazuje tych mieszkańców Islandii, których egzystencja ogranicza się do interakcji przede wszystkim ze zwierzętami, bo na ludziach z własnego wyboru nie chcą polegać i od tych nielicznych sąsiadów się izolujących. Proponuje świetnie przygotowany merytorycznie obraz relacji człowieka ze zwierzętami, czy szerzej surową naturą pasjonująco uchwyconą okiem kamery (szerokie pejzażowe kadry, statyczne treściwe ujęcia) ilustrację związku i partnerstwa emocjonalnego, nie tylko w sensie zależności umożliwiającej przetrwanie.  

piątek, 6 grudnia 2019

Vera Drake (2004) - Mike Leigh




Wiecznie zagoniona, w permanentnym ruchu - intensywnie zapracowana, przede wszystkim jednak w tym biegu pokorna i życzliwa. Mimo uciążliwości po prostu szczęśliwa, choć życie jej nie rozpieszcza i do ciągłej roboty goni, to udane relacje rodzinne optymizm w nią codziennie wlewają. Czasy na ekranie trudne, kiedy pod dywan problem niechcianych ciąż urzędowo się zamiatało. Problem w zasadzie oficjalnie nieistniejący, przecież żadnych rozwiązań systemowych nie było, a farmakologia profilaktycznie na potrzeby jeszcze nie odpowiadała. A Vera Drake, ta pomoc domowa, ta opiekunka, przez otoczenie poza rodziną niezauważana, to jak się okazuje specjalistka od wywoływania poronień chałupniczymi metodami - w czasach w których zabiegi aborcyjne były bardzo surowo karanym przestępstwem. W swojej naiwności chciała pomagać, brak jej było naukowej świadomości, nie ma co też wybielać ryzykowała tym samym zdrowiem kobiet i została łatwo wykorzystana stając się ofiarą własnego analfabetyzmu, finalnie skazana kończąc w więzieniu. Wątpliwe etycznie i dyskusyjne z pewnością kwestie podnosi Mike Leigh. Kilka równoległych osobnych epizodycznych kobiecych historii opowiada i tą jedną właściwą, która niesie za sobą zasadnicze dla rozwoju wydarzeń dramatyczne konsekwencje. Mike Leigh jako jeden z niewielu reżyserów potrafi od lat kreślić obyczajowe życiowe historie ubierając je w kameralny dramatyzm i wysoce stężone emocje. Rozważać nie tylko kontrowersyjną i skomplikowaną etycznie problematykę, ale też umiejętnie z delikatnością wchodzić w skórę swych bohaterów i poddawać ich przeżycia rozważnej wiwisekcji. Mike Leigh kręci obrazy ponadto szczególnie dopracowane wizualnie, genialnie oddające klimat i atmosferę ukazanych czasów – czego książkowym przykładem jest właśnie poruszająca historia Very Drake.

czwartek, 5 grudnia 2019

Slayer - Divine Intervention (1994)




30 listopada 2019 roku w L.A. legenda zagrała swój ostatni koncert i chyba niewiele wskazuje, że ta decyzja o zejściu ze sceny, może być chwilowym kaprysem zmęczonych, tym bardziej zblazowanych muzyków, czy z góry założoną strategią marketingową rozpisaną precyzyjnie na kilka lat do przodu, celem wydrenowania w przyszłości kieszeni maniaków. Oby nie poszli tropem Judas Priest grających od lat swoje finałowe trasy i napędzających tym ogranym trikiem koniunkturę wokół nazwy zespołu. Lepiej skończyć we względnej chwale, inaczej ze sceny zejść z tarczą niepokonani, niż pazernością napędzani zbrukać własne imię. Tym bardziej, że ten finałowy Slayer choć formy nie stracił, to jednak tylko pięćdziesiąt procent legendarnego składu, więc tym bardziej jeśli decyzja będzie konsekwentnie podtrzymywana, to szacunek się należy. W związku z tą historyczną datą sprzed kilku dni, należało słowo własnego komentarza zarchiwizować i przy okazji dodać kilka kolejnych o płycie dotychczas jeszcze nie objętej spojrzeniem amatorskiego anonimowego pismaka. Nie jest akurat tak, że pisze w tej istotnej chwili o Divine Intervention zastępczo, tylko i wyłącznie przez wzgląd na fakt, iż o krążkach największych wcześniej swoje refleksje na strony bloga wrzuciłem, gdyż nawet jeśli był to album z niekoniecznie najbardziej kultową zawartością, to jednak po latach absolutnie nie stracił na wartości i nie ma powodów, by stawiać go poniżej poziomu wyznaczonego przez ikoniczny "tercet". Tym bardziej że każdy oddany idei metaluch wie o ówczesnej rejteradzie Lombardo i związanej z nią konieczności znalezienia zastępstwa, którym finalnie okazał się wieloletni późniejszy etatowy bębniarz rezerwowy Slayera. Paul Bostaph to nie Dave Lombardo, ich style różne, mimo że warsztat i talent porównywalne, stąd trudno by nie było słychać różnicy w sensie charakterystyki bębnienia. Oczywiście wolałbym żeby finezja i moc Lombardo tutaj królowała, zamiast tego jednak Bostaph oferuje mechaniczną precyzję i zaskakująco dobrze pasuje ona do ostrych jak brzytwa riffów, które niczym nie ustępują jakościowo tym z poprzedniczki. Żadne zaskoczenie, przecież Hanneman wraz z odejściem Lombardo nie stracił umiejętności pisania jedynych w swoim rodzaju partii wioseł, King nie zaprzestał używania pisków i sprzęgnięć w solówkach, a Aray'a nie zaczął śpiewać czysto i melodyjnie (zaśpiew z Serenity in Murder nie jest ani czysty, ani melodyjny ;)). Z pewnością nie jest to płyta bliźniacza z jakąkolwiek poprzednią produkcją, bowiem słychać pewne eksperymenty, zarówno brzmieniowe jaki i aranżacyjne oraz szperanie w hardcore'owych i nawet punkowych inspiracjach (za dwa lata sieknęli przecież krążkiem z crossoverowymi coverami), ale z perspektywy czasu jest to modyfikacja ewolucyjna, w żadnym stopniu rewolucyjna. W atmosferze ogromnych oczekiwań i równie dużego niepokoju powstał album równy i wyrazisty, wściekły i ciężki, który nawet bez kontrowersyjnej otoczki (patrz wyrzeźbione żyletką logo na przedramieniu jakiegoś ultrasa zespołu) nie rozczarowałby, mimo że po latach triumfalnego wspinania się na szczyt, Slayer wówczas aż tak lekko nie miał. Ale to każdy maniak wie doskonale. 

środa, 4 grudnia 2019

Marathon Man / Maratończyk (1976) - John Schlesinger




Rzadko ostatnio sięgam głębiej w przeszłość w filmowych poszukiwaniach - robię to z poczucia obowiązku wyłącznie, archiwizując doskonale znane klasyki, lub zrazu kierowany spontanem jedynie sporadycznie odkopując to, co do tej pory było mi nieznane, a z racji szlachetnego pochodzenia obowiązkowo powinno być przyswojone. Akurat w przypadku Maratończyka sytuacja jest trudna do jednoznacznego przyporządkowania, bowiem tytuł oczywiście nieobcy i gdzieś lata temu obejrzany, ale wówczas nie byłem z pewnością odpowiednio przygotowany, by jego zalety właściwie i w pełni docenić. To też korzystając z uprzejmości telewizji publicznej i czasowej własnej dyspozycyjności (o zgrozo, nudziłem się), kilka dni temu z odpowiedniej dojrzałej perspektywy seans Maratończyka w końcu zaliczyłem. Już sama introdukcja jest z rodzaju tych w pamięć mocno zapadających i sugestywnie w tematykę wprowadzająca, zatem zupełnie inaczej patrząc na wstęp do Maratończyka, tym razem doceniam sposób wglądu (wówczas w roku 1976) w tematykę bezpośrednio powiązaną z nazizmem. Stosunkowo jeszcze na świeżo temat holocaustu był spostrzegany, bowiem akcja rozgrywająca się w zaledwie trzydzieści lat po zakończeniu II wojny Światowej, pozwalała w centrum postawić bohaterów, którzy z autopsji poznali czym były i jaki ślad pozostawiły prześladowania narodu żydowskiego. John Schlesinger zrobił surowe i dosadne kino, z gatunku dramatu sensacyjnego o wyrazistym politycznym fundamencie, w którym echa względnie niedalekiej przeszłości decydują o jego istocie. Ponadto intrygujący i dobrze rozpisany dramatycznie scenariusz trzyma widza w permanentnym napięciu, a mroczny klimat korzystający z siły oddziaływania suspensu oraz wielotorowa mozolna narracja, która dla dobra wybornego efektu nie ściga się z wątkami sensacyjnymi, tworzą ten charakterystyczny duszny wymiar, współkreowany też dzięki muzyce Michaela Smalla. To kino dla cierpliwych i kino dla wymagających - bez taniego efekciarstwa skupione na rozwijaniu wątków opartych na skomplikowanej tajemnicy i bolesnych zaszłościach. Kino ambitne, ale kino też bezpretensjonalne, prawdziwa filmowa sztuka idealnie godząca ważny temat, realizm ekspozycji i ekspresywność emocji ze świetnym aktorskim warsztatem - bo trudno po projekcji nie być pod wrażeniem kreacji wiecznie młodego Dustina Hoffmana, zawsze wyrazistego Roy'a Scheidera i wreszcie, legendarnego Laurence'a Oliviera.

wtorek, 3 grudnia 2019

Life of Agony - The Sound of Scars (2019)




W sumie, to chyba głównie z obowiązku nowy krążek starej legendy kilkukrotnie przesłuchałem oraz kilka zdań refleksji do celów archiwizacyjnych skreśliłem. Gdyż nawet, jeżeli poprzedzający (w pewnym sensie) powrotny album okazał się całkiem zgrabnie skleconą porcją, na pewno nie wybitnej, ale z pewnością porządnie skomponowanej (dość obecnie archaicznej rockowej strawy), to akurat w końcowym rozrachunku, nie zagospodarowała sobie ta nuta w moim serduszku, jakiegoś wyjątkowo ważnego miejsca i całkiem prędziutko uległa względnemu zapomnieniu. Tym bardziej The Sound of Scars nie może liczyć na moje długotrwałe przywiązanie, co więcej ona może będzie zaraz po spisaniu urzędowej notki w kąt rzucona, gdyż te czternaście numerów zdaje mi się strasznie suchymi próbami powrotu do formy, do jakiej ten band już nigdy pewnie nie powróci. Kompozycje ani nie są przebojowe (o poziomie chwytliwości, a nawet ciężaru z początków kariery nie ma co mówić), ponadto brzmienie nie przekonuje, a sam koncept polegający na wypełnianiu przestrzeni pomiędzy indeksami klasycznie trwożącymi monologami/dialogami, oprócz udramatyzowania osobistymi traumami warstwy lirycznej niewiele więcej ogólnie dość jałowemu obrazowi płyty daje. Tym bardziej można czuć rozczarowanie, gdy człowiek zorientuje się, iż The Sound of Scars miało być pewnego rodzaju powrotem do wątków z legendarnego debiutu, a okazuje się (nad czym ubolewam) w większości po nich zwykłymi popłuczynami. Nie wiem, być może za szybko tą płytę skreślam, lecz trudno czuć się winnym, gdy chemia pomiędzy dźwiękami, a słuchaczem lichutka - a może i żadna. Mimo wszystko jeśli brak z mojej strony ekscytacji, to kompletniej lipy też amerykanie nie sprzedają, więc nie wykluczam, że większym ode mnie maniakom, tym bardziej pacjentom związanym emocjonalnie z Life of Agony nowy album może ciutkę w głowie zawrócić.  

poniedziałek, 2 grudnia 2019

Mustasch - Killing It for Life (2019)




Sprawa jest prosta (w tym miejscu, kilka w domyśle obrazowych jak bardzo porównań), gdyż od czasu Latest Version of the Truth, czyli moim skromnym zdaniem ostatniego tak naprawdę porywającego krążka, Mustasch świadomie pierd*** ambicje i nagrywa płyty, które raz lepiej, raz gorzej, ale przede wszystkim mają napędzać rockowo-metalowe imprezy, nieco po teutońsku pojmowanym przebojowym gitarowym napierd********. Akurat Killing It for Life jest przykładem tej jaśniejszej (czytaj fajniejszej) strony obecnej działalności Szwedów, a większość wałków wchodzących w skład dość krótkiego, bo zawierającego zaledwie osiem indeksów programu krążka, potrafi kapitalnie nakręcić do wspólnego śpiewania, tudzież (nie ma się co wstydzić) machania rytmicznego bańką z jednoczesnym rzeźbieniem sympatycznych riffów na powietrznej gitarze. Można się przypieprzyć do taśmowego zaprzepaszczania pokładanych w nich jeszcze ponad dwie dekady temu nadziei, na coś więcej li tylko akompaniowanie do piwa z wurstem, ale można też w końcu pozbyć się złudzeń i cieszyć się nieskrepowanym ciężkim rockiem bez żadnych zobowiązań. Co niniejszym podczas odsłuchów Killing It for Life czynię. :)

niedziela, 1 grudnia 2019

The Irishman / Irlandczyk (2019) - Martin Scorsese




Irlandczyk to paradoksalnie cyfrowo dopieszczony film klasycznie "analogowy", bowiem z jednej strony ochoczo w post produkcji wykorzystuje najnowsze możliwości obróbki technicznej, szczególnie kiedy scenariusz stawia przed reżyserem wyzwanie związane z koniecznością odmładzania kluczowych postaci, aby ukazać ich życie w wieloletniej perspektywie. Z drugiej natomiast film sprowadzający archaiczną już dzisiaj konwencję narracyjną, osadzoną w jakże charakterystycznym dla Scorsese klimacie kina gangsterskiego, do formuły spotkania z uroczą nostalgią - resentymentem napędzanej filmowej uczty, dla widzów tęskniących za kinem z minionej już dawno epoki. Mimo starań nie w pełni udało się urwać lat aktorskim legendom, bowiem może ich twarze poddane oddziaływaniu sztuczek speców od CGI nie rażą nadmierną sztucznością, tak wszystko powiązane z ruchem owych postaci niestety nie robi już tak w miarę naturalnego wrażenia. Natomiast same kluczowe nawiązania do klasyki kina gangsterskiego (bo film podkreślam, spodoba się tym, którzy co najmniej kilka razy w roku odgrzewają sobie Goodfellas i Casino ;)), zatopionego naturalnie przede wszystkim w estetyce made in Scorsese (ale czuć tutaj także wpływ coppolowski lub nawet sięgający dużo głębiej w przeszłość), dają ogromną frajdę widzowi rozkochanemu w tym ikonicznym już kinie. Wykorzystanie klisz niemal stu procentowe, a świeżości zero, wszelako warsztatowo prima sort - w ogólności wszystko jest tip top: tzn. z gracją prowadzona narracja, porywające dialogi i sposób bycia czy noszenia się środowiska mafijnego, ponadto operatorska finezja i wyobraźnia w kreowaniu zapadających głęboko w pamięć scen, muzyka jako równie ważna cześć budowania kapitalnego klimatu i aktorskie mistrzostwo, które niewielu potrafi tak genialnie pokazać. W sumie nie mam wielu pytań i zastrzeżeń, ale im jestem dalej od kończących dzieło ponad dziesięciominutowych napisów, tym więcej "dziur w całym" się doszukuje, a całościowy obraz traci przez to niestety na wartości i początkowy entuzjazm z ekscytacją zmieszany, sprowadza w sporym stopniu do życzeniowego patrzenia przez palce, niestety tylko właśnie przez "jedyne" 320 minut. ;) Po pierwsze Irlandczyk jest zbyt obszerny, bo te grube trzy godziny z hakiem, jednak bez względu na szlachetne wypełnienie ekranowego czasu to przesada, szczególnie gdy z czterech wyraźnych rozdziałów w moim przekonaniu przynajmniej dwa dużo bardziej spójne dzieła (ewentualnie jedno, ale zwarte) można by wykroić. To oczywiście świadome działanie mistrza Scorsese, który zapewne u schyłku kariery, chciał zwieńczyć dzieło własnego życia tworząc prawdziwą epopeję, w której klamrą spiąłby szeroki wachlarz problematyki jaką starał się eksploatować. Jednak myślę, że zamiast zrealizować opus magnum, udowodnił bardziej swe niezdecydowanie, bądź pokazał związane z zaawansowanym wiekiem zamiłowanie do atencji, a same pojedyncze fascynujące wątki, jakby nie próbował ich atrakcyjnie połączyć, to aranżacyjnie splotły się w nie tak finezyjny wzór jakiego sobie życzył. Nakręcił dynamiczne kino gangsterskie i spektakularną biografię, względnie może przez pryzmat przesłania najbardziej traktat o moralności, a może też od podszewki opowiedzianą współczesną historię Ameryki, bowiem treść wysoce powiązana z polityką i społecznym charakterem oddziaływań zorganizowanej przestępczości. Bezdyskusyjnie kino warte całego tego hałasu jaki wokół niego rozkręcony - dopieszczone i urzekające w rzeczy samej klimatem opartym o wrażenia wizualne i słuchowe, ale niestety cierpiące na przerost formy nad treścią i scenariuszowy bałagan, jako że trudno mi usprawiedliwić nie tylko zbytnio forsowaną mnogość wątków, lecz i sterylny finał, który oprócz banalnej prawdy nie przynosi oczekiwanego emocjonalnego katharsis, uciekając w klimaty rozmiękczonego Sergio Leone z czasów Dawno temu w Ameryce. Mimo że wszystko tu pozornie pięknie gra, to nie wszystko zapada w pamięć tak jakby się chciało i to mnie boli najbardziej. To też nie dając kiedyś dziełu Leone noty maksymalnej, powinienem też oprzeć się pokusie zasadzonej na obowiązku, przyznania wartości absolutnej także Irlandczykowi. 
  
P.S. Alfredo James Pacino i drugi plan - pozamiatane! Byk chwycony za rogi, tudzież Oscar już złapany za nogi! :)

czwartek, 28 listopada 2019

The Hellacopters - Rock & Roll Is Dead (2005)




Mimo, że od wydania Rock & Roll Is Dead śmiało można by zrealizować prawie trzy pełne gospodarcze plany pięcioletnie i mimo, że już nie pod szyldem The Hellacopters, to nadal główne projekty Nicke Anderssona unurzane są po całości w retromanii. Czy to ponad ćwierć wieku temu, kiedy powstawał The Hellacopters, czy współcześnie pod flagowym obecnie sztandarem Imperial State Electric (wiem że jest też Lucifer, ale tam się Nicke w międzyczasie na sercowych zasadach przykleił ;)), nadal ochoczo flirtuje z żywiołowym rock'n'rollem. Tyle tylko, że akurat w tej dzisiejszej skórze pomimo tak wielkiego podobieństwa do formuły eksploatowanej przykładowo na Rock & Roll Is Dead nie jest w stanie tak wyraźnie jak ongiś bywało przykuć mojej uwagi. Imperial State Electric szanuje, Lucifer wciąż jeszcze poznaje i nawet jeśli nie czekam na te albumy z wypiekami na twarzy, to zawsze kiedy ujrzą światło dzienne zapoznać się z nimi nie omieszkam - ale niestety tej chemii która od High Visibility z The Hellacopters mnie łączyła tutaj jak na lekarstwo, lub trochę tylko ponad ciutkę więcej. Stąd jeśli już Nicke romansujący z rock'n'rollem, to przede wszystkim cztery albumy od powyżej wspomnianego High Visibility - bo ten wcześniejszy garaż w brzmieniu Payin' the Dues i Grande Rock dominujący, też fajnie, ale bez szału. Świetnie kiedy w tej muzie jest przyrodzony luz bez nonszalancji i blazy, tym bardziej kiedy sound tłusty, ale i na tyle selektywny by może nieliczne, ale ciekawe detale, tym bardziej mocne akcenty czytelne były. Na powyższym krążku "ludzie Nicke'go" byli zdecydowanie w gazie i chociaż nic nowego w zasadzie pomiędzy latami 2000-2005 do formuły nie dodali, to pędu nie wytracając robili kapitalnego rock'n'rolla, właściwie to sami we własnej lidze. Ja przynajmniej na konkurencję większą dla nich nie natrafiłem - fakt, pewnie Turbonegro i pewnie też Backyard Babies, ale w moim przypadku to kazus wspólny z przytoczonymi Imperial State Electric i Lucifer. Zatem jak współczesne flirty z energetycznym (z Wikipedii przepisuje) post punkiem, garage rockiem, hard rockiem, glam rockiem czy nawet popem alternatywnym, a najprościej ujmując (z Wikipedii nie przepisuje) rock'n'rollem, to priorytetowo The Hellacopters, którzy zawsze w moim przekonaniu przykładali do tej stylistyki najwłaściwszą miarę. :)

środa, 27 listopada 2019

The Answer - Everyday Demons (2009)




Przed Państwem hipisowskie inspiracje, z szacunkiem dla tradycji ubrane jednak we współczesne brzmienie. Na tapecie bowiem zestaw hiciorów, książkowo ekscytująco napisanych przez młodych miłośników klasycznych rockowych brzmień - numerów niezwykle żywiołowych, wyrosłych z pasji, zmontowanych z soczystych riffów, chwytliwych melodii, obowiązkowego groove'u i zaśpiewanych przez żywcem wyjętego ze wczesnych lat siedemdziesiątych wokalistę. Kompozycji nagranych z wielką łatwością, której mogliby im pozazdrościć starzy wyjadacze! Wówczas, a było to w roku 2009-ym, wraz z drugim krążkiem The Answer idealnie wbili się w czas renesansu gatunku i chociaż można ich było bez większych dyskusji przyporządkować do retro rockowego trendu, to trzeba też oddać głos sprawiedliwości i głośno dać do zrozumienia, iż pośród całej masy idących po sławę hard rockowych epigonów, to właśnie Irlandczycy już wtedy zasługiwali na zdecydowane wyróżnienie. Kiedy obecnie wracam do Everyday Demons, to podobnie jak w przypadku przeważającej większości kolejnych płyt grupy (i oczywiście debiutu z roku 2007-ego) odczuwam wielką satysfakcję z faktu, że w którymś momencie historia muzyki zatoczyła koło i moda na przeładowywanie rocka bitami została zastąpiona klasycznymi gitarowymi riffami. Zdaję sobie sprawę i to szczególnie teraz, kiedy hipisowski, inspirowany woodstockowym flower power rock ustępuje pomału pola kolejnym gatunkowym reminiscencjom, iż ten cykl naturalnie się powtarza i pytanie ze sobą to zjawisko niesie, jak długo ta karuzela ma zamiar się jeszcze kręcić i na ile każda jej ewentualna odsłona niosła ze sobą będzie pośród typowych naśladowców szczególnie oryginalne formacje – może ekip niezmieniających znacząco obrazu stylistyki, ale chociaż ją odświeżających. 

Drukuj