środa, 29 stycznia 2020

Black Sabbath - Vol. 4 (1972)




Niby to żaden wielce różny Black Sabbath od trzech poprzedzających, ale... pojawiły się w kompozycjach z Vol. 4 syntezatory i nie wyłącznie w dalekim tle zaaranżowane, lecz też stanowiące relatywnie równoprawny budulec wraz z sekcją rytmiczną i wiosłem Iommie'go. Całkiem sporo się ciekawego dzieje w formule urozmaicania płyty i mimo iż przykładowo taka klasyczna akustyczna ballada jak Changes nie stanowi rewolucji, to w pewnym sensie zmienia przekonanie wówczas oczywiste, że sabbathowe granie, to dźwiękowej smoły przede wszystkim lanie. Nie brak na czwórce obligatoryjnej konkretnej riffiady i bulgotu Geezerowego basu oraz swingującego bębnienia Billa Warda. Numery jednak zasadniczo odnajdują się znakomicie na kontrolowanych obrzeżach mrocznego sabbathowego stylu, trzymając się może nie kurczowo, ale jednak silnie kręgosłupa wypracowanej maniery - wciskając to tu to tam zdecydowanie więcej bardziej swobodnych tematów, których nie krępuje konieczność utrzymania posępnej atmosfery. Może i nie jest czwarty krążek ikony jednym tchem wymieniany pośród największych klasyków, ale z pewnością jest doceniany za udane odświeżenie formuły, która procesem perspektywicznym trafnie wówczas przez samych muzyków była określana jako ambicjonalny rozwój. W mym subiektywnym przekonaniu ta potrzeba kreowania wciąż dźwięków intrygujących absolutnie nie zgasiła ducha prawdziwego i klimatu archetypowego Black Sabbath. Jest Vol. 4 płytą wciąż odpowiednio mroczną i sugestywną, a poza tym słuchając jej można sobie śmiało nóżką potupać, główką rytmicznie potrząsać, ponadto również nie poczuć się znudzonym oddając się zadumie i refleksji, do której też potrafi sprowokować. Spostrzegając poza tym jej miejsce w historii i czas powstania, plus patrząc z perspektywy współczesnego rynku muzycznego rzeczą niebywałą jest, iż te prawie pół wieku temu można było wydać 4 krążki w niecałe 3 lata i poziom najwyższy kreatywny oraz jakościowy utrzymać - szczególnie kiedy przez te krótkie 30 miesięcy popularność gwałtownie wzrastała, a związane z nią pokusy zawzięcie atakowały.

poniedziałek, 27 stycznia 2020

Life of Agony - Ugly (1995)




Szerzej i głębiej swój wstrzemięźliwie emocjonalny stosunek do albumów Life of Agony przede wszystkim w refleksji dotyczącej ich głośnego debiutu opisałem, ale też kiedy kompletowałem odczucia dotyczące dwóch najnowszych krążków nie omieszkałem całkiem wyraziście, choć na marginesie odnieść się do historii grupy z naciskiem na początkową najmocniej komentowaną część ich twórczego życiorysu. Dysponuję więc usprawiedliwieniem, stąd mogę teraz w bezczelnie bezpośrednim tonie zdać relacje w temacie Ugly i nie pogrążać się w nostalgicznym bajdurzeniu, a tylko na konkretach oprzeć osobistą opinię. Ona w zasadzie sprowadza się do przekonania, iż po obiecującym starcie za pośrednictwem River Runs Red, Ugly okazała się rozczarowująca i może z perspektywy jedynie sentymentu ćwierćwieczem od premiery motywowanym, dzisiaj jej odsłuch jest w miarę atrakcyjnym przeżyciem, bo muzycznie to niestety wieje tu nudą. Nie ma na Ugly tej pierwotnej mocy, którą River Runs Red tryskała, a jej znacznie silniej eksponowany emocjonalny charakter nie jest w stanie zastąpić hard core'owego wygaru jedynki. Ponadto jak na lekarstwo jest tu nośnych i na dłużej zapamiętywalnych tematów, a jedyny przebój w postaci Let's Pretend poza chwytliwym refrenem nie ma nic więcej do zaproponowania - co szybko sprowadziło ten numer do poziomu "był, zaistniał, wybrzmiał i się zdewaluował". Kompozycje sprawiają wrażenie bardzo siłowych i brak w nich tej aranżacyjnej lekkości, która by poszczególne pomysły w zwartą formę splatała. Nazwałbym tą przypadłość wprost brakiem własnego charakteru, gdyby osobny sposób interpretacji wokalnej Keitha Caputo nie ratował poniekąd tej aranżacyjnej nijakości. W moim przekonaniu jest mimo wszystko mizernie, bo jak na standardy pierwszej ligi bałaganiarsko, a wyraźne korzystanie z atmosfery w klimacie klasyki spod znaku wczesnego Black Sabbath czy Saint Vitus nie jest w stanie zmienić tego ogólnego przekonania, a nawet w pewnym sensie jest argumentem służebnym wobec tezy, że zwyczajnie nie było dobrego i oryginalnego pomysłu na kierunek. Co udowadniają też kolejne niekoniecznie udane poszukiwania własnego ja na trójce i trzech zamykających jak dotąd dorobek grupy albumach.

piątek, 24 stycznia 2020

Vice (2018) - Adam McKay




Ze znacznym, bo chyba nawet rocznym poślizgiem projekcję kolejnego hitu Adama McKay'a zaliczyłem i zgodnie z oczekiwaniami z miejsca wpadłem w łapy kina, które z takim rozmachem i przytupem to u nas zapewne marzyłoby się kręcić niejakiemu Patrykowi Vedze. Taka sytuacja mimo wszystko biorąc pod uwagę wszystkie dotychczasowe znaki na niebie i ziemi nie będzie miała miejsca, bo Vega to nie ta liga przecież obecnie, a i nawet jeśli Pan „reżyser” przez kolejne czterdzieści lat, aż do późnej emerytury by się łapczywie uczył i wiedzę na praktykę próbował przekładać, to nie bo nie i kropka – nie wierzę, nie uwierzę… bądźmy poważni. :) Adam McKay natomiast po raz drugi z rzędu kompletnie pozamiatał i po spektakularnym rozbiciu banku za sprawą Big Short, poszedł całkowicie zrozumiale za ciosem, by ponownie gruby kapitał zbijać. Jednak Vice nie jest przykładem aż tak skrajnie oczywistego wykorzystywania „zwycięskiego” szablonu jak mi się zdawać przed seansem mogło, bo myślę iż tym razem posiłkując się jedynie jego ogólnym rysem w postaci atrakcyjnego dla widza filmowego show, stworzył miast wyłącznie cholernie obfitej energetycznej porcji dobrej zabawy z daleką od akademickiego teoretyzowania gorzką puentą, całkiem poważny dramat, poniekąd jak mniemam pozornie tylko robiący wrażenie satyry. Z równie wysokim poziomem kunsztowności realizacyjnej, wraz z podobnie finezyjną budową struktury obraca się McKay wprost w świecie wielkiej amerykańskiej polityki, ostrym nożem krytyki filetując postać Dicka (przypominam Wacka po naszemu) Cheney’a – wykrawając konsekwentnie i starannie co bardziej atrakcyjne dla tempa i istotne dla puenty wątki z życia i cechy osobowościowe tytułowej postaci. To z pewnością musiała być bardzo wdzięczna dla McKay'a robota - nie próbując przecież zbytnio wznieść się ponad osobiste przekonania polityczne czy światopoglądowe przejechał się buldożerem nie po jednej li tylko ikonie Republikanów. Z satysfakcją na gębie i pewnie uciążliwą bezsilnością w duszy rozprawił się z ich niewyobrażalną hipokryzją i setką innych przywar immanentnych dla politycznych karierowiczów o konserwatywnych poglądach w gębie, a czystym cynizmie i demagogi w działaniach. Tym właśnie wysoko wydajnym paliwem napędził swój oryginalny pomysł narracyjny, serwując współczesną polityczną historię Ameryki ukazaną w kolorowych obrazkach, z soczystym komentarzem i edukacyjną też ambicją, by przede wszystkim nie wyśmiewać (co może tylko wściekłych radykałów z drugiego bieguna zirytowało), lecz odpowiedzialnie przestrzegać. Nie wpadł on w histerię, ani nie uległ bezpardonowemu krytykanctwu, mimo że jakakolwiek empatia dla Cheney’a jest tu wyłącznie incydentalna i wynikająca z ludzkiej wrażliwości, a nie wyrozumiałości. Stąd sobie tak myślę, że Vice to tylko ciut ponad standardowo kąśliwe ironiczne kino, będące właściwie z publicystycznym pazurem stworzoną błyskotliwą biografią z elementem celnej diagnozy choroby toczącej pewnie nie tylko amerykańską demokrację. Genialnie obsadzone (Bale, Adams, Carell, Rockwell i inni) i równie fantastycznie zagrane. Mimo że bardzo energetyczne, to mocno na jądrze tej ciemności skupione. Jak gdzieś pośród bardzo licznej reprezentacji tekstów w temacie Vice przeczytałem „szkoda, że w Polsce nie kręci się tak błyskotliwych filmów rozrachunkowych”. Może kiedyś jak już dorośniemy i nie wyłącznie przez pryzmat frekwencji w kinach spojrzymy? Żeby była jasność, nie pokładam na to nadziei w Panu Vedze – jak to wcześniej dałem do zrozumienia.

czwartek, 23 stycznia 2020

Prospect / Perspektywa (2018) - Zeek Earl, Christopher Caldwell




Lądowanie na tajemniczym Zielonym Księżycu rozpoczyna survivalową walkę o przetrwanie. Walkę bardzo treściwą, bowiem pozbawioną spektakularnie podrasowanych banałów. Już na starcie sama scenografia i cała kompleksowa oprawa wizualna mnie zauroczyła. Bez pomocy tanich chwytów speców od CGI ona przygotowana, stawiająca wyłącznie na esencje akcji i klimat. Cholernie mi się podobał ten "perspektywiczny" steampunk, te współistnienie analogowo-cyfrowe, gdzie maszyny i akcesoria nie połyskują, tylko widać w ich stanie zużycie i swego rodzaju DIY. Ale w sumie akcja nie jest osadzona w przestrzeni kosmicznej, więc nie potrzeba było wielkich nakładów finansowych na produkcję i w tym kluczową dekoracje, bowiem lokacje przyrodnicze były naturalne i tylko odrobinę filtrami podrasowane. Stąd to przygodowe science fiction za minimalne pieniądze nakręcone, było takie maksymalnie soczyste w kontakcie. Z całkiem ciekawą fabuła, dobrze klejoną psychologią postaw i to, co już wyżej podkreśliłem naprawdę urzekającym obrazem - chociaż bez żadnych cudów na kiju w kwestii operatorskiej czy tła muzycznego (tylko melodia z "wałka" była inna :)). Ponadto emocji Perspektywa nie skąpiła, a nawet wzruszyć jej się udało i co istotne zwyczajnie mocno zaangażowała. Ja przynajmniej jestem więcej niż usatysfakcjonowany, że film tak mało głośny posiadał tak wiele walorów tkwiących nie tylko w oprawie graficznej przygotowanych z dużym poczuciem ejtisowego komiksowego smaku posterów.

wtorek, 21 stycznia 2020

Ford v Ferrari / Le Mans '66 (2019) - James Mangold




Wysokooktanowa superprodukcja, która (tutaj od razu uwaga starego dziada :)) już na pierwszym łuku wyprzedza o trzy długości wszystkie pierdoły w rodzaju Szybkich i Wściekłych razem wziętych. Tym bardziej, że opowieść oparta jest na faktach, czyli do bólu autentyczna w założeniu, a w rzeczywistości być może (co akurat w tym wypadku powinno być usprawiedliwione) nieco tylko "stuningowana" dla większego kinowego efektu. W hołdzie dwóm wielkim legendom wyścigów, facetom z etyliną w krwi i duszy. W zasadzie to ich radośnie męskiej przyjaźni James Mangold ten świetnie poskładany film poświęcił. Obsadzając znakomitego Christiana Bale’a (kolejna fizyczna metamorfoza) w bardziej i Matta Damona, tylko w odrobinę mniej charyzmatycznej roli. A że Mangold potrafi bawić się od wielu lat w różnogatunkowe kapitalne kino (m.in. Cop Land, Przerwana lekcja muzyki, Spacer po linie, Tożsamość czy rewelacyjnie odgrzane 3:10 do Yumy), to obaw o jakość już przed projekcją nie miałem. Jednak to co finalnie dostałem i o czym na własnej skórze przez grubo ponad dwie godziny z wielkim bananem i momentami (kiedy robiło się na ekranie ckliwie i smutno) już bez banana przekonywałem, to jeszcze więcej niż myślę liczyłem że zobaczę. Burza emocji plus dwa razy tyle intensywnej akcji, w świetnym blockbusterze, nakręconym w symbiozie efektowności i efektywności, jak w tego rodzaju zapamiętywalnych na lata produkcjach jest obowiązkowe. Mega hicior imponująco łączący walory rozrywkowe z fantastycznym warsztatowym przygotowaniem całej ekipy technicznej i speców odpowiedzialnych za artystyczno-merytoryczny efekt. Ponadto z duża dozą zgrywnego humoru, klasycznego dobrego smaku i nawet odrobiną całkiem ambitnej, a na pewno poruszającej serducho treści (fajna relacja Kena z synem - ojciec jako wielki bohater). Wszystko też "mechanicznie" zdaje się prądzić jak należy - niesamowicie efektowne sekwencje wyścigowe, lecz takie w granicach koniecznego autentyzmu aby nie budzić zażenowania. Pełne operatorskiej dynamiki i dźwiękowego czadu, lecz właśnie bez zbytniej ingerencji komputerowej obróbki. Ten ryk V8-ki, świst wkręcającego się na obroty silnika, pisk szerokiego ogumienia i wreszcie ten szpanerski montaż! Motoryzacyjna poezja oraz ludzie ogarnięci pasją, a nawet obsesją graniczącą z obłędem. Męska rywalizacja, wyścigi po laury i pamięć wieczną, a wszystko w cudownym klimacie lat sześćdziesiątych i z ekscytującymi maszynami z duszą. Dla mnie cudo i kropka! Pięknie szołmeński zastrzyk adrenaliny, w swojej klasie gatunkowej sufit - świetnie wygląda i równie dobrze ogarnia temat, uzyskując wielką moc magnetyczną - tak jak większość produkcji z najwyższej ligi w klasycznym hollywoodzkim stylu, do jakiej myślę że aspiruje.

niedziela, 19 stycznia 2020

Corrosion of Conformity - Wiseblood (1996)




Historia Corrosion of Conformity jest pełna ostrych zakrętów, w tym zmian składów i powrotnych przekształceń stylistycznych. Coś nagrali, jakiś status sobie wypracowali, względny sukces komercyjny w połowie lat dziewięćdziesiątych osiągnęli, lecz zawsze kiedy całkiem nieźle wokół kapeli się układało, to ktoś miał inne plany, różne wizje czy nawet osobowościowe niesnaski zespołową chemię zaburzały. Pierwszy okres (temat spłaszczając hard core'owy) dał im nienajgorszy start nazwę na scenie czyniąc rozpoznawalną, ale właściwym impulsem do wyjścia poza underground okazało się dołączenie do składu Peepera Keenana i być może skrzywdzę tym samym założycieli zespołu, ale styl jaki wraz z nim zaczęli proponować mnie akurat zdecydowanie lepiej leży i nie wyobrażam sobie tej grupy bez tego gościa, o czym też jej dyskografia w statystykach rynkowego popytu wyraźnie świadczy. Nie jest tak, że każdorazowa rejterada Peepera prowadziła do koszącego lotu w kierunku gleby, ale żadna z płyt bez jego udziału nie może się równać w skali popularności tym, na których daje głos i dorzuca kilka swoich riffów. Zatem jeśli buduje na stronach NTOTR77 historię CoC w krążkach zapisaną, to w pierwszej kolejności i siłą rzeczy muszą to być te albumy lepiej się podówczas sprzedające. Naturalnie zatem jeśli o Deliverance już było, to będzie o dwa lata później wydanej Wiseblood, która poniekąd może wydawać się bliźniaczą ze starszą siostrą, a w rzeczywistości trzymając w ogólności obrany wcześniej kurs, to jednak nie wskakuje na ten sam poziom w mainstreamowym układzie odniesienia. To jest tak, że na Wiseblood nie ma hiciora na miarę Albatross i nawet Clean My Wounds, mimo że singiel do którego klip zmontowano też oscyluje wokół charakterystycznego dla wspomnianych przebojów drive'u. Drowning In a Daydream, bo jego oczywiście mam na myśli, absolutnie nie może być w takim zacnym towarzystwie skrytykowany, ale z całym szacunkiem w moim przekonaniu to nie on decyduje o wartości pełnego krążka. Z perspektywy czasu i licznych ostatnio odsłuchów mam przekonanie, że tak jak o powodzeniu Deliverance decydowała rola dwóch wspomnianych liderów, tak o wartości Wiseblood świadczy gra zespołowa wszystkich trzynastu kompozycji (zamykający quasi medley mniam, mniam). W spójności ich siła grupowa, w monolitycznej konstrukcji, gdzie nic nie wychodzi przed szereg i solidarnie pracuje równie ciężko na efekt, który nie stracił się po kilku latach, kiedy trendy przeminęły, a hity innych większych gwiazd gasły od ilości odtworzeń w najlepszych porach oglądalności telewizji muzycznych. Szczęśliwie wszystko co CoC napisali od czasu Blind się nie zdewaluowało, a wbicie się w popularność grunge'u nie wymiotła z nich radykalnego ducha punka i hard core'a na tyle, by w kompozycjach z pary Deliverance-Wiseblood obok kwitnących chwytliwych motywów nie wzrastała też surowa otoczka dla łobuzerskiego blues'a. Bowiem bas bulgoce, bębny łomocą, riffy rzężą, solówki są strasznie przyjemnie rozochocone, a wokal wciąż po sztubacku nonszalancko wypełnia przestrzeń. I to mnie się podoba, to mnie trzyma przy Corrosion of Conformity! Oczywiście tym z Peeperem! :)

sobota, 18 stycznia 2020

AC/DC - Let There Be Rock (1977)




Przed kilkoma dniami zaledwie, popisywałem się tekstem w temacie najnowszego krążka epigonów legendy, czyli inaczej "pastwiłem" się na Boneshaker Airbourne i tam pozwoliłem sobie na kluczową uwagę, że jakby australijski klon australijskiej legendy bardziej poszedł w stronę sięgania po wysokie napięcie z krążków z czasów Bona Scotta, niźli zachłystywał się wyłącznie stylem z ejtisowego okresu działalności kapeli braci Young, to z pewnością ten niewątpliwy talent jaki jego członkowie posiadają mógłby eksplodować znacznie bardziej ekscytującymi dźwiękami. Tyle że nie miałem wtedy czasu i miejsca by dodać, iż jakby chłopaki się nie starali i jakby mocno nie zarzynali gitar, to po prostu nie mają na pokładzie klona Bona, więc w sumie to i tak wszystko na ch**. O tym jaka to przepaść już od startu genialnie pokazuje Let There Be Rock, czyli album który moim rówieśnikiem, a te dwie kosy w roczniku idealnie korespondują z jego charakterem. Nawet jeśli współczesne zabawy z gitarami spod znaku metalowego cięcia ostrych riffów potrafią upuścić znacznie więcej krwi, to nie posiadają takiej łobuzerskiej natury, bowiem w zasadzie skupione są na wystudiowanych pozach i niemal akademicko rozpisanych nutach zamieszczonych w uporządkowanych pięcioliniach. Zupełnie odmiennie od charakteru gry Agnusa i spółki, w której dusza, a nie techniczna masturbacja w pierwszym planie dominowała. Tu się kur** gra z łapy i piece rozgrzewa do czerwoności, a jak pomiędzy pioruny wciska się leniwego bluesa (Crapsody in Blue), to on nie smuci, tylko zrywa babeczkom biustonosze - taki w nim seksualny drive, chociaż nawet jedno słowo o numerku wprost nie pada. :) Jednak nie on i nie reszta z siedmiu kapitalnych otwieraczy jest tutaj hiper mega hiciorem. Nim evergreen tak tłuściutki jak jej bohaterka o rozmiarach tak nie modelowych jak możliwie największy koszmar całej branży modowej. Forty-two, thirty-nine, fifty-six i możesz powiedzieć, że nic jej nie brakuje! Sto procent kobiety, sto procent Rosie! "Burdelowy" hymn wszech czasów, który w wersji koncertowej po prostu doprowadza do masowego muzycznego orgazmu. 

piątek, 17 stycznia 2020

Midnight Express (1978) - Alan Parker




Osobnik mało otrzaskany w bogactwie mniej popularnego kina oglądając Midnight Express po raz pierwszy dzisiaj, napisałbym że to taki nakręcony grubo ponad dekadę wcześniej The Shawshank Redemption. Stwierdziłby z zasadną w tych okolicznościach argumentacją, iż między innymi zdecydowanie mniej produkcyjnie rozbuchany, ze znacznie przez to uboższym potencjałem komercyjnym i o nieporównanie bardziej wymagającym ciężarze gatunkowym - nasycony potwornie ciężkimi emocjami i surowy wizualnie, a w samej treści nie tak wyrazisty. Myślę również, że dodałby iż potwornie brutalny, wściekły, wręcz przez psychologiczny terror odpychający, a przez to mocniej na psychikę widza oddziałujący. Poza tym w odróżnieniu od znanego chyba wszystkim dzieła Franka Darabonta oparty na autentycznych wydarzeniach, więc fundament jego scenariusza nie był wynikiem działania wyobraźni bestsellerowego pisarza, lecz został napisany przez scenarzystę znacznie mocniej stąpającego po twardym gruncie. Bohaterem młody człowiek, który kompletną bezmyślnością się wykazując chciał przemycić z terenu Turcji niezbyt pokaźną porcję haszyszu, a że nie udźwignął biedak napięcia i spanikował, to wpadł w łapy celników i został osadzony na długie lata w piekle ekstremalnego więzienia, stając się tym samym zakładnikiem w politycznych rozgrywkach pomiędzy dwoma wówczas zwaśnionymi dyplomatycznie krajami. Tam poddany serii opresji - ekstremalnej beznadziei miejsca i sytuacji, permanentnemu cierpieniu fizycznemu i psychicznemu, z bezsilności i frustracji uległ osobowościowej deprywacji. Stawiając w kontekście i w kontrze Skazanych na Shawshank, chciałbym tak jaskrawie jak tylko potrafię zaznaczyć różnice pomiędzy kinem dramatycznym, lecz jednocześnie o potencjale tzw. feel-good movie, a potwornie wstrząsającym autentyzmem dramatem, który nawet, jeśli kończy się happy endem, to z pewnością poczuć się lepiej widzowi nie pomoże.

P.S. O poziomie obsady świadomie nic nie napiszę, chcąc zachęcić do seansu i zbudowania własnej opinii nie tylko znających temat doskonale, tzw. kinofilii.

czwartek, 16 stycznia 2020

Downton Abbey (2019) - Michael Engler




Ten seans okazał się być ciekawym eksperymentem, bowiem zadaje sobie teraz pytanie czy można odczytać go w pełni bez znajomości kultowego serialu, jako w pigułce podanej esencji tego, co przez kilka lat emisji starannie było eksponowane? Bez z pomocą ponad pięćdziesięciu odcinków wypracowanego emocjonalnego związku z tak tu licznymi przecież postaciami, bez rozpoznanych kontekstów i całej bogatej historii kryjącej się w ścianach i ogrodach tytułowej posiadłości. Sam jednak nie jestem sobie w stanie na to zapytanie dać wiarygodnej odpowiedzi, więc posiłkując się wiedzą miłośników zjawiska jakim Downton Abbey stwierdzę, iż można go „potraktować jako specjalny odcinek ostatniego sezonu”, gdyż „zachowuje wszelkie zalety serialu”, dając widzowi nawet niewprowadzonemu właściwie w tematykę „kawał dobrego brytyjskiego kina o świecie, który zaczął znikać przed niemal stuleciem”. Tylko, że doceniając oczywiście wartość tej estetycznej uczty dla zmysłów wzroku i słuchu - scenograficznej perfekcji (wnętrza, meble, dekoracje, wszystkie zdobne detale, wytworne maniery i niedzisiejszy, bowiem niezwykle staranny język), ale również robiącego duże wrażenie przepychu produkcyjnego (aktorska biegłość, muzyka wypełniająca przestrzeń pomiędzy scenami, kamera pływająca pośród bohaterów i wokół przepięknych okoliczności miejsca) nie przeżyłem nic ponad właśnie oczarowanie. Rodzaj irracjonalnej romantycznej tęsknoty za rzeczywistością o zupełnie odmiennych walorach niż te współczesne, których nigdy nie poznałem i przecież nigdy nie poznam. Światem zarówno przywilejów wytwornej elity, jak i tych prostych przyjemności ludzi z niższych szczebli – błahych dramatów i ciężkiej, lecz mierząc jej trud, to mimo wszystko przynoszącej satysfakcję pracy.

środa, 15 stycznia 2020

Airbourne - Boneshaker (2019)




Łatka od startu działalności do nich mocnym ściegiem przyszyta i trudno ją odpruć, gdy samej kapeli na tym nie zależy i robi wszystko by kolejne krążki były tylko solidnymi i w żadnym stopniu zaskakującymi wariacjami wokół kultowego stylu AC/DC. Nawet jeśli airbourne'owy rock'n'roll śmierdzi z daleka glam rockiem ożenionym tylko w minimalnym stopniu z bluesem zdobnym w namiętny groove, to i tak budzi i będzie budził jasne skojarzenia ze stylem scenicznym ekipy braci Young, a szczególnie z ejtisowym okresem ich obfitej twórczości, kiedy oni sami odbili znacząco w okolice łupaniny z mniejszym udziałem bluesowego feelingu. Mógłbym w sumie zapełnić jeszcze co najmniej kilkanaście linijek tekstu "eseistyczną" watą, ale po cholerę szyć nic dla nikogo, stąd dopisze tylko, iż to co dotychczas o płytach australijskiej kopii australijskiej legendy na klawiaturze wystukałem, idealnie też sprawdzi się w roli refleksji w temacie Boneshaker, gdyż najzwyczajniej żadnych bardziej istotnych niż kosmetyczne zmian nie usłyszałem. Joel i Ryan O’Keeffe wraz z Harri Harrisonem oraz Justinem Streetem grają ten gorącokrwisty rock w odmianie stadionowej i doskonale czują się na wielkich festiwalowych spędach ze spektakularnym nagłośnieniem zawieszonym na jeszcze bardziej efektownych rusztowaniach, po których pofikają sobie dla radości zgromadzonych fikołki. W takich okolicznościach ich numery wypadają najbardziej okazale, bo moc jest z nimi i potrafi jej intensyfikacja niejednego fana wyjebać na orbitę rozkoszy. Boneshaker umacnia dziś ich pozycję pośród energetycznych headlinerów open festów i chyba to ich satysfakcjonuje, tak samo jak zdeklarowanych maniaków nie oczekujących od nich nic więcej ponad opłaconą wylanym potem dobra zabawę. 

P.S. Trochę wyżej oszukuję, gdyż jest na Boneshaker jeden kawałek wyjątkowo bliźniaczy z tym co AC/DC grali z Bonem Scottem i aby tego nie usłyszeć trzeba by mieć uszy przytkane woskowiną w ilości znacznie większej niżby normy przewidywały. Ten numer udowadnia, że jakby chłopaki chcieli, to mogliby zabrzmieć jeszcze bardziej stylowo niż dotychczas. 

wtorek, 14 stycznia 2020

The Year of Living Dangerously / Rok niebezpiecznego życia (1982) - Peter Weir




W sobotnie popołudnie zamiast bezmyślnego gapienia się na typowo mainstreamowe rozrywkowe kino nadrabianie ważnych zaległości, czyli na ekranie mainstreamowe kino ambitne o bardziej dramatycznym niż obyczajowym potencjale. W wydaniu wyjątkowo klasycznym, bo Rok niebezpiecznego życia to film przecież sprzed prawie lat czterdziestu, kręcony ręką wtedy jeszcze względnie młodego Petera Weira i z udziałem bardzo młodziutkich wówczas gwiazd, które wtedy posiadając już ewidentnie rozpoznawalne twarze, pracowały intensywnie na większy li tylko sprowadzony do zaszufladkowania status i prestiż - co ciekawe obydwoje wychodząc udanie poza dotychczasowy wizerunek twardzieli. Mel Gibson (Max Rockatansky) i Sigourney Weaver (Ellen Ripley) w ujmując wprost "melodramacie politycznym", na równi rozwijającym wątki sercowe, jak i te z założenia tutaj zdecydowanie ważniejsze dla fabuły i przesłania. Kryzys polityczny w stojącej u progu rewolucji Indonezji – skomplikowane etycznie postawy/zachowania autochtonów i związanych zawodowo i emocjonalnie z tym miejscem obcokrajowców. Krwawy przewrót w egzotycznym kraju i balansowanie na krawędzi życia i śmierci, czyli poznajemy gęsto zapisany pamiętnik z życia korespondenta, a w nim nietypowo kluczową, bo technicznie rzecz biorąc drugoplanową postać o równie osobliwym wyglądzie fizycznym jak autorytecie i znaczeniu (Linda Hunt). Pięknie Weir tka tą nieco pretensjonalną historię, wplatając w jej tajemniczą formułę szpiegowski klimat i wręcz namacalne magiczne pierwiastki, powiązane z tamtejszą kulturą i obyczajami. Ciekawe zdjęcia, oryginalna muzyka Maurice'a Jarre'a, wspomniane dobrze wyeksponowane kulturowe tajemnice oraz co najmniej bardzo przyzwoite kreacje gwiazdorskiej pary dostarczają poruszających przeżyć estetycznych i emocjonalnych. Ponadto film idealnie eksponuje narracyjną manierę charakterystyczną dla produkcji Weira i jego rozważne zaangażowanie w kwestie społeczno-polityczne. Wstyd było nie znać. 

poniedziałek, 13 stycznia 2020

Motherless Brooklyn / Osierocony Brooklyn (2019) - Edward Norton




Z wielką wiarą, wbrew dość wstrzemięźliwym opiniom na zjawiskowe kino czekałem. Pokładałem w Osieroconym Brooklynie wielkie nadzieje, że obejrzę film, który przywoła ducha klasycznych opowieści osadzonych w urokliwej stylistyce noir. Ze wszech miar obraz stylowy, którego główną zaletą będzie klimat budowany poprzez wysmakowane kadry, leniwy ruch kamery oraz muzykę wychodzącą poza ramy tła i stanowiącą równoprawnego partnera wizualnej perfekcji i oczywiście wysoko wartościowej treści merytorycznej. Wychodząc z kina byłem niestety nieco rozczarowany, ale owe niespełnienie moich oczekiwań, wiąże się jak myślę nie ze słabą pracą wykonaną przez występującego tutaj w roli reżysera, scenarzysty i aktora Edwarda Nortona oraz specjalistów od ścieżki dźwiękowej, zdjęć, wreszcie scenografii. Mam takie pulsujące przekonanie, jako że odczucie nienasycenia mijało wprost proporcjonalnie do czasu jaki mijał od finałowych minut seansu, gdyż uświadomiłem sobie że poprzeczkę zawiesiłem niebotycznie wysoko, a przecież jak donosili krytycy nie było racjonalnych powodów by przy drugiej dopiero próbie reżyserskiej Nortona windować je tak życzeniowo wysoko. Tym samym, kiedy spuściłem nieco powietrza z balona potrzeb, dotarło do mnie, że oprócz nieco rozczarowującej banałami, a przede wszystkim przeładowanej wątkami fabuły wszystko, co związane z kreowaniem urokliwej atmosfery przygotowane zostało na wielce satysfakcjonującym poziomie warsztatowym i z idealnie gatunkowo spasowanym artyzmem. Skupiam się więc teraz, gdy czas na refleksję współdzielę z odsłuchem ścieżki dźwiękowej na tym, co zasadniczo nie tylko kręgosłupem tej opowieści, ale jej psychologiczną istotą i dramatyczną puentą. Przecież nawet jeśli historia rozbudowana została o przewidywalne, niekoniecznie błyskotliwe wątki polityczno-społeczne i gangsterskie, to jej centrum stanowi postać tytułowa (osierocony człowiek, nie miejsce), który funkcjonując na uboczu i przez charakter swojej tajemniczej wówczas dla medycyny przypadłości (tiki wraz z nerwicą natręctw) mierzy się wyzwaniami codzienności (Daily Battles). Postać której losy są dla Nortona pretekstem do przywołania najbardziej istotnych wartości w relacjach międzyludzkich oraz przypomnienia, jak ważna dla osób dotkniętych ułomnościami jest wiara w siebie, sklecona z trudem na podbudowie wiary w nich samych pokładanej przez osoby bliskie. Stąd nie traktuje Osieroconego Brooklynu jako typowej nostalgicznej opowieści kryminalnej, ani nawet romantycznego manifestu społeczno-politycznego, ale widzę w nim obraz korzystający wspaniale z doskonałej klasycznej jazzowej oprawy muzycznej i niewiele odbiegającej tylko od perfekcji dekoracji wizualnej, aby subtelnie moralizować i w duchu sentymentalnej przypowieści wzbudzać tęsknotę za światem analogowym.

P.S. Jeślibym niewystarczająco jasno przekonywał do seansu, dopiszę tylko jak ktoś trafnie ujął, że Osierocony Brooklyn urokliwie łączy w sobie wszystkie charakterystyczne motywy znane z Chinatown Polańskiego i Rain Mana Levinsona - a to chyba mocna rekomendacja. :)

niedziela, 12 stycznia 2020

Norma Jean - All Hail (2019)




Pamiętam doskonale, że swego czasu Meridional na scenie hardcore/screamo to był konkretny skok w ponadprzeciętność, a moje zainteresowanie dalszymi losami Normy Jean (pomimo lirycznego odlotu Amerykanów w rejony nieco nawiedzone) wówczas było więcej niż spore. Niestety mimo iż kolejne albumy nie odstraszyły mnie na dobre jakimś zdecydowanym obniżeniem formy, to też jak sobie przed obliczem sił wyższych przysięgnę, nie spowodowały iż Amerykanie awansowali w mojej osobistej hierarchii powyżej miejsca, które zajęli dzięki krążkowi z 2010 roku. Oczekiwałem od nich bardzo wiele, a oni jedynie od tamtej pory nagrywali albumy bardzo dobre, niestety dość dalekie od poziomu Meridional. Trudno mi też obecnie, kiedy All Hail się kręci, uznać iż ósemka w ich dyskografii budzi emocje podobne do czwórki i nawet jeśli będzie się przez jakiś czas utrzymywać w orbicie zainteresowania, to nie wróże jej szansy na zdobycie wielkiego uznania nawet poprzez konsekwentne docieranie się z moimi oczekiwaniami. Niby to całkiem ambitnie matematyczne granie, a jednak mam podczas odsłuchu dojmujące wrażenie, iż to wynik przede wszystkim autosugestii u której podstaw tkwi uparte właśnie wyobrażenie, a nie realna argumentacja. Nie chcę również posądzać ekipy z Georgii o natarczywe nadużywanie autopilota, ale coś jest na rzeczy i to mnie już od trzech ostatnich albumów, przy okazji każdej kolejnej premiery martwi. W tym graniu czuć decydujący o sile oddziaływania niepokojący sound, obowiązkowy zastrzyk adrenaliny również ono dostarcza, bo erupcje emocji i riffy kafary z głośników wybrzmiewają, a wytaczana kolubryna brzmieniowa miażdży bezdyskusyjnie, ale chwilami te melodie pomiędzy ciężkimi seriami i próby przestrzennego grania są nazbyt oczywiste, co mnie boli bardziej niż cały monstrualny tonaż brzmieniowy. 

sobota, 11 stycznia 2020

Cult of Luna - A Dawn to Fear (2019)




Ostatnio takie "histeryczno-dramatyczne" dźwięki wyrosłe wprost z inspiracji Neurosis i Isis, wkręciły się w moją świadomość równie intensywnie za czasów Affliction XXIX II MXMVI - umieszczając tym sposobem Blindead pośród czołówki grup, których zainteresowanie do dzisiaj we mnie kwitnie. Mam obecnie bliźniacze odczucie bazujące na głębokim przeświadczeniu, iż proces ten powtarza się w skali 1:1 w przypadku Cult of Luna i dostarcza mi przeżycia o równie silnym pierwiastku zaangażowania, przypominając wszystkie kolejne etapy jakie wówczas w odkrywaniu muzyki polskich sludge-postrockowców przechodziłem. Co prawda pomiędzy czasem poznawania Blindead, a dzisiejszymi narodzinami fascynacji Cult of Luna pojawiały się pojedyncze krążki z tej gatunkowej niszy, które niejednorazowo przyciągały moją uwagę i "odbierały" na co najmniej 80 minut ochotę do życia, ale nie były to akurat (co cholernie zaskakuje) albumy z wyżej i poniżej opisywanych. Zapewne fundament owej niezrozumiałej sytuacji tkwi w tym, że to co akurat szczątkowo wyłącznie przerobiłem, a pochodziło od Szwedów nie posiadało dla efektywności odbioru tak "niskiego punktu wejścia", innymi słowy od startu nie chwytało, a mnie cierpliwości lub prozaicznie czasu na pogłębioną znajomość brakowało. A Dawn To Fear zmienia dotychczasowy ogląd dźwiękowej rzeczywistości CoL radykalnie, a newralgiczną podwaliną dla niego zdaje się być właśnie z miejsca zasysający potencjał melodyczny najnowszego krążka. Ponadto jak doczytałem w wywiadzie z liderem formacji, kluczem do obecnej jakości i wartości muzyki Szwedów stała się wypracowywana konsekwentnie pewność siebie jej kreatorów, potwierdzana budującymi komunikatami zwrotnymi ze strony zawodowej krytyki oraz coraz liczniejszej grupy fanów. Dzięki niej bardziej płynnie przekazywane zostają zawarte w muzyce niebanalne emocje, coraz więcej w niej ekscytujących właściwości nadawanych melodyce, a jej potencjał ilustracyjny z większą sugestywnością przenika słuchacza. Odzwierciedla się to w pięknie rozwijanych przez wiele ekscytujących minut wyrazistych tematach przewodnich, bez często zaburzającego dynamikę strumienia świadomości mechanicznego dopieszczania detali, koncentrując się na kreowaniu hipnotyzującej atmosfery kruszącej mury i poruszającej serca zdecydowanymi ruchami. Powstała tym samym płyta monolit jest niezwykle obfita w fascynujące dźwięki, a jej kolosalna przecież długość w żadnym stopniu nie budzi przesytu, a tym bardziej nie nudzi. Ja przynajmniej z każdym kolejnym odsłuchem chcę jej więcej, pragnę bardziej powracać do tego doskonałego intymnego doznania. 

czwartek, 9 stycznia 2020

Ed Wood (1994) - Tim Burton




Jeśli pewne info posiadam (Filmweb się chyba nie myli ;)), to przed kilkoma miesiącami już ćwierć wieku od premiery tej biografii minęło, a ja stanowczo donoszę, że wraz z ostatnio nakręconym Big Eyes ten tandem powyższy uznaję za najlepsze co przez całą karierę wypełzło spod łap mistrza artystycznego kiczu – innymi słowy festynu w pełni świadomie zamierzonego. :) Była tego cała masa i w tej masie jakbym nie starał się być złośliwy i krytyczny, to nie znajduję niczego zrobionego „na odwal się”, jak i bez problemu doszukuję się w niej hiciorów, które bezdyskusyjnie zasługiwały na swoją ogromną popularność. Lecz nawet jeśli też Pan wiecznie rozczochrany dzieciak wkręcał się w miarę praktyczne klimaty z wartościowym przesłaniem, to jednak była to wciąż rozrywkowa wariacja wokół świata dziwaków i odszczepieńców, a forma jej skupiona przede wszystkim na obrazie. W sumie zarówno Wielkie oczy jak i Ed Wood na więcej niż kilkanaście stóp od reszty dorobku filmowego Burtona nie odeszły, ale ja mam to silne poczucie, iż więcej w nich twardego stąpania dziurawymi mimo wszystko butami po uklepanej glebie, niż rycia w niej dla efektu wizualnego wymyślnych wzorów. Jeśli zgody z tą tezą nie ma, problemu nie widzę i nie będę też uparcie jej bronił wciskając jej założenia wraz z obowiązkową rozbudowaną argumentacją, by tylko przekonać spoglądających na świat wyobraźni Burtona w innych niż moje okularach. Jest jak jest i każdy pewnie na swój własny sposób wciąga to, co Mistrz hipnotyzującej fantazji na stół mu podrzuci, więc bach, raz dwa do bohatera tej refleksji przechodzę i nie grzęznę już w dyskusyjnych ogólnościach. Jak zwykle formuła wizualna u Burtona jest kluczowo na front wypchnięta, lecz tym razem nieco ucieka ona od sztancy, mimo iż tak charakterystycznie malowniczo autorsko do siebie jak zwykle musowo podobna. Biografia Edwarda D. Wooda Jr. uznanego za "najgorszego reżysera Hollywood", to atrakcyjny dla oka i ucha obraz człowieka, którego wkład w historię kina przez ogromne autorskie zdystansowanie do realizmu porównywany jest wprost do fikuśnej szmiry. Człowieka, który jednak wbrew krytyce przyczynił się do powstania osobnego gatunku filmów niskobudżetowych o całkiem wysokiej oglądalności. Ekscentryka świecącego swe największe "triumfy" w latach pięćdziesiątych - uroczo sympatycznego i dysponującego pomimo licznych przeciwności jak Burton przekonuje ogromną energią twórczą, natomiast z pewnością gustem niewyrafinowanym, ale (no trzeba podkreślić) pasją gigantyczną, całkiem niezłym warsztatem i w sensie umiejętności interpersonalnych znakomitymi zdolnościami współpracy z ekipą. W oczach Burtona ponadto nieuleczalnego romantyka - niewątpliwie dziwaka, ale którego osobliwa determinacja i urok osobisty wypracowały mu w branży całkiem sporą sławę i nawet z perspektywy czasu uznanie. Skupił się Burton tutaj na najpłodniejszym okresie życia Wooda i fundament opowieści oparł na jego przyjaźni z Belą Lugosim (tym ikonicznym Draculą, ale i Frankensteinem z kompleksem Borisa Karloffa), z którym bohater tworzył cudaczny charyzmatyczny duet, a reżyser wraz z Johnnym Deppem i Martinem Landau (Oscar, Złoty Glob - drugi plan) kapitalnie przenieśli jego specyfikę i charakterystykę na ekran, dając widzowi oprócz świetnie wystylizowanej i klimatycznej zabawy, także okazję do sentymentalnej podróży w czasy w których większa część fanów hollywoodzkiego kina chciałaby żyć i najlepiej to jeszcze w nim zawodowo funkcjonować.

P.S. A cały ten mój pisarski trud i myśl przewodnią w nim zawartą w każdej chwili w perzynę obrócić może seans Big Fish, który w niewyjaśniony sposób od już 17 lat jest wciąż przede mną. :)

środa, 8 stycznia 2020

Pan T. (2019) - Marcin Krzyształowicz




Już kilka miesięcy temu Pan T. zrobił konkretne zamieszanie, kiedy to pojawił się w konkursie głównym FPFF w Gdyni i zebrał entuzjastyczne opinie. Poza tym wokół samego tytułu narosło sporo kontrowersji i domniemanie zasadnicze powstało, sprowadzające się jak już wszyscy zainteresowani doskonale wiedzą, do wyraźnie dementowanych przez ekipę twórców podejrzeń o wzorowanie postaci tytułowej na Leopoldzie Tyrmandzie - jednej z najbardziej ekscentrycznych postaci polskiej literatury okresu realnego socjalizmu. Rozpętała się wówczas dość atrakcyjna dla dziennikarzy medialna zawierucha - powstały na tą okoliczność oczywiście, w międzyczasie promowane przez obozy zainteresowanych rozbudowane ekspertyzy, które miały tak poddawać w wątpliwość deklaracje producenta, jak i potwierdzać ową przypadkową zbieżność, wprost sprowadzającą się do korzystania przy budowaniu charakterystyki bohatera z inspiracji losami i biografiami kilkunastu barwnych osób z minionego okresu. Trudno jednak, nawet jeśli słynny Dziennik Tyrmanda nie jest cytowany słowo w słowo, nie dostrzegać licznych skojarzeń, więc nie próbując rozstrzygać gdzie leży większa część prawdy, należałoby spuścić nad całym zamieszaniem zasłonę milczenia i odnieść się mniej do interesów finansowych, a bardziej zająć się kwestią czy i co się w subiektywnym odczuciu Marcinowi Krzyształowiczowi udało. Pierwsze co na uznanie zasługuje i relatywnie ratuje finalny efekt, to dobór obsady i sama rola Pawła Wilczaka, który z tą trupio wychudzoną i niemal zero mimiczną twarzą kapitalnie wpisuje się od strony fizycznej w intrygującą specyfikę kreowanej postaci. Człowieka, który gustuje w kulturze zachodu, korzysta z uciech fizycznych i nosi się z klasą, świat oglądając zza modnych ciemnych okularów. Dysponującego wysokim intelektualnym potencjałem, słowa dobierającego starannie i budującego wokół siebie aurę tajemniczej artystowskiej ułudy, gdy jednocześnie zamiast bujać w obłokach, przez własną dumę i nonkonformizm cierpieć musi nędzę materialną, a jedyną szansą na zaspokojenie potrzeb żołądka jest udzielanie nisko płatnych korepetycji. W tych okolicznościach, w świecie młodego siermiężnego PRL-u człowieka odgrywającego rolę elementu wielce podejrzanego, bowiem mniej lub bardziej jawnie manifestującego lekceważący stosunek do nieskazitelnej władzy ludowej, stąd obserwowanego intensywnie i różnymi, często topornymi metodami nakłanianego do zdecydowanej zmiany frontu. Po drugie cała konstelacja postaci drugoplanowych robi wyśmienite wrażenie, a ich rola nie sprowadza się wyłącznie do kreowania tła pod „popisy” Wilczaka, który nawiasem mówiąc nie zaskakuje jakimś wybitnym dramatycznym warsztatem (bo takowym przecież przy całej sympatii nie dysponuje), tylko idealnie wchodzi w buty bohatera, będąc jak podejrzewam po prostu sobą. Dzięki czemu ten luz w grze i dystans w obyciu nie jest sztucznie nadymany i znakomicie uzupełnia się z genialnymi kreacjami Sebastiana Stankiewicza, Wojciecha Mecwaldowskiego, Marii Sobocińskiej, Jacka Braciaka i wreszcie nawet Jerzego Bończaka. Tym samym pięknie symetria zostaje zachowana między ekscentrycznym charakterologicznie światem literata i cholernie przecież z punktu widzenia motywacji reżysera ważkim dla przesłania, środowiskiem potwornie trudnej jego egzystencji. Sprowadzając esencję i puentę jak myślę, do także współcześnie wymagającego poświęceń praktykowania bezkompromisowej wolności w rzeczywistości śmierdzącej ogólną służalczością wobec godnego potępienia praktycznego wymiaru ideologii jakiej hołduje władza. Bez tej wyrazistej i w pełni przekonującej gry aktorskiej film Krzyształowicza byłby zapewne nie do końca udanym przedsięwzięciem, gdyż śmiem twierdzić, iż to właśnie w postaciach pełnych sugestywnego oddziaływania zawarta jest niemal cała sprawnie ironizująca i atrakcyjnie ilustracyjna prawda o miejscu, czasie i związanych z nimi niedogodnościach oraz wyzwaniach. Innymi słowy bez znaczonej pragmatyczną prawdą historyczną i psychologią rzetelną palety postaw i zachowań wszystkich bohaterów, Pan T. pozostałby tylko szarym szkicem, pozbawionym koniecznego głęboko wymownego wyrazu.

wtorek, 7 stycznia 2020

The Others / Inni (2001) - Alejandro Amenábar




Inni w telewizyjnym programie, Inni na ekranie i postanawiam powiedzieć sprawdzam! Może nie aż po dziewiętnastu latach, bowiem zdarzyło mi się jeszcze może dwukrotnie od premiery wejść w ten pięknie wykreowany przez Alejandro Amenábara świat klasycznego horroru. Decyduję się na odświeżenie, gdyż chciałbym się dowiedzieć, czy wrażenie jakie ówcześnie zrobił będzie chociaż w części podobne jak lata temu. Oczywiście nie ma mowy, by znając finałowy twist w ten sam sposób tą ówcześnie zjawiskowo przewrotną historię poznawać, ale dzięki znajomości przebiegłej formuły móc drobiazgowo doszukiwać się mniejszych lub większych logicznych wpadek. Ale tego jednak nie zrobię, bo detale scenariuszowe są ważne i o spójności tajemnicy decydujące, lecz najważniejszym walorem The Others jest niesamowity klimat nawiązujący do atmosfery wiktoriańsko-edwardiańskiej Anglii, osadzony jednako w okolicach finału II wojny światowej na opustoszałej wówczas wyspie Jersey. I teraz kiedy zarówno już wszystko wiem z perspektywy lat które minęły oraz tej dzisiejszej równie ważnej, to myślę, że cała zabawa w tego rodzaju kino posiada wciąż kapitalny walor wizualny, przez ząb czasu bez najmniejszego zaskoczenia nienadgryziony. W rolach głównych bowiem malownicza groza, a w niej tak samo banalny, jak zawsze sugestywny półmrok i mgła, stary nawiedzony dom oraz orkiestracje, kiedy jeszcze wyraźniej należy podkreślić odczucie lęku. Zdjęcia dopieszczone i istotna waga w nich użycia waloru światła właśnie, ponadto rodzaj mistycyzmu i filozoficznej refleksji, ale też kluczowe dla poruszającej wymowy odniesienie do stresu wywołanego obawą o życie i tęsknotą za najbliższymi. Niby kolejny, przecież niczym większym się nie wyróżniający, mocno artystyczny film grozy, a jednak coś w dobie krwistego kiczem straszenia, mimo iż nie wyjątkowo świeżego, to z pewnością nadal „innego”.

poniedziałek, 6 stycznia 2020

Idles - Brutalism (2017)




Szybki "risercz" prasy muzycznej i internetowych witryn mający na celu zbudować większą niż tylko pochodząca z recenzji Joy as an Act of  Resistance wiedzę o Idles, podpowiedział przy okazji względnemu laikowi, iż obecna współczesna scena punkowa, to w większości sentymentalne kombatanckie pierdy, lub na szczęście tylko rzadkie, bo nie do końca udane próby rewolucjonizowania muzycznej materii poprzez dokonywanie zbytnio radykalnych zmian w poszukiwaniu własnego nowego ja (to też podobno weteranów domena ;)). Jeśli zaś młodzież idzie drogą "punkowej rebelii", to jest to w gruncie rzeczy twarde trzymanie się wdrukowanych przez legendy schematów, tym samym we współczesnym układzie odniesienia znakomicie przyjęta przed grubo ponad dwoma laty debiutancka płyta Idles, jawi się jako genialnie wręcz spasowana próba zarówno hołdowania spuściźnie gatunkowej, jak i co w tym wypadku najważniejsze, z przyrodzoną przecież stylistyce determinacją i zaangażowaniem wykorzystywania świeżych sugestywnych sposobów wyrażania autentycznej postawy buntu. I nie jest to żałosna kontestacja z wystudiowaną pozą, tylko niepodważalnie szczera manifestacja własnych poglądów podparta skrupulatnie zaglądającymi w głąb problemów obserwacjami i wyrażona z intelektualną błyskotliwością, poprzez ponadprzeciętnie wyrazistą warstwę liryczną. W niej immanentne dla punkowej filozofii wkurwienie, ale i "gorzkie żale" (żadne jednak na smutno jojczenie :)) na bazie rozczarowań czy też kontrolowany cynizm podlany obficie ironią i kapitalnym poczuciem humoru. W warstwie natomiast dźwiękowej bezpośrednia, skondensowana, szyta na bazie nerwowego basowego pulsu i mechanicznego bębnienia konkretna napierdalanka. Dodatkowo podbita szorstką charyzmą wokalisty, który nie gorzej od najwybitniejszych punkowych gardłowych ikon zaprzęga do wygłaszania zaangażowanych manifestów melorecytacje z charakterystyczną brytyjską chuligańską flegmą. Skutkiem tego (wszystkiego powyższego) cała szeroko komentowana charakterologiczna strona dokonanego praktycznego czynu muzycznego, postawiła z zaskoczenia Idles w orbicie moich średnio punkowych zainteresowań. :)

piątek, 3 stycznia 2020

The Goldfinch / Szczygieł (2019) - John Crowley




O Johnie Crowley’u reżyserze z szerzej znanym nazwiskiem to dopiero świat się dowiedział po sukcesie serialu True Detective. Chociaż mam prawo się mylić lub zwyczajnie pobłądzić, a powyższa teza niewiele mieć tym samym wspólnego z rzeczywistością. Dla mnie jego nazwisko wypłynęło dopiero za sprawą dobrze przyjętego i nawet w kilku kategoriach nominowanego do Oscara przed prawie czterema laty Brooklynu. Więcej nie znam, jakoś nie było okazji, aby poznać przynajmniej jak doczytałem trzy wcześniejsze pełnoczasowe produkcje fabularne. Brooklyn był czarujący i tym samym wpisał nazwisko Crowley’a na listę obserwowanych twórców, a dziś mam okazję dodać kilka słów od siebie w temacie jego najnowszej produkcji. Cóż… Szczygieł pokrótce opowiada całkiem dobrze wizualnie dopracowanym obrazem o tragedii – dramacie spostrzeganym oczami nieprzeciętnego nastolatka, który miast ekscytować się młodzieżowym popem, to (sic) uwielbia słuchać kompozycji Beethovena i interesuje się mocno sztuką przez wielkie S. Lecz zdecydowanie jest to uproszczenie, spłaszczenie tego, co przez grupo ponad dwie godziny chciał reżyser przekazać, bowiem naprawdę bogato zainteresowanego widza on ugaszcza. Tyle jednak, że film ten jest nierówny, są w jego strukturę wplecione sceny wspaniałe (szczególnie ta z tłem w postaci Codex Radiohead), ale i zaskakująco przeciętne – takie jakby aranżacyjnie niedbale do fabuły wciśnięte. Cała historia zdaje się zbyt ambitnie rozbudowana, chwilami nazbyt naciągana i nawet naiwna, ale ma w sobie pewien rodzaj magii, który nawet jeśli nie tak jakby sobie życzyć wykorzystany, to jednak może się podobać. Niby nie otrzymałem poziomu jaki oczekiwałem, niektóre pomysły scenarzysty to siłowa walka z materią, a nie finezyjne tkanie zjawiskowego wzoru, ale przesłanie ogólne daje do myślenia i jego sens zgłębić jest ochota. Wszystko jest przed lub po - życie ma dla nas wiele niespodzianek, które w zbiegach okoliczności mogą posiadać ukryte przeznaczenie. Nie wiem, mogę się mylić, źle rozumieć lub zwyczajnie życzeniowo nadinterpretować.

czwartek, 2 stycznia 2020

J’accuse / Oficer i szpieg (2019) - Roman Polański




Polański bardzo przejrzyście opowiada względnie skomplikowaną intrygę, skupioną przede wszystkim jak sam zapowiadał na wątku szpiegowskim i wykorzystuje jej siłę oddziaływania w szerszym kontekście, odnosząc się także do współczesności przez pryzmat prześladowań ze strony rozbudowanego aparatu urzędniczego. Jak podkreśla stanowczo już na samym początku projekcji, opiera ją na autentycznych wydarzeniach i robi to w charakterystyczny dla siebie sposób, obficie korzystając ze wspaniale dobranych rekwizytów, starannie przygotowanych kostiumów z epoki, wyrazistej charakteryzacji oraz doskonałej, może nawet zbyt doszlifowanej (w sensie wygładzonej) scenografii. Nie ma jednak w tej interesującej (a dla samych zainteresowanych obywateli Republiki wstrząsającej) historii tyle emocji, by zrobiła na mnie większe li tylko umiarkowane wrażenie, a winą za ten stan rzeczy obarczam rzecz jasna Polańskiego, który poprzez wygenerowanie niemal sterylnej atmosfery, która być może w założeniach miała też podkreślić bezduszność wojskowej hierarchii, zwyczajnie przydusił filmowego ducha. Myślę, iż tutaj tkwi powód tak wychłodzonego emocjonalnie odbioru (przecież u fundamentu mocno poruszającej historii), gdyż Polański jak niejednokrotnie udowadniał oprócz umiejętności budowania atmosfery permanentnej inwigilacji i zagrożenia, tudzież używając nomenklatury kinowej po prostu suspensu, potrafił też włączać do realizowanego scenariusza mnóstwo intensywnych emocji - więc w tym biegłości mu nie brak. Tym razem jest ich jednak jak na lekarstwo, mimo iż aktorskie wyczyny zarówno Jeana Dujardina jak i Louisa Garrela nie mogą ściągać na siebie jakichkolwiek pretensji i mają (nad czym ubolewam) w ogólnym rozrachunku niewielki i niewystarczający wpływ na klimat całości. Tym samym przesłanie płynące z obrazu, a odnoszące się do idei prawdy i sprawiedliwości oraz obrony honoru w walce jednostki z systemem, a najmocniej wręcz jej cierpienie, nie zostaje zaakcentowane wystarczająco przejmująco i tym samym pozostawia we mnie poczucie względnie nikłej identyfikacji z promowanymi ideami. To przykre, gdyż J'Accuse piętnując tak mocno mechanizmy jakimi posługuje się władza (umacniająca swoją pozycję pod osłoną nietykalności, wykorzystująca do tego celu mowę nienawiści i niewinne jednostki) zasługiwać winien na status niezwykle wstrząsającego doświadczenia. Bez tego obraz Polańskiego jest tylko budzącą oczywiste uznanie, świetną technicznie zabawą sprawnością warsztatową, opartą merytorycznie na skandalicznych wydarzeniach, jak i gdzieś pomiędzy wierszami będącą kolejnym popisem już 86-letniego reżysera, polegającym między innymi na perfekcyjnym doborze obsady, nie tylko ze względu na talent poszczególnych aktorów, ale także z uwagi na genialną selekcję, zwracając uwagę na ich walory fizyczne (cały sztab dowódczy).

środa, 1 stycznia 2020

The Two Popes / Dwóch papieży (2019) - Fernando Meirelles




Mocno ilustracyjna z początku, zmontowana z dokumentalnych zdjęć kronika wydarzeń, która zaprowadziła wpierw Josepha Ratzingera, później Jorge Mario Bergoglio na tron Piotrowy. Oko w oko stają, zniechęcony reformator i zmęczony konserwatysta, więc znaczące różnice w poglądach muszą być wyraziście wyeksponowane, a że obydwaj to świetnie wykształceni myśliciele, to elokwentna wymiana zdań robi wrażenie i co najistotniejsze nawet przez moment (jest też poczucie humoru) nie nudzi. Okazuje się też, że film Fernando Meirellesa nie jest jak się obawiałem wyłącznie przegadaną twarzą w twarz filozoficzną dysputą, bo w międzyczasie pojawiają się liczne retrospekcje, które sugestywnie naświetlają przynajmniej kilka kontrowersyjnych kwestii związanych z życiem przede wszystkim obecnego papieża – obrazy z czasów rządów wojskowej junty, niezwykle sugestywne kadry w tym wątku porażają i mówią o nim jako o człowieku bardzo wiele. Warsztat reżysera, scenariusz, praca operatora i muzyka? Wszystko najwyższy level! Doświadczenie i artyzm Meirellesa, wybornie rozpisany i zaaranżowany skrypt autorstwa (od The Theory of Everything już rozpoznawanego) Anthony'ego McCartena, piękne z rozmachem uchwycone kadry i nerwowa praca kamery dzierżonej w rękach  Césara Charlone - podkreślająca ogromny ładunek emocjonalny inscenizowanego dialogu. Wielka jest więc siła oddziaływania efektu pracy twórców, w tym oczywiście znakomitego duetu aktorskiego tak łudząco przypominającego nawet fizycznie rzeczywiste postacie. Myślę i dzięki wielu efektywnym detalom i za sprawą wymowy całości twierdzę, że to wielkie dzieło, które zapisze się na lata w grupowej pamięci miłośników dojrzałego wartościowego kina. Nawet jeśli się nie zapisze, to z pewnością zmieni percepcję wielu radykałów, tych widzących w Kościele wyłącznie zło. A nawet jeśli nie zmieni to zmiękczy chociaż na moment ich serca, bo trudno będąc człowiekiem i widząc człowieka obnażonego nie poczuć krztyny zrozumienia czy źdźbła wyrozumiałości. Wszystko jest przecież we współczesnym świecie maksymalnie skomplikowane, a oblicze instytucji Kościoła i ludzie kościoła nie są tutaj wyjątkiem. Ogólnie, to nareszcie wyważony film o Stolicy Apostolskiej i Ojcu Świętym. W zasadzie to nie pamiętam, który inny film w tym temacie obejrzałem do końca. Ten obejrzałem ze wzruszeniem, a trudno by było nazwać mnie fanem tej budzącej ogromne emocje organizacji.

P.S. Jest też druga strona tego medalu. Ciekawa koncepcja, zrównoważona perspektywa i intelektualna wartość to jedno, a drugie? Drugie to irytujące wrażenie, że Panowie sobie w komfortowych warunkach bizantyjskiego przepychu nawijają i jak w rzeczywistości nic ponad teoretycznego pierd*** z tego nie wynika. Staruszkowie w śmiesznych czapeczkach (jeszcze bardziej zabawnych od tych pelerynek) mielą kolejne powiązane zależnościami tematy: celibat-homoseksualizm-pedofilia, zachłanność-malwersacje-bezkarność, łgarstwo-hipokryzja-cynizm, jak i przynajmniej teoretycznie sól tej posługi, czyli tutaj fragmentarycznie tylko dogmaty i mogą to wszystko co spłodzą, odpowiednio efektownie rzecz jasna zredagowane zawrzeć w kolejnych encyklikach, które żadnego przełożenia praktycznego nie mają, bo kościół to w zasadzie niereformowalni twardogłowi - a na pewno radykalnie konserwatywny jest trzon jego wiernych. Nie mogę uciec przed przekonaniem, że to filozoficzno-socjologiczno-psychologiczne gawędziarstwo staruszków, posiadających wiedzę i doświadczenie, a w praktyce też władze, ale niestety jak się okazuje taką, która nie jest w stanie klasycznie obłudnej mentalności przeważającej grupy doktrynalnie zje*****  zmienić. Poplotą sobie bez mocnego alkoholu to, co na każdych imieninach co bardziej krewcy wujkowie, gestykulując obficie do znudzenia przerabiają. I tyle - rzekłbym wprost i ch**!

Drukuj