czwartek, 31 maja 2018

About Schmidt / Schmidt (2002) - Alexander Payne




Gorzko-zabawny o przemijaniu, o końcu który przychodzi zbyt szybko, kiedy nawet się nie obejrzymy. O przyzwyczajeniach, przywiązaniu i systematycznym oddalaniu, paradoksalnie mimo codziennej bliskości. O tym co osiągnęliśmy i jak żyć u schyłku, a może i kresu - bo za cholerę nie przewidzimy, kiedy on nastąpi. O przesileniu i pustce, którą potrzeba wypełnić, by nadal w miarę cieszyć się oddychaniem! Z kapitalnym Nicholsonem i całą toną świetnego aktorstwa w osobliwe postacie skrzętnie powtapianego. Po obejrzeniu Schmidta, wcześniej Bezdroży i Spadkobierców, widzę wyraźnie jak systematycznie Payne swój styl charakterystyczny, lecz niekoniecznie wyjątkowo oryginalny rozwijał i jak takie produkcje jak About Schmidt zapowiadały to, co w kolejnych filmach będzie ze zdwojoną siłą, już bez asekuracji, po prostu podziwiane. Tutaj jeszcze sposób opowiadania jest dość chaotyczny, nie w pełni spójny i wreszcie ponad większość obyczajówek nie tak błyskotliwy, chociaż przesłanie i puenta jest dość wyraźna i bezdyskusyjnie głęboko wartościowa. To na pewno kino bardzo dobre, ale zdecydowanie jeszcze niesięgające sarkastyczno-satyrycznego poziomu genialnej Nebraski i teraz ostatnio nie gorszego od niej Pomniejszenia.

środa, 30 maja 2018

L'odyssée / Odyseja (2016) - Jérôme Salle




Malowniczy seans o wielkim entuzjazmie i fascynującej przygodzie, ale i o kosztach często bezrefleksyjnego podążania za ambicjami. Film o człowieku w którym intensywny ogień pasji przez ponad pół wieku płonął, a potrzeba odkrywania pchała go wciąż ku nowym, często niezwykle ryzykownym wyzwaniom. Wizualny majstersztyk ze wspaniałymi podwodnymi zdjęciami bogatej morskiej fauny i flory. Film nie tylko i wyłącznie o legendzie świata eksplolerów, zgłębiającym z determinacją tajemnice morskich otchłani i odkrywający nowe formy ich popularyzowania poprzez kino. Równoległymi bohaterami jego młodszy syn i jego żona, osoby z tła legendy, niestety poniekąd ofiary jego wielkiej sławy. Ofiary zatraconego w obsesji oceanografa z zamiłowania, entuzjasty z masą nowatorskich pomysłów na ukazywanie niezbadanej przyrody. Wizjonera swoich czasów, kapitalnie łączącego własne zainteresowania z potężnym biznesem. W życiu zawodowym człowieka spełnionego, bo realizującego własne aspiracje, natomiast rodzinnie szczęśliwego przynajmniej do czasu i po czasie. Bowiem niepozbawionego wad i absolutnie nieimpregnowanego na pokusy ze sławą związane, stąd w prywatnym życiu dalekiego od ideału. Widać, że za spore pieniądze to klasyczne w formie kino zostało nakręcone, z dużym rozmachem, ale i z doskonałym wyczuciem psychologicznej materii, bez podpierania się spektakularnymi kadrami ponad znaczenie samej wartościowej treści. Sugeruję powyższymi, niespecjalnie oryginalnymi ocenami, iż zdecydowanie warto spędzić dwie godziny w tej fascynującej podróży, w towarzystwie Jaquesa Cousteau i jego rodziny.

poniedziałek, 28 maja 2018

Caché / Ukryte (2005) - Michael Haneke




Cienie przeszłości, demony z dzieciństwa, świadome lub nieświadome zawinienia powracają – ich konsekwencje i implikacje w stabilne życie niepokój wnoszą. Tym razem (znałem wcześniej jedynie ostatnie dwa filmy Haneke’go) sięga uznany reżyser nie tylko w głąb rodzinnych relacji, ale dorzuca element quasi suspensu w obyczajowym dramacie. I akurat taka forma z tajemnicą na froncie i rodzinnymi zależnościami w tle, pasuje mi wyjątkowo. Szczególnie gdy mistrzowska kameralna narracja odpowiednio dawkuje napięcie i do końca widz buduje własną interpretacyjną całość z podsuwanych puzzli, nie mając nawet w finale pewności czy powstała w ten sposób wielopoziomowa konstrukcja oddaje intencje reżysera. Tutaj technicznie statyczna kamera dominuje, praktycznie zerowa ilość wizualnych fajerwerków, skupienie na aktorskim warsztacie liczy się przede wszystkim. W tych prostych zabiegach paradoksalnie tkwi siła złożonych psychologicznie obrazów Haneke’go. Mimo, że tym razem jedna scena wyjątkowo mocno szokuje swą bezpośredniością, to i tak nie dekoncentruje, nie odwraca uwagi od meritum. Człowiek w centrum, w każdym pojedynczym kadrze i w merytorycznym przesłaniu emocje rozgrzewa. Człowiek słaby, niedoskonały, wątpiący. 

sobota, 26 maja 2018

Le Redoutable / Ja, Godard (2017) - Michel Hazanavicius




Intelektualny zuchwalec, zaangażowany społecznie idealista bez spójnego pomysłu i strategii. Myśliciel w charakterysycznych (wciąż ulegających destrukcji) oprawkach, ambitny filozof, wpatrzony w siebie bufon i jednocześnie wątpiący w swoją wyjątkowość nieznośnie pretensjonalny chłopiec. Błyskotliwy wizjoner i zarazem stereotypowy niespokojny duch w pełnej sprzeczności przyciasnej skorupie bezradności wobec niezrozumienia. Permanentnie zafiksowany na oczekiwaniach, z pretensjami o adoracje i uwielbienie. W skrócie, nieco naiwny buntownik, „burżuazyjny” obrońca proletariackich idei z ofensywnym sarkazmem na ustach, czyli Jean-Luc Godard oczami Anne Wiazemsky (drugiej żony) i w interpretacji zakochanego w retro kinie Michela Hazanaviciusa. W nieszablonowej biografii, fragmentarycznej, bo ograniczonej do zaledwie kilkunastu, jednak bezdyskusyjnie symptomatycznych lat swego życia. Przez pryzmat małżeńskich relacji, ale głównie francuskich okoliczności politycznych przełomu siódmej i ósmej dekady XX wieku oraz marazmu twórczego, kryzysu tożsamości nie tylko artystycznej, rekompensowanych ideologiczną aktywnością. Historia merytorycznie ciekawa, tyle co w pierwszym rzędzie narracyjnie i scenograficznie wzbudzająca uznanie. Doskonale zagrana, mniej lub bardziej dyskretnie nawiązująca wizualnie do filmowych dokonań Godarda, z finezją przenosząca na ekran klimat ówczesnych czasów. Zabawna, ironiczna i groteskowa, tak samo jak jej bohater.  

piątek, 25 maja 2018

Another Year / Kolejny rok (2010) - Mike Leigh




Film w którym przede wszystkim się rozmawia, prowadzi dialog o rzeczach zwykłych, w dojrzałej i mocno nostalgicznej towarzyskiej atmosferze, jedząc kolację i popijając wino z przyjaciółmi. Ludźmi w wieku co najmniej dojrzałym, którzy mimo że większość życia mają już za sobą, to potrafią zachować optymistyczną postawę i cieszyć się tym, co przez lata zbudowali - przynajmniej takie jest małżeństwo Toma i Gerri. Szczęśliwe, bo troskliwe i wyrozumiałe, otaczające się bliskimi znajomymi, w szczególności tymi, którym życie jednak nie ułożyło się tak dobrze i nie było dla nich tak łaskawe. Ludźmi samotnymi, kamuflującymi niezaspokojoną potrzebę trwałego związku i poczucia szczęścia. Im pomagają jak mogą, skupiając się na sobie, nie tracąc jednak tym samym z oczu potrzeb otoczenia. Płynie sobie obraz Mike’a Leigh niespieszne, tak jak życie głównych bohaterów, sącząc powoli najważniejsze prawdy życiowe. Te, które o szczęściu decydują i sprawiają, że na starość można uniknąć totalnego zgorzknienia i dokuczliwej frustracji. Niby nic się nie dzieje i film nie zainteresuje pewnie typowego współczesnego widza, bo brak w nim nośnej dynamiki, żadnej sensacji czy kontrowersji w nim nie uświadczymy. Ale jako niezwykle mądra obyczajówka ma do zaoferowania zdecydowanie więcej od przeciętnego kina z pompą, ale bez serca duszy i ważkiego przesłania. Tutaj ono wartościowe, bo nie krzykliwe, tylko zwyczajne i bardzo praktyczne, szczególnie kiedy dla człowieka zaczyna liczyć się spokój i stabilizacja. Czas leci, znikają lata za nami, tak kolejny, kolejny, kolejny podobny rok za rokiem odpływa, znacząc swój ślad naturalnie przewidywalnymi wydarzeniami. Oby!

czwartek, 24 maja 2018

Bishop Briggs – Church Of Scars (2018)




Dźwięki te w moim przypadku w internetu czeluściach zostały wyszukane, a w praktyce według algorytmu polecone, gdy kilka klipów Lorde na platformie You Tube zwanej obejrzeć zechciałem. Trafione w me gusta ze stu procentową skutecznością numery Bishop Briggs, wcisnęły się w moje wnętrze na tyle mocno, że już świadomie na pełnowymiarowy album czekałem. Nie zawiodłem się kiedy przyszedł dzień premiery, bo raczej szans na to nie było, gdyż większość numerów z Church of Scars, to te które pojawiły się już na wcześniejszej epce artystki, plus kilka w sieci od jakiegoś czasu hulających, uzupełnione zaledwie pięcioma nowościami. Kompozycje to z terenów muzycznych, które okazjonalnie odwiedzam i moja wiedza w temacie jest przez to naturalnie istotnie ograniczona. Zatem aby nie świrować na znawcę soulu, R’n’B, nie wiem, może też dźwięków bitami nazywanych napiszę tylko, że jeśli muzyka popularna, ta z mainstreamu do mnie płynąca miałaby być zawsze podobnej jakości, a takie artystki jak Bishop Briggs miałyby wyznaczać w przyszłości trendy, to ja jestem spokojny i takim obrotem spraw w branży żywo zainteresowany. Bowiem obdarzona jest ta dziewczyna talentem czystej wody dysponuje niezmanierowaną wrażliwością i jest w swym anty image'u wyrazista i prawdziwa. Posiada wszelkie właściwości bym mógł uwierzyć, że nie jest produktem show biznesu, tylko zjawiskiem autentycznym i to, co nagrywa płynie prosto z jej serducha. Dzięki swym naturalnym predyspozycjom nie potrzebuje zatem już sztabu speców od PR, czy innych cwaniaków kształtujących gusta przez pryzmat pokaźnego przychodu. Nie potrzebuje tych, co spieprzą to, co już teraz jest doskonałe!

niedziela, 20 maja 2018

Thelma (2017) - Joachim Trier




Płynie swoim równym rytmem, nigdzie się nie spiesząc, powoli odsłaniając kolejne fragmenty skomplikowanej i przede wszystkim bardzo tajemniczej układanki. Wyjaśnień dosłownych nie ma się co spodziewać, brak jest oczywistości i banalnych mielizn, choć film absolutnie nie kipi energią i jest bardziej kameralny niż spektakularny. Sugestywne ujęcia hipnotyzują, będąc dopieszczone artyzmem i niepokojąc złowieszczym charakterem. Klimat w nim mroczny i puls metafizyczny intrygujący - siły tajemne, zjawiska paranormalne, niewyjaśnione moce, dar i religijny charyzmat. Zimne emocje i nieokiełznane pragnienia, sterylna architektura i surowa przyroda - przede wszystkim siła przekazu zawarta z gigantyczną intensywnością w sile alegorycznego, onirycznego obrazu.

sobota, 19 maja 2018

Tully (2018) - Jason Reitman




Tully, znaczy ratunek? Ratunek przed rutyną, znojem, stresem, depresją, frustracją i złością? Ratunek, który przewrotnie zaburzenie psychiczne sprezentowało? Taki twist Reitman zaproponował, który akurat w jego autorskim kinie nieco mnie zaskoczył, bo jakoś nie przypominam sobie, aby do tej pory posiłkował się tego rodzaju oklepanymi chwytami. Nie mam jednak pretensji, bowiem żadne to puste działanie o charakterze kiczowato ozdobionej wydmuszki, tylko przemyślane narzędzie, by odczarować załamanie nerwowe, pokazując je w błyskotliwej odsłonie. Kapitalny montaż (etiuda z przewijaniem w roli głównej), spójna z koncepcją muzyka, kipiący życiowym autentyzmem scenariusz (osobne brawa dla Diablo Cody) i nadrzędna, godna nagród filmowych rola kierownika tego zamieszania, czyli Jasona Reitmana, który po raz wtóry już udowadnia, iż ma niewiarygodną smykałkę do opowieści o zwyczajności, prezentowanej w niezwyczajny sposób – po prostu pięknie, gdyż pozytywnie, ciepło i co najważniejsze bez odrobiny patosu czy banału. Wyborna Charlize Theron warsztatowo na tak wysokim poziomie, jak w poprzedniej roli w filmie Reitmana (Kobieta na skraju dojrzałości), ale w kreacji o zupełnie innym charakterze. Z ogromnym poświęceniem fizycznym dla roli, co wszyscy zauważą i nie będzie to akurat niespodzianka dla tych wszystkich "z tych wszystkich”, którzy doskonale Monster pamiętają. :) I żeby nie było nieporozumień, że to film tylko dla kobiet, bo przecież rozterki dojrzałej kobiety (matki, żony) są tutaj bazowym tematem. Reitman stworzył poważną i tryskającą jednocześnie sarkastycznym humorem obyczajową perełkę, bez względu na płeć wartą poznania, bowiem życie i specyfika jest tutaj tylko pretekstem do konstruowania uniwersalnych wniosków. Czy końcem świata jest pełne rodzinnych obowiązków, pozbawione ekscytacji, poukładane, schematyczne życie, w udanym związku przepełnionym ciepłem i wyrozumiałością? Takie pytanie zdaje się zadawać, niezwykle przenikliwie i mądrze temat zgłębiając, aż po seansie miałem ochotę wstać i klaskać!

czwartek, 17 maja 2018

Tom of Finland (2017) - Dome Karukoski




"Śliski" temat na ekranie, szczególnie w homofobicznym Polandzie, czyli rzecz o “prehistorii” środowiska LGTB. Od fińskiej do jankeskiej ziemi, o sposobie postrzegania odmienności seksualnej w różnokulturowym wydaniu. W rozbudowanej formule całkiem ze sporym rozmachem nakręconej biografii, jednej z najważniejszych postaci gejowskiej kultury XX wieku. O życiu homoseksualnym ze skomplikowaną polityczną i społeczną historią okresu wojennego, od północy Europy, przez powojenne zachodnie Niemcy, po Amerykę czasów rewolucji seksualnej. Gejowskie podziemie, pierwsze konspiracyjne kluby, nagonka, polowania na wyjętych spod prawa kochających inaczej. Skóry, czapki, te charakterystyczne wulgarne mundurki znane z baru pod błękitną ostrygą. :) Karykaturalne stylówy, wyzywające pozy i zmanierowane gesty. Mimo wszystko film postrzegany jako ryzykowny, bo poruszający niewątpliwie kontrowersyjną tematykę okazał się świetnym dramatem społecznym, skrojonym z możliwą przyzwoitością, z zachowaniem dystansu, bez przesadnego ukazywania cielesności - chociaż bliskość fizyczna, czasem wręcz perwersja odgrywa w nim fundamentalne znaczenie nie tylko w kontekście psychologicznym. Dobrze zagrany, merytorycznie przemyślany, warsztatowo więcej niż poprawny, a od strony artystycznej w kilku scenach przywołujący wręcz wspomnienie Samotnego Mężczyzny Toma Forda - pomimo, iż artyzm ogólnie z innej, bo niższej półki. Poniekąd też Obywatel Milk pojawia się w kontekście skojarzeń, przez wzgląd na wątek politycznego zaangażowania, czy z naszego rodzimego podwórka ze Sztuką kochania według Michaliny Wisłockiej. Tylko bez takiego dystansu i rozrywkowego charakteru, którym pobudzała Sadowska. W powyższej triadzie odnajduje podobieństwa, nie zachęcając do seansu oczywiście wszelkiej maści zdeklarowanych homofobów, bo na “ch**” narażać ich na napięcia, nie tylko mięśni wielogłowych, kiedy będą "zmuszeni" podziwiać rysunkowe muskularne kształty mężczyzn nieheteronormatywnych.

środa, 16 maja 2018

Mujeres al borde de un ataque de nervios / Kobiety na skraju załamania nerwowego (1988) - Pedro Almodóvar




Barwne kolaże, w tle makiety, wysunięta na czoło patetyczna muzyka, sporo egzaltacji i tona groteski w hiszpańskim kinie końca lat 80-tych, czyli na ekranie kultowy Almodóvar z pierwszej fazy kariery. Obejrzałem, na swój sposób korzystając z niewielkiej wiedzy w przedmiocie dorobku artysty przeanalizowałem i nie kryjąc akurat w tym przypadku ogólnego braku mojego zrozumienia dla tego rodzaju sztuki dla sztuki, oznajmiam co następuje. Może nie straciłem półtorej godziny z środowego popołudnia całkowicie bez sensu, ale też nie chwytając w lot tego rodzaju estetyki, nie spędziłem tych dziewięćdziesięciu minut na tyle efektywnie, by podskakiwać z ekscytacji. Zwyczajnie zaspokoiłem ciekawość sprawdzając i przekonując się z autopsji czym się krytyka tak podnieca, a co jak się okazuje w mojej akurat laika percepcji jest li tylko profilowaną na ambitnie artystyczne arcydzieło wydmuszką - z gigantycznym nadęciem i totalnie przerysowanym scenariuszem. Tak jak dotychczas poznane Porozmawiaj z nią, Skóra w której żyję i Julieta miały w sobie coś, co potrafiło wynieść powyższe ponad w treści telenowelową banalność. Tak świrowanie kobiet na skraju załamania nerwowego (zakładam, że to komedia) jest dla mnie irytująco sztuczną, potwornie absurdalną, wyłącznie ciekawą kolorystycznie i scenograficznie, lecz bezdyskusyjnie nie śmieszącą mnie pierdołą. Nie krytykuje, po prostu absolutnie nie kminię takiej farsy, zadając sobie generalnie pytanie – czego ja się z niej właściwie o kobietach dowiedziałem, co ona mi zasadniczo dała?

wtorek, 15 maja 2018

D'après une histoire vraie / Prawdziwa historia (2017) - Roman Polański




Rok 2017-ty okazał się niezwykle pracowity w życiu ponad 80-letniej legendy kina. Bowiem dwie produkcje przygotowując, Roman Polański dał wyraźny znak, że nie zamierza jeszcze na emeryturę przechodzić, a intensywna praca związana z promocją oczekiwanej premiery The Dreyfus Affair i właśnie Prawdziwej historii, nie jest czynnikiem, który tak zaawansowanego wiekiem seniora mógłby powstrzymać przed aktywnością ponad możliwości. Znaczy ma Roman Polański nadal coś ciekawego do przekazania, nadal się w nim żar pasji intensywnie pali i nie odczuwa on w żadnym stopniu syndromu zawodowego wypalenia, czy znudzenia lawiną promujących obrazy obowiązków. Tyle tytułem obowiązkowego wstępu, więcej natomiast natychmiast przechodząc do meritum, tu i teraz poniżej piszę. Prawdziwa historia okazuje się filmem do bólu klasycznym, w formie wielokrotnie już przez Polańskiego eksploatowanej, jednak pomimo głosów podkreślających wtórność, w żadnym stopniu akurat w moim przekonaniu już wyeksploatowanej. Siłą charakterystycznego stylu reżysera jest klimat, jedyny w swoim rodzaju – łączący obrazy ze skrajnie odległych etapów twórczości. Wątki, które nasuwają liczne skojarzenia i posiadają w sobie rodzaj przebiegle zakamuflowanej intelektualnej szarady – pewnej szczwanej gry z widzem, którą mam nadzieję, że nie bezpodstawnie dostrzegam. :) Podczas projekcji moje myśli dryfowały w stronę zarówno Lokatora (zaburzenia psychiczne), Dziewiątych wrót (specyficzny warsztat aktorski Emmanuelle Seigner) i wreszcie Autora Widmo (wątek literatów). Spostrzegałem także masę innych drobniejszych podtekstów w kierunku bogatej filmografii Polańskiego, miałem poczucie iż silna jest w nim potrzeba odnoszenia się do własnych ulubionych motywów, które w powieści Delphine de Vigan, jako fundamencie scenariusza nasuwają jednocześnie pytanie, czy aby autorka pisząc pierwowzór, sama nie była pod silnym wpływem dokonań Polańskiego? ;) Chyba że to akurat Polański dość luźno jej powieść potraktował i sam od siebie tych odnośników, w tak dużej ilości nie skąpił? Ale tego się nie dowiem, gdyż na zapoznanie się z oryginałem teraz czasu nie wygospodaruje, zadowalając się jeno gdybaniem. ;) Będę zatem przez chwilę, bez większej wiedzy temat analizował, być może tą teorią się interesując przez pryzmat ciekawej pętli przyczynowo-skutkowej, która w fabule Prawdziwej historii zawarta. W obrazie tak jak na wstępie napisałem dość wtórnym, w którym jednak tkwi pewien rodzaj intrygującej magii, a jej źródeł doszukuję się w genialnym aktorstwie przede wszystkim niezwykle wyrazistej i sugestywnej Evy Green, w doskonale zaaranżowanej atmosferze miasta i wsi (architektura, przyroda), idealnie budowanej konstrukcji podporządkowanej narastającemu napięciu, które prowadzi do rozbudowanego finału - bardzo klasycznie rozumianego w filmowym języku thrillera. Profesjonalnej, warsztatowo niemal w szkoleniowym wydaniu wykonanej pracy operatora (Paweł Edelman) i obrazowej, skutecznie budującej atmosferę  muzyki autorstwa Alexandre'a Desplata. Ze scenariuszem i przesłaniem w nim zawartym mocno frapującym, mimo iż w tej na ekranie rozwijającej się intrydze sporo dziur logicznych i sytuacji mało wiarygodnych – z integralnymi dla dzieł Polańskiego niedopowiedzeniami i finałem pozostawiającym w umyśle widza enigmatyczny znak zapytania. Dzięki tym argumentom, jako zalety postrzeganym, mimo że to rodzaj szablonu wypranego z większych emocji, to ja takim szablonem, w takim wykonaniu jestem usatysfakcjonowany i jakiś większych pretensji nie mam zamiaru zgłaszać.

P.S. Wiem, też zauważyłem, że to taka wariacja na temat Misery pióra Stephena Kinga. ;)

poniedziałek, 14 maja 2018

Detroit (2017) - Kathryn Bigelow




Kolejna doskonała fabuła Kathryn Bigelow, oparta tym razem na autentycznych wydarzeniach i wzbogacona znacząco archiwalnymi zdjęciami, które wespół z doskonałym aktorstwem idealnie oddają emocje wiążące się z zamieszkami w Detroit z roku 1967-ego. Świadectwa ogromnego napięcia, frustracji, nienawiści i zwykłej potrzeby bezmyślnego, furiackiego niszczenia. Policja, wojsko, prywatni ochroniarze, setki nabuzowanych małolatów, postronni obserwatorzy i przerażeni mieszkańcy. Totalny chaos, eskalacja przemocy - płoną stacje benzynowe i bary, sklepy są masowo szabrowane, a kilka przecznic dalej beztrosko na przymotelowym basenie zabawa trwa w najlepsze. Do czasu niestety, bo nierozsądne zachowanie sprowadza w to miejsce uwagę, wraz z rozwojem zdarzeń prowadzącą wprost do tragedii, która jest głównym wątkiem filmu Kathryn Bigelow. Z wielu perspektyw, unikając uproszczeń i czarno-białej, patosem napędzanej dialektyki, przez grubo ponad dwie godziny wydarzenia są wstrząsająco relacjonowane, ukazując sugestywnie jak one na młodym życiu różnych postaci dramatu się odbiły i jakie głębokie piętno na ich dalszych losach odcisnęły. Detroit w ujęciu Bigelow jest seansem dość obszernym, bo to zarazem dokumentalna relacja, antyprzemocowy, antyrasistowski manifest, pełen napięcia emocjonujący thriller, jak i klasycznie poprowadzony w finale dramat sądowy z mocnym akcentem psychologicznym. W moim przekonaniu kapitalna robota warsztatowa, z rewelacyjną z epoki oprawą muzyczną, która znakomicie łączy wartościowe przesłanie z hollywoodzko rozumianą filmową materią.

niedziela, 13 maja 2018

En man som heter Ove / Mężczyzna imieniem Ove (2015) - Hannes Holm




Sygnalizuje natychmiast skojarzenia, mianowicie gdzieś główny bohater przypomina mi inną filmową postać, lecz porównanie ich zdecydowanie na niekorzyść dla bohatera i obrazu Hannesa Holma wypada. Bowiem w starciu z Waltem Kowalskim (tak, Gran Torino), Ove Lindhal nie przekonuje tak wyraziście. Pomimo, iż postaci powiązania licznymi zbieżnymi cechami pobudzają, to jednak w rzeczywistości pod wieloma względami bardzo różne produkcje. Gdyż jak Eastwood doskonałym scenariuszem się podpierał, zagrał i wyreżyserował Gran Torino wybitnie, tak ta historia po szwedzku opowiedziana posiada chwilami nieznośnie łopatologiczną, przesadzoną nadmierną ckliwością formę. Nie wciąga tak bardzo, banalnością odpycha, warsztatowo nie w pełni trzyma jakość, aktorsko wypada dość nierówno, czasem po prostu blado i jedynie obficie rozbudowana formuła z licznymi odwołaniami do historii życia głównego bohatera, liczne retrospekcje odpowiednio tempem i natężeniem modulowane ratują efekt w miarę zgrabnej narracji. Nie ma mimo to w niej większego napięcia, a kilka sytuacji potraktowanych jest zbyt szablonowo, według stereotypowego podejścia - za cukierkowo, zbytnio moralizatorsko, bez odrobiny fantazji. Humor też inaczej niż ten soczysty sarkazm z Gran Torino do mnie nie przemawia. On tutaj jest, nawet w sporej obfitości, ale taki suchy, zbyt poprawny czy ugrzeczniony. Patrząc zatem bez przywoływania konotacji z dziełem Eastwooda, jest to zasadniczo bardzo dobre kino europejskie o sporej dojrzałości i wartości życiowej - o rzeczach ważnych, o sensie życia, pustce, przyzwyczajeniach, oddaniu, uczciwości, o tych cechach które o szczęściu człowieka decydują. Kiedy jednak w pamięci obraz Eastwooda podczas seansu powraca, Mężczyzna imieniem Ove staje się tylko i wyłącznie dobrym, ale bez większej charyzmy kinem z dużymi, niekoniecznie zrealizowanymi ambicjami.

piątek, 11 maja 2018

Arctic Monkeys - Tranquility Base Hotel & Casino (2018)




Kiedy pierwszy odsłuch został dokonany, używając barwnego, niekoniecznie wysublimowanego określenia, szczena mi opadła. Znaczy ze zdziwienia oczywiście, bo to zupełnie inna muzyka niż ta, która przed pięcioma laty tak mocno mnie wkręciła, stawiając zespół z totalnie nie mojej bajki na długi czas w centrum mojego zainteresowania. Nie rób pochopnych ruchów, daj sobie czas, pozwól by materiał się osłuchał, abyś człowieku wgryzł się w ten sound! Takiej motywacji po premierowym odtworzeniu sobie dodawałem i uwaga, ponowne zaskoczenie - nie trzeba było długo czekać, by z jednolitej masy poszczególne odrębne formy się wykrystalizowały, a motywacja przybrała zupełnie nowego formatu. Bowiem nie potrzebowałem już wsparcia by do Tranquility Base Hotel + Casino ciągiem jeszcze naście razy powrócić, kiedy oto kompozycje zaintrygowały i jasno dały do zrozumienia, że jest w nich frapujące drugie dno ukryte. Arctic Monkeys na świeżym i śmiałym nowym longu eksplorują wciąż sprzed około półwiecza muzyczne rejony, tyle że tym razem o zupełnie różnych od dotychczasowych gatunkowych proweniencjach. Bo kiedy poprzednik sięgał inspiracją do bluesem brzmieniowo przybrudzonego rock’n’rolla - zarówno po części tego wyspiarskiego jak przede wszystkim tego zza oceanu, to ta dzisiejsza ich muzyczna konwencja, zdaje się pochodzi od europejskiej muzyki rozrywkowej, która swoją największą popularność notowała na włoskiej czy francuskiej słonecznej riwierze (takie, nie wiem czy tylko moje skojarzenie :)). Tam gdzie zapach luksusu i zabawy dominował, w ekskluzywnych hotelach i najbardziej elitarnych kasynach. Nie jest to jednak bezmyślne kopiowanie niezbyt ambitnych form muzycznych, z oczywistych względów wówczas mających charakter czysto rozrywkowy, a wytrawne korzystanie z tego, co w tej estetyce stylistycznie najciekawsze, a wzbogacone przez jazzujący niemal feeling. Kręgosłupem kompozycji stały się grane na klawiszach zmysłowe figury, z wyrazistym basowym tłem, a ich filarem wokalna interpretacja Alexa Turnera, który z pietyzmem melodyjnie recytuje kolejne wersy w ilustracyjnej manierze. Gitary wybrzmiewają z rzadka, a ich rola sprowadzona zostaje do sporadycznego wypełnienia przestrzeni finezyjnie zagraną quasi solówką. Album buja zmysłowo, odpręża znakomicie, jest nietuzinkowy i pociągający. Absorbuje, intryguje – dojrzałością i kunsztem aranżerskim imponuje. Pod względem lirycznym jak mi mądrzejsi podpowiadają, to kosmiczne przeloty nawiązujące do tej bardziej odjechanej strony twórczości Davida Bowie'go - a że ja w tej części historii muzyki niezbyt biegły jestem, to tym bardziej obeznanym tematycznie liryczny koncept do analizy pozostawię. Reasumując, zaskoczyli mnie tą formalną woltą, wprowadzili w stan sporej konsternacji, by po chwili zaskarbić sobie przychylność i spory szacunek za odważne postawienie na realizację osobistych artystycznych ambicji i rezygnacje z najkrótszej drogi w kierunku komercyjnego sukcesu. Wszakże AM z 2013 roku zdobywając na rynku znaczną popularność, przyniósł muzykom duże gratyfikacje finansowe, a nikt nie zagwarantuje im, że ten krok, jakiego jesteśmy dziś świadkami na nowym albumie powtórzy sukces poprzedniczki. Uznanie się Turnerowi i spółce należy i nawet jeśli to oblicze na dłużej mnie przy sobie nie zatrzyma (mam coraz mniejsze obawy :)), to nie zmienię zdania, że ponadprzeciętną odwagą i klasą się Panowie wykazali, by muzycznie pójść tam, gdzie chyba niewielu mogło się spodziewać, że zawędrują. Że zrzucili szorstkie skórzane kurtki i przywdziali eleganckie gładkie smokingi. Że w dźwiękach do tej pory przeze mnie spostrzeganych, jako nieco koturnowe dostrzegli potencjał i niezwykle interesująco je aranżując wprowadzili je bez najmniejszego wstydu i strat wizerunkowych na współczesny rockowy rynek.

P.S. I myślę jeszcze, iż gdybym od tego krążka zamiast od AM swoją przygodę zaczynał, to być może trwała by ona marne kilkanaście minut, po którym o Arctic Monkeys bym szybko zapomniał. W tym akurat momencie dzięki sprzyjającym okolicznościom, nie tylko wpadłem podstępnie w sidła czaru Arctic Monkeys z AM, ale i poznałem Brytyjczyków w eterycznym odcieniu z Tranquility Base Hotel & Casino.

środa, 9 maja 2018

A Perfect Circle - Eat the Elephant (2018)




Startują wstępem, który mnie (nie mam pewności czy zasadnie) skojarzył się z numerem Mantra, napisanym i zagranym w kooperacji Grohl/Homme/Reznor. Ale to tylko pierwsze kilkanaście sekund otwierające Eat the Elephant, bo w kolejnych fragmentach kompozycja tytułowa, to już autorsko eteryczna, urzekająco subtelna i pięknie wprowadzająca we współczesne oblicze A Perfect Circle najdoskonalsza doskonałość, bez powiązań z owocami obcej działalności. Dalej płynie rzecz dobrze znajoma, znaczy Disillusioned, bo promocja Eat the Elephant już od ładnych kilku miesięcy zakrojona na dość dużą skalę i aż prawie połowa programu krążka była znana na długo przed premierą. Właśnie wspomniany Disillusioned oraz The Doomed, So Long, and Thanks for All the Fish, Talk, Talk i By and Down the River postrzegam w układzie odniesienia, jakim są pozostałe utwory, jako kompozycje precyzyjnie przetrawione i doskonale przyswojone. Stąd odbiór całego krążka jawił się jako doświadczenie dość specyficzne, dalekie od zwyczajowego poznawania materii muzycznej z biegu, po premierze albumu, jako formy zwartej, formy całościowej. Miałem ja takie odczucie przez pierwsze kilkanaście odsłuchów i dopiero z czasem krążek zacząłem spostrzegać tak jak od startu powinienem go zgłębiać. Znaczy jako materiał spójny nie tylko pod względem muzycznym, ale także przez pryzmat świeżego spojrzenia na każdy z tuzina "nowych" numerów. To co w pełni premierowe (Eat the Elephant, The Contrarian, Delicious, DLB, Hourglass, Feathers, Get the Lead Out) finalnie kapitalnie zazębia się z tym, co już w toku działań promocyjnych wcześniej fanom udostępnione. Tworząc zestaw może nieporywający w konfrontacji z niebotycznie podniesionymi oczekiwaniami (patrz ogólna reakcja środowiska muzycznego), lecz w sensie dojrzałości i warsztatowej inteligencji idealnie balansujący na granicy tego co wczoraj (znaczy ponad dekadę temu ;)) i tego co mam nadzieje jeszcze będę miał okazje przy kolejnej płycie usłyszeć. Album, który okazał się w moim przekonaniu, jednocześnie konsekwentnym rozwinięciem stylu grupy, jak i świeżym spojrzeniem na muzyczną materię sygnowaną nazwą A Perfect Circle. Chociaż spodziewałem się płyty bardziej złożonej, mocniej osadzonej w gitarowej stylistyce, nie zmienia to faktu, iż jestem nią w tej chwili, po wielokrotnym jej zapętlaniu zachwycony. Oczarowany elektroniką, która niesie ze sobą powiązanie jakościowe i podobieństwo brzmieniowe z tym co Maynard robi w Puscifer. Jej chwytliwością ożenioną z dojrzałą fakturą aranżacji i znakomitą, bo doskonale współgrającą z klimatem i treścią formą wokalną MJK. Dwanaście perełek, dość różnych stylistycznie, całkiem zgrabnie eklektycznych i przede wszystkim niebędących ślepym schlebianiem naturalnie nostalgicznym potrzebom słuchaczy, którzy zakładam, że summa summarum radzi są, iż zespół wierząc w ich potencjał intelektualny i rozwój mentalny przekazał im do rąk materiał niebędący bezpośrednią kopią którejś z płyt sprzed laty. Czekałem na trzeci autorski album APC prawie piętnaście lat, chwilami nie wierzyłem że powstanie i teraz kiedy jest, kiedy wybrzmiewa w tle, a ja piszę ten tekst, mam nadzieję że będę o Eat the Elephant tak samo mocno pamiętał po latach jak o Mer de Noms i Thitreenth Step. Maynard James Keenan i Billy Howerdel to błyskotliwi, niezwykle świadomi muzycy, cholernie inteligentni i erudycyjnie refleksyjni ludzie – obym cieszył się jeszcze nie raz owocem ich współpracy, póki ich działalność w tandemie nie stanie się pracą typu kierat.

P.S. Bilety na krakowski koncert w drodze. :)

poniedziałek, 7 maja 2018

Atak paniki (2017) - Paweł Maślona




Tak po prawdzie, pomimo dobrej prasy dla filmu Pawła Maślony nie nastawiałem się na coś wyjątkowego, na coś ponad standardy współczesnych polskich rozrywkowych produkcji nieszablonowego - coś z naszego grajdołka, co akurat wpuści do rodzimego komercyjnego kina powiew świeżego powietrza. Teraz po seansie, mimo iż bez wielkiego ciśnienia odbytym, odczucia moje są dość mieszane, z przewaga jednak rozczarowania nad ekscytującym podnieceniem. Bowiem ta oryginalność którą mi wmawiano, ogranicza się pisząc złośliwie tylko do skopiowania pomysłu z argentyńsko-hiszpańskich Dzikich historii, które mnie akurat połowicznie usatysfakcjonowany. Ale o tym już pisałem, więc w tym miejscu więcej ponad skojarzenia nie będę się rozwijał. Paweł Maślona zaprezentował klisze od strony formy, posiłkując się w treści bliźniaczymi neurozami (czytaj: długotrwałymi zaburzeniami czynności ośrodkowego układu nerwowego, objawiającymi się nadmierną pobudliwością, drażliwością, stanami lękowymi, obsesjami, często bólami psychogennymi, depresją, nerwicą). Nawet podobnymi epizodami (samolot, wesele), formułą zmodyfikowaną tylko poprzez zazębiającą się mozaikę życiowych fiksacji kilku bohaterów. Fakt, efektowną ale w moich oczach mało efektywną, dobrze zagraną, ale chwilami typowo dizajnersko przeforsowaną. Z żywymi dialogami i inteligentnym poczuciem humoru, z bohaterami wprost z życia, które dla mnie jednakowo obce jak niby poprzez uniwersalność psychologicznych uwarunkowań takie swojskie. Bo oto w nas wszystkich, głęboko i po cichutku mieszka napięcie, ciśnienie wprost proporcjonalnie do natężenia presji rośnie i ten wulkan wybucha w odpowiednio sprzyjających dla interakcyjnych eksplozji okolicznościach. Na sile przybierają wewnętrzne klincze z masą drobnego gówna, które w końcu wylewa się z przepełnionego szamba mniej lub bardziej na własne życzenie zbudowanych toksycznych relacji, czy codziennych życiowych wyzwań. W cholerę porządkowej roboty po tej erupcji emocji i przyjemne uczucie oczyszczenia zrzucające ciężar do kolejnej i kolejnej eksplozji, znaczy kolejnego ataku paniki.

środa, 2 maja 2018

Godsmack - When Legends Rise (2018)




Wypełnię teraz kilkanaście linijek recyklingowymi oczywistościami, banałami czystej wody i nie będę odczuwał przy tym zawstydzenia brakiem oryginalności, bo taki przedmiot rozważań, takie okoliczności. :) Ażeby zebrać kilka refleksji bezpośrednio powiązanych z nowym albumem Godsmack nie trzeba krążka katować dziesiątki razy, gdyż to ten rodzaj mocnego rockowego uderzenia, które już od startu w łeb się wwierca skutecznie swoim ponadprzeciętnie chwytliwym potencjałem. Dodatkowo styl znany już od wielu lat, nie zmienia się ani o drobny detal, nic może poza tym faktem, że Godsmack powraca lichy fizycznie (anoreksja zespołowa), lecz potężny brzmieniowo nie zaskakuje. Nie było chyba powodu już w założeniach, aby spodziewać się niespodziewanego, bo niespodziewane tutaj nie ma racji bytu! Jest może nie na maksa, ale mocno przewidywalnie i do bólu przebojowo, a jednak autentycznie i mimo że schematy itd. to są one zagrane tak, że żrą mówiąc ordynarnie i przekonują w pełni. Tyle, że When Legends Rise po szybkiej eksploatacji, to tylko i wyłącznie płyta, która kapitalnie czas mi w podróży uprzyjemnia, posiadając ten pierwiastek, który gdzieś pomiędzy punktem A i B w drodze redukuje stresy i napięcia, pobudza i napędza, a świat spostrzegany przez szybę, wszelka rzeczywistość mijana przybiera dużo bardziej słonecznego połysku, tudzież energetycznego wymiaru. Wiem, nie mam zamiaru protestować - rozumiem doskonale, że to żadna sztuka, nic ambitnego czy przełomowego. Zwykła, ale kapitalnie przygotowana porcja nieobowiązującego grania, które wpadnie w ucho, wbije banana na mordę i tak samo błyskawicznie zginie w natłoku rzeczy ciekawszych, bo profilowanych na dłuższe rozkminianie. Tak to jest jednak, że trzeba być dobrym ponad tą całą masę komercji w tej konwencji dość bezwstydnie wciskanej, gdzie świadomie się target dla kasy profiluje - wbrew pozorom też wiarygodnym, aby na sobie skupić blask fleszy. Sully Erna z ziomkami wie jak być doskonałym i godnym szacunku w swej rockowej prozaiczności, jak i posiada to coś, co nie pozwala (przynajmniej mnie) Godsmack złośliwej krytyce poddawać. To coś, to też dystans i poczucie humoru, które w klipie do Bulletproof z przytupem pokazał wcielając się rewelacyjnie w kuzyna Salvatore Pasquale Giovani Macalese. Ja to kupuję, ciesząc się, iż na chwilę chociaż młodzieńczy żar z lat 90tych w głębi czterdziestolatka poczuje.

P.S. I nawet jak zagrają ckliwą balladę (a mogliby sobie jej odmówić), to i tak taką, która te wszystkie pop rockowe popierdółki ustawia po kątach.

wtorek, 1 maja 2018

Nina (2016) - Cynthia Mort




C+ mnie pewnego popołudnia tą zaskakująco zgrabnie nakręconą i treściwą biografią poczęstowało. Historią życia znanej i uznanej, choć niekoniecznie miłej i sympatycznej Niny Simone. Jak się okazuje wielkiej divy soulu, przełomu lat 60 i 70-tych, która swą karierę ze względu na amerykański rasizm, na Europie, a przede wszystkim Francji oparła. Mnie niestety to nazwisko do seansu absolutnie nieznane było, tym bardziej jej twórczość i mimo, że potężny wokal robi wrażenie, a muzyka ma klasę, to nie moja jednak taka plumkająca bajeczka, zatem zrozumiała choć nie w pełni usprawiedliwiona ma w temacie ignorancja. Mnie akurat w tym obrazie sama postać przez wzgląd na jej psychiczne niezrównoważenie najbardziej zaintrygowała i widać doskonale, że autorka scenariusza i reżyserka w jednej osobie, na ten aspekt postawiła. Sportretowała tragiczną kobiecą personę głównie z okresu dawno już przebrzmiałej popularności, zarówno z wyczuciem formy (muzyka w sceny wpleciona) jak i z zachowaniem odpowiedniej merytorycznej precyzji i psychologicznej głębi. Jestem mocno zaskoczony, że ten tytuł całkowicie bez echa przeszedł i nawet, jeśli nie jest dziełem wyjątkowym, a tylko bardzo sprawnym rzemieślniczych produktem, to zasługuje na większą promocje, bo ogląda się go z niewymuszonym  zaangażowaniem. Przez wzgląd na aktorską biegłość całej obsady i przede wszystkim kapitalną rolę Zoe Saldany, która nie bardzo pasując wizualnie do postaci, w kwestii warsztatu dała sobie radę znakomicie. Jeśli masz człowieku wolne niedzielne popołudnie, to usiądź wygodnie na kanapie, wcześniej zaparz sobie kawę i rozpakowując koniecznie paczkę czekoladowych wafelków, spędź ponad 90 minut z obiektywnie dobrą muzyką i cholernie autodestrukcyjnym życiem Niny Simone.

Drukuj