piątek, 28 czerwca 2019

Soulfly - Dark Ages (2005)




Noszę w sobie nadzieję, że okres słabszej dyspozycji Max ma już za sobą. Dobrym prognostykiem był Ritual - w sumie od Archangel czuję, że tendencja lekko, ale jednak jest zwyżkowa. Trochę mimo wszystko dwóm ostatnim krążkom do topu w dyskografii Soulfly nadal brakuje, porównując wprost z okresem Prophecy–Conquer, mimo że te współczesne wytopy mogą fragmentami wydawać się dojrzalsze w sensie gęstego korzystania z bogatej formuły własnej stylistyki i thrashowego ciężaru, to brakuje im pierwotnej siły, którą właśnie Dark Ages nabity był po sam korek. Wrzucając sobie ten materiał na słuchawki czuć jego moc, ciężar i potencjał soczystego riffu, bez odwoływania się do zbytniego kombinowania, ale nie odwracając się też plecami od urozmaiceń w postaci interesujących detali, które nie tylko punkowo/hard core'ową zadziorność Molotov, tudzież death metalową miazgę Frontlines równoważą z charakterystycznym hipnotyzującym transowym groovem. Max posiada ten dodatkowy zmysł niezwykły, który pozwala mu z łatwością zaaranżować w buzującym testosteronem ognistym numerze partie o funkowych, jamajskich, czy ambientowych inklinacjach i nic się tutaj ze sobą nie gryzie. Niestety ten legendarny metalowy przodownik pracy czasem też zapomina nawiązać kontakt z ziemią popadając w nieuzasadnioną merytorycznie megalomanie, lub zatracając właśnie jakość na rzecz ilości. Na szczęście udziałem Dark Ages nie są te wspomniane kuriozalne odloty, czy kompulsywny pracoholizm, tylko wszystkie najcenniejsze walory jakimi mistrz potrafi zainfekować kompozycje własnego autorstwa. Krążek trzyma kapitalny poziom od startu do mety i nie potrzebuje dodatkowych zabiegów speców od marketingu i studyjnej obróbki, którzy dodaliby mu większej estymy, a Maxowej muzycznej wyobraźni uzupełniającej suplementacją niedostatki talentu. Będąc obecnie po okresie niewątpliwej jakościowej posuchy ogromnie złaknionym muzyki Soulfly, wracam rzecz jasna do powyżej nakreślonego okresu katując triadę Prophecy/Dark Ages/Conquer. Dzięki czemu wbijam sobie w momentach utraty wiary na mordę szerokiego banana i zadaję pytanie, co poszło nie tak, że Max się pogubił. Za dużo, za często – bez kontroli, bez zimnej krwi? Oby przemyślał, oby zrozumiał - oby jeszcze mu się chciało i mocnych pomysłów nie zabrakło. Noszę w sobie nadzieję. :)

czwartek, 27 czerwca 2019

Serenity / Przynęta (2018) - Steven Knight




Nie wiem, może ja po raz kolejny niedostatecznie zrozumiałem intencje reżysera, albo co bardziej prawdopodobne z nieodpowiednim nastawieniem podszedłem do seansu, który jak bardzo pobieżny research i intuicja mi podpowiadały mógł być nie całkowitą, ale jednak stratą mojego "cennego czasu", przeznaczonego przecież wyłącznie na odkrywanie kina nowego, obowiązkowo wyjątkowego. :) W tym przypadku scenariusz Stevena Knighta to jakaś specyficzna próba stworzenia tajemnicy, której wyjaśnienie niemal przez godzinę było dla mnie poza zasięgiem i nie przez jego wymyślną formę czy treść, ale przez fakt że zabrakło koncentracji na kuriozalnym zlepku pomysłów absolutnie nieinteresujących, a nawet potwornie irytujących zatrzęsieniem infantylizmu i absurdów. Myślę że nie byłem tak potwornie niekumaty i jako ewenement nie zdołałem tych przejaskrawionych puzzli złożyć w wymaganą przez twórców całość? Jestem przekonany iż nie mogłem odczytać zawartego w obrazie przesłania, gdyż pomysł i intencja z góry zakładały cztery kwadranse zagubienia i sprawdzania cierpliwości/wytrzymałości widza, by w drugiej części po wyraźnym przełomie rozpoznać co, jak, po co i dlaczego. Nawet jeśli finalnie ciąg zdarzeń ma ręce i nogi, tkwi w tym skrypcie psychologiczno-filozoficzny sens oraz intelektualna podstawa, ponadto wespół z forsownym warsztatem aktorskim niby jest spójna i koresponduje z potrzebami wiarygodności, nie daje jednak co ważne przez większość czasu projekcji grama nawet jakościowej satysfakcji koniecznej dla zachowania zainteresowania. Podobnie kiedyś miałem z Third Person Paula Paula Haggisa i poniekąd też z Interstellar Nolana (tutaj być może jest to naciągane skojarzenie wyłącznie przez pryzmat osoby Matthew McConaugheya). Tyle że wtedy w pierwszym przypadku finalny twist radykalnie zmienił krytyczny odbiór historii, a i samo jej poprowadzenie nie zdążyło w międzyczasie tak wysoce mnie zmęczyć i zniechęcić. W drugim zaś realizacja dość skutecznie wkręciła, natomiast finał z naciąganym wyjaśnieniem i teorią która jego ambitną podstawą nie przekonały. Twierdzić mimo wszystko, że Serenity to totalne nieporozumienie nie mam zamiaru, bowiem tkwi w tym jak się okazuje bardzo ryzykownym projekcie równa temu ryzyku wartościowa wymowa. 

środa, 26 czerwca 2019

The Promise / Przyrzeczenie (2016) - Terry George




Obraz zrealizowany na bogato z rozmachem godnym wielkiej sprawy, w którym na melodramatycznym rdzeniu osnuwa się dramatyczne wydarzenia historyczne. Na ekranie spektakularne zdjęcia rozbudowanej scenografii i zapierających dech w piersiach pejzaży. Eksponowanie egzotyki miejsca, przepychu kwitnącego Konstantynopola z jego dorobkiem kulturowym, cywilizacyjnym, naukowym. Imperium Osmańskie ukazane jako kraina mlekiem i miodem płynąca, w pełnej, chyba nieprzesadzonej krasie, ale tylko przez początkowe kilkadziesiąt minut projekcji, bo im dalej tym bardziej tragiczne wątki dominują, bowiem do głosu dochodzą polityczno-historyczne zawirowania z ludobójstwem mniejszości ormiańskiej jako głównym tematem filmu. Pochodzenie etniczne, kulturowe i przede wszystkim przynależność religijna, jako powód do masowej eksterminacji słabszego. Coś nadal aktualne i zawsze dla mnie niepojęte. Po raz drugi (być może, co wielce prawdopodobne coś przegapiłem), Terry George zabrał się za temat konfliktu na tle etnicznym (Hotel Ruanda) i po raz kolejny mimo, że niby wszystkie użyte elementy składowe spójne i dobrze spasowane, to jednak formuła nie do końca tak dobrana, aby wymiar sugestywny uniknął brodzenia w hollywoodzkiej tradycji poruszania etosem patosu. Tym razem mam wrażenie, że reżyser poszedł jeszcze mocniej tropem klasycznego, dzisiaj już często zwyczajnie archaicznego kina, w dodatku mieszając niepotrzebnie w historię fundamentalnie wstrząsającą wątki przygodowe, przez co gubiąc ten kluczowy rozdzierający serce wymiar tragiczny. Kierując się filozofią złotego środka i korzystając z magnesu w osobach gwiazd wielkiego formatu niestety niepotrzebnie idealnie wypolerował ostrze, które powinno nie tylko zostawić sterylne rany, ale rozszarpując je poczynić w duszy widza koszmarne okaleczenia. Może tak jak zrobił to w naszym lokalnym środowisku Wojtek Smarzowski kiedy kamerą filmową opowiedział makabrę Wołyńską?

P.S. Tym razem nie odniosę się szerzej do kontekstu ludzkiej indywidualnej i grupowej nienawiści na różnorakim tle. Zrobiłem to już wielokrotnie wyczerpując chyba ten niestety wciąż aktualny temat. Nie wykluczam jednak, że nadejdzie taki moment, że przyjdzie do mnie jeszcze tak silnie poruszająca kinowa inspiracja, iż ponownie będę gotowy do wyrzucenia z siebie emocji związanych z tym szaleństwem.

wtorek, 25 czerwca 2019

Velvet Revolver - Libertad (2007)




Krótko trwała kariera Velvet Revolver, dwa longi i szlus. Chociaż jak powszechnie się uważa wytrwanie w takim ultra indywidualistycznym składzie przez sześć latek to i tak był wielki sukces i dla racjonalnego spostrzegania rzeczywistości zaskoczenie. :) McKagan, Sorum, Kushner wreszcie Slash i pierwszy powód wszystkich ewentualnych tarć czyli tak samo charyzmatyczny jak autodestrukcyjny Scott Weiland. To zaprawdę była wówczas mieszanka iście wybuchowa zarówno w sensie talentu, umiejętności i wyobraźni muzycznej jak i charakterologicznie. Dzisiaj Scott to już historia, rozdział przez śmierć zamknięty, a co tam porabiają pozostali Panowie niewiele mnie interesuje, gdyż nawet Slash rozmieniając się na drobne pod szyldem własnego pseudonimu i z dobrym warsztatowo ale i gdzieś niestety równocześnie mdłym cholernie Mylesem Kennedym nie był w stanie utrzymać mojej uwagi i zainteresowania. Wówczas, a było to latem 2007-ego roku sytuacja była zupełnie różna i w ogromnym podnieceniu oczekiwałem premiery Libertade, która miała przynieść kolejną dawkę energetyzującego, ubranego w nowoczesną produkcję kalifornijskiego (a może teksańskiego ;)) rocka, o inspiracjach począwszy od bluesa po funky bujanie. Nie poznałem się wtedy na wartości Libertade, a krążek wydał się sporo mniej fascynujący od Contraband. Czasu potrzebowałem aby dwójkę VR docenić i dzisiaj z pełną powagą stwierdzam, że w tandemie z jedynką album zajmuje wyższą pozycje w mojej osobistej hierarchii od klasyków nagranych przez Guns N' Roses, a to przecież naturalny układ odniesienia dla Libertade i Contraband. Mam świadomość, że pod względem popularności to poniekąd drugie wcielenie Gunsów nie ma startu do archetypicznego dorobku, ale nie potrafię uciec przed przekonaniem, że pomimo ogromnej wartości wszystkich klasyków nagranych z Axlem, to właśnie kooperacja z Weilandem dodała brzmieniu Slasha i kompanów większej punkowej surowości, glamowej zadziorności czy bluesowej nostalgii, ale też luzu i co cholera dla mnie najistotniejsze oszczędziła numerom VR epickiego patosu. Nawet jeśli nagrali kilka lekkich ballad, to żadna z nich nie bazowała na fundamencie nadmiernej egzaltacji - nie opierając się mimo wszystko całkowicie subtelnościom ale i jednocześnie będąc rodzajem autentycznej manifestacji męskiej wrażliwości. :) To muzyka która pobudza w mojej wyobraźni obraz buntownika, który pod wizerunkiem zimnego twardziela ukrywa rozgrzaną do czerwoności emocjonalność. To muzyka o aparycji nonszalanckiego outsidera i duszy barda. To muzyka co wzruszy i wypłaci też prawego sierpa. A Gunsi dzisiaj nie potrafią mi dać tych skrajności, więc!

niedziela, 23 czerwca 2019

Alice in Chains - Alice in Chains (1995)




Prawda dla trzeciego regularnego albumu Alice in Chains jest smutna, przynajmniej w tym subiektywnym wydaniu, kiedy to z perspektywy własnej z nim doświadczeń będzie teraz oceniony. Rzecz jasna na usprawiedliwienie jego poziomu kilka nawarstwiających się wydarzeń wpływało, a tym fundamentalnym były oczywiście tarcia w łonie grupy związane z już wtedy zaawansowanym uzależnieniem Layne’a Staley’a od dragów. Z tego co pamiętam, jakie wówczas w okresie przed internetowym do zainteresowanych fanów grupy informacje docierały, to Layne po silnych sugestiach udał się na specjalistyczną terapię odwykiem zwaną i po powrocie (odwieszeniu zawieszenia) położył wokale pod przygotowany wcześniej prawie w całości przez Cantrella materiał. Materiał który w porównaniu z genialnym okresem zakończonym wyśmienitym mini albumem Jar of Flies bezpośrednio po premierze wypadał po prostu blado, szczególnie przez pryzmat dość słabowitej chwytliwości skomponowanych utworów. Są tacy którzy dopatrują się w nim zdecydowanie bardziej dojrzałych struktur, które uciekają od dotychczasowych rozwiązań poszukując nowej, nawet całkiem ambitnej drogi. Inni opisują go jako akt bolesny czy jeszcze inaczej obłąkany koszmar schizofrenika. Ja natomiast dorzucę od siebie, że czuję tutaj intensywną woń inspiracji nirvanowych (Heaven Beside You) czy też wpływ sposobu intonacji jakiemu oddał się Staley kilka miesięcy wcześniej nagrywając w kooperatywie z Mikem McCreadym debiut Mad Season. Wydaje się że wszyscy mają/wszyscy mamy po trosze racji, gdyż w tych dwunastu numerach jestem w stanie doszukać się wszystkich powyższych i uznać, iż mimo ogólnego usprawiedliwionego spadku formy jego osobliwy charakter posiada też moc hipnotyzującą, a w jednym przypadku, a dokładnie mam na myśli Again także dzisiaj wykorzystywany dziki potencjał koncertowego killera. Niestety pomimo świadomości, że w s/t jest coś absolutnie unikatowego i docenienia mobilizacji muzyków w tym schyłkowym (jak się wkrótce tragicznie okazało) dla oryginalnego składu momencie kariery, to ja najrzadziej wracam do krążka bez tytułu i z symbolicznym trójnogim Azorem. Może jeszcze kiedyś proporcje się odwrócą, wszak nawet po prawie dwudziestu pięciu latach od premiery nie mam pewności czy czegoś na nim nie przegapiłem, względnie jeszcze się z nim odpowiednio nie osłuchałem. ;)

piątek, 21 czerwca 2019

Prizzi's Honor / Honor Prizzich (1985) - John Huston




To był schyłek kariery i życia Johna Hustona, przedostatni jego film i jak na jego wątpliwą jak na wielkie dzieło jakość, został mimo wszystko doceniony przez krytykę sporą ilością nominacji i statuetek na najważniejszych festiwalach filmowych. Ze współczesnej perspektywy Honor Prizzich jest do bólu klasyczny, a biorąc pod uwagę dzisiejsze kanony filmowej ekspozycji po prostu archaiczny. Dobiegający końca swoich dni Huston zrobił obraz, który nie posiada koniecznej gatunkowej charyzmy i brak mu większej finezji, mimo iż widać w nim próby urozmaicenia w sensie ubrania stylistyki w nieco zdystansowaną formę. Od strony produkcji w praktyce wyszedł siłowo i topornie, w konwencji nieco bardziej drapieżnego romansu. Jeśli traktować go z przymrużeniem oka to jeszcze ujdzie, ale potrzebne jest pozbawione śmiertelnej powagi nastawienie, gdyż sens i autentyczność zostają wypaczone groteskowymi wręcz pomysłami z wykorzystaniem nazbyt melodramatycznie rozpisanej intrygi oraz z egzaltacją wygłaszanych dialogów, czy irytująco podniosłych orkiestracji aby wymusić dramatyzm akcji. W szerokiej obsadzie, tym razem z tylko dobrym jak na jego możliwości Nicholsonem i grającą jak zawsze tak samo Kathleen Turner, oraz kilkoma charakterystycznymi twarzami kina sprzed wielu lat w dalszym planie. Chociaż tytuł był dość głośny i zebrał liczne laury, to w moim przekonaniu niezasłużenie i absolutnie nie należy do mojego osobistego gatunkowego kanonu. 

środa, 19 czerwca 2019

Opeth - Watershed (2008)




To ostatni taki klasyczny Opeth, zapis schyłkowego momentu tuż przed wielkim przełomem w dźwiękowej formule. Album na którym jeszcze death metalowym riffem zdarzy im się więcej niż tylko symbolicznie chłostać, a sekcji rytmicznej z impetem przypieprzyć i wreszcie Akerfeldt niedźwiedzim ryknie basem, aby odstraszyć co wrażliwszych. To jednak tylko jedna ze składowych muzycznej formuły Watershed, a króluje w niej progresja na wszelkie sposoby odmieniana i atmosfera która fantastycznie buduje niepokojący klimat. Mimo iż wówczas twierdzono że orkiestra maestro Akerfeldta zaczyna zjadać własny ogon, bo patent na oryginalną stylistykę się wyczerpał, to krążek z 2008-ego roku zdawał się wówczas tej tezie zaprzeczać. Miałem ja wtedy i mam obecnie przekonanie niezmienne, że szczwany lider po raz wtóry udowodnił iż korzystając z szablonu jest w stanie obudować szkielet kapitalną ornamentyką i finalnie wyczarować wciąż ciekawą porcję wielowątkowej i spójnej zarazem muzyki. Każda z zaledwie siedmiu kompozycji żyje własnym życiem i stanowi indywidualną konfigurację immanentnych dla Opeth rozwiązań. Słabości jakiejkolwiek w nich nie doświadczam, jednak najbardziej w pamięci pozostają te numery o quasi balladowej konstrukcji, jak Burden (intensywne korzystanie z brzmień inspirowanych archetypicznym prog rockiem) i Porcelain Heart/Hessian Peel (rozbudowane suity pełne zarówno napięcia i subtelności, nie tylko akustycznych). Trudno więc było mi co zrozumiałe po ponad trzech latach po premierze Watershed przyjąć do wiadomości, że ta era wraz z Heritage zupełnie zmieniającej oblicze grupy odeszła w przeszłość, a docenienie owej w konfrontacji z Watershed było wymagającą, wyboistą i długą drogą ku nowemu. Czy na pewno lepszemu? Czasami mam wątpliwości.

wtorek, 18 czerwca 2019

Bel Canto (2018) - Paul Weitz




Wszystkie ludzkie działania są rodzajem reakcji, a wszystkie nasze reakcje automatycznie są poddawane wartościowaniu przez pryzmat posiadanej wiedzy, doświadczenia i przekonań światopoglądowych. Życiem zaś rządzą zbiegi okoliczności w których przypadkowo wpadamy na siebie, a te systematyczne akcydentalne interakcje oddziałują na nas czasem w zaskakująco istotny sposób. Akt terrorystyczny stanowiący oś filmu Paula Weitza bezsprzecznie jest reakcją naganną, u której podstaw coraz rzadziej nawet teoretycznie odnajduję bezradność wobec niesprawiedliwości w walce z przeciwnikiem dysponującym zdecydowanie skuteczniejszym arsenałem możliwości. W tym jednak przypadku sposób ukazania dramatycznych okoliczności związanych z atakiem na chwile pozwala dostrzec w sytuacji inny punkt widzenia, pozbawiony spojrzenia zainfekowanego w uzasadnionym stopniu krwawym bilansem, którego najwyższą cenę zazwyczaj ponoszą niewinni przypadkowi aktorzy dramatu. Nikogo nie usprawiedliwiam, więcej ja nie będąc obecnie zaangażowanym emocjonalnie potępiam desperackie akty, bowiem niosą one ze sobą przemoc i bezwzględnie uważam że za czyny należy brać odpowiedzialność przyjmując na siebie ich moralne konsekwencje. Ale czarno-biały ogląd świata nigdy nie jest tym najwłaściwszym, bowiem skutkiem ubocznym radykalnych osądów zawsze jest zaognianie konfliktów. Nawet jeśli Bel Canto, którego scenariusz oparty został na podstawie powieści Ann Patchett posiada wartościowy ludzki wymiar i został nakręcony według klasycznego przepisu, to nie udało się tchnąć w niego pierwiastka większej wiarygodności, a scenariusz wydaje się płaski, momentami potwornie naciągany, przede wszystkim nudny i wreszcie we wnioskach dość naiwny. Mnie przynajmniej nie wciągnął filmowy wymiar tej historii, bo emocje w takiej formule mnie nie przekonały. Nie wykluczam jednak że jego teoretycznie emocjonalny charakter i podstawa merytoryczna oparta na teorii syndromu sztokholmskiego może wielu widzów bardziej niż mnie zaabsorbować.

niedziela, 16 czerwca 2019

Kursk (2018) - Thomas Vinterberg




Po pierwsze, Vinterberg którego do tej pory poznałem to reżyser nierówny, więc nie było pewności, błyśnie czy zawiedzie - pół na pół czysto praktycznie. Po drugie, zawsze mam obawy jak za temat "po rosyjsku" zabiera się ktoś z zachodu - ktoś pozbawiony naturalnie koniecznej wschodniej mentalności. Donoszę, iż w mojej subiektywnej ocenie, która być może jest zbieżna ze średnią uzyskanych opinii nie ma dramatu. Znaczy dramat jest, nie notuje go jednak w sensie niskiego poziomu, bowiem całkiem emocjonująco rozgrywa się on w głębinie i na powierzchni, zarówno jako cierpienie marynarzy jak i ich rodzin w obliczu tragedii, której z pewnością udałoby się uniknąć gdyby nie post radziecki system zarządzania zasobami oraz chora narodowa ambicja. Na ekranie przez dwie godziny wpierw heroiczna, a później już tylko desperacka walka o przetrwanie, powolne świadome umieranie mimo wszystko bez patosu, za to wciąż z nadzieją na ocalenie. Ogromna akcja ratunkowa, ale niestety prowadzona przez skostniałą biurokracje przy użyciu przestarzałego i zaniedbanego sprzętu. W wyniku rażących błędów i nieodpowiedzialności poświęcenie życia załogi w imię absolutnie irracjonalnej wielkomocarstwowej dumy. Zaskakująco przekonujący jest to dramat, jednak niepozbawiony quasi hollywoodzkiej pompy i nie w pełni wykorzystujący psychologiczny potencjał. Oparty na głośnych autentycznych wydarzeniach i jak się mimo wszystko zdaje z dużym realizmem oddający okoliczności tragedii. Przyznaję, że głównie osadzony na skrótach myślowych i schematach gatunkowych, które taki jeszcze niewyrafinowany miłośnik kina jak ja przyjmuje z umiarkowaną ale jednak satysfakcją i tak tylko ociupinkę wymuszoną wyrozumiałością. Oczywiście od czasu do czasu.

sobota, 15 czerwca 2019

Bloodbath - The Fathomless Mastery (2008)




To najbardziej po amerykańsku zagrany szwedzki death metal w dorobku super grupy Bloodbath. Krążek na którym po raz drugi i jak się okazało ostatni za mikrofonem zainstalował się Mikael Akerfeldt i zaryczał swoim niedźwiedzim growlem. Krwista porcja surowego deathowego mięcha, w której do głosu dochodzą fascynacje technicznym wymiotem zza oceanu ale i również brytyjską grind core'ową miazgą. Nie trudno zatem być zaskoczonym, że ona tak szybko jak poprzednie produkcje nie przebiła się do mojej świadomości i trwać dłuższą chwile musiało moje oswajanie z tym materiałem. Aby wyrwać z gęstej pracy sekcji i naporu mocarnych riffów tematy przewodnie trzeba było przemielić krążek wielokrotnie i finalnie dojrzeć do wychwycenia specyficznej melodyki i zakamuflowanej w niej szwedzkiej chwytliwości. Tłusta produkcja, znacznie mniej selektywna w porównaniu do Nightmares Made Flesh dopiero z czasem stopniowo zaczęła odsłaniać liczne niuanse formalne i detale szczelnie w strukturach kompozycji poupychane. Stąd album to w moim przekonaniu obecnie skrajnie inaczej niż wówczas około przełomu roku 2008/2009-ego spostrzegany, gdyż jego vibe możliwy do uchwycenia wyłącznie dla upartego i konsekwentnego słuchacza. The Fathomless Mastery dzisiaj, po latach osłuchania oferuje mi prawie tuzin oldschoolowych deathowych klasyków, jak powyżej dałem do zrozumienia zarówno mocno osadzonych w tradycji skandynawskiej, jak i równolegle odważnie czerpiących z klasyki amerykańskiej i wyspiarskiej ultra technicznej wersji szeroko pojmowanego gatunku metalu śmierci. Ta transfuzja świeżej krwi w postaci nowych wówczas w muzyce Bloodbath inspiracji początkowo zniechęciła i odepchnęła, by ostatecznie znaleźć drogę do mojego serducha, z którego nie ma siły by coś ją obecnie wygoniło.

piątek, 14 czerwca 2019

The Sting / Żądło (1973) - George Roy Hill




Jeżeli istnieje jeszcze ktoś, kto nie ma pojęcia skąd inspirację dla rodzimego kultowego Vabanku czerpał Juliusz Machulski, ten wreszcie się dowie, iż fundament pomysłu tkwi właśnie w roku 1973, kiedy to George Roy Hill nakręcił swój największy przebój kasowy, zgarniając przy okazji kilka oscarowych statuetek. Trzeba było być jednak ślepym i głuchym totalnie by tej oczywistości do tej pory nie dostrzec, bowiem wszystko dosłownie jasno i wyraźnie jest bliźniacze, a z pewnością nasuwające podejrzenia o naśladownictwo. Startując od scenariusza, który snuje względnie skomplikowaną, a na pewno przebiegłą intrygę mającą na celu dokonać błyskotliwej zemsty, po motyw muzyczny stanowiący mega istotny znak rozpoznawczy produktu. Tylko oczywiście miejsce akcji zupełnie inne oraz postaci genialnie odzwierciedlające polskie przedwojenne realia, co sprawia że jest to kopia (jakby to kuriozalnie nie zabrzmiało) bardzo oryginalna. Autentyzm Vabanku oraz dodatkowo jego wschodnioeuropejski sentymentalizm oddala go od hollywoodzkiego pierwowzoru, którego największym atutem jest przede wszystkim kapitalna rozrywka, jakiej dostarcza, nie zaś romantyczny sentymentalizm, czy jakieś odrywające od konsumowania popcornu smaczki poukrywane pomiędzy wierszami. The Sting, to pierwszorzędna, jednak tylko bajeczka, w której natłok niskiego prawdopodobieństwa i ustawicznego farta nie pozwala traktować filmu inaczej jak tylko dostarczyciela dobrej zabawy, z przymrużeniem oka nawiązującej bezpośrednio do hollywoodzkiego gangsterskiego kina z lat trzydziestych i czterdziestych. Sposób filmowania, sztuczki operatorskie, stylizowane przejścia pomiędzy kadrami, wreszcie quasi komiksowy charakter ekspozycji wizualnej i werbalnej czy zbudowanie fabuły z rozdziałów, to kapitalna i finezyjna zabawa konwencją. Poza tym, a bardziej przede wszystkim aktorski duet dojrzałego niebieskookiego Paula Newmana i jeszcze ówcześnie chłopięcego blond-rudzielca Roberta Redforda, w towarzystwie równie okazałego drugiego planu, to wisienka na tym dobrze nasączonym absolutnie nie tanią rozrywką torcie. Dynamiczna akcja, nośny scenariusz, łebskie dowcipy, ponadto ten ponadczasowy i hiper rozpoznawalny temat muzyczny oraz jak przystoi gangsterskiej komedii obowiązkowy happy end. Może i trąca myszką, ale jakby inne klasyki tak się starzały, to nie byłoby potrzeby kręcić rimejków. ;)

P.S. A w rok później dla stylistycznej równowagi gatunku powstał Ojciec chrzestny! Przypadek? ;)

poniedziałek, 10 czerwca 2019

Iced Earth - Burnt Offerings (1995)




To dla mnie zaiste zaskakujące, iż w roku 2019-tym nagle zapałałem gorącym uczuciem do zapomnianych od dłuższego czasu heavy metalowców z Iced Earth, a tym bardziej że u podstaw tego kuriozalnego uczucia dostrzegam przede wszystkim ogromny sentyment, lecz szczęśliwie, co mnie nieco usprawiedliwia akurat nie wyłącznie. :) Znaczy już donoszę, iż odnowiłem swą więź z początkową i środkową fazą działalności ekipy Jona Schaffera, kiedy wokalnie w zespole udzielał się Matt Barlow i w kompozycjach Amerykanów oprócz epickiego patosu równie dużo było siarki. Pamiętam że po rezygnacji Barlowa szybko straciłem zainteresowanie tego rodzaju formą metalu, a złożyła się na to nie tylko wspomniana decyzja frontmana i poszukiwanie przez zespół inspiracji w monumentalnych konstrukcjach, ale także ogólna ówczesna posucha w heavy gatunku, który paradoksalnie powracając wówczas do łask, jednocześnie bardzo szybko obniżył poziom jakościowy. Nawet chwilowy powrót Barlowa przy okazji realizacji i promocji drugiej części Something Wicked (The Crucible of Man) nie zmienił sytuacji i tylko udowodnił, że z tej mąki już takiego wypieku jak lata wcześniej nie będzie. Wiedziałem oczywiście co w międzyczasie w kwestii kariery Iced Earth się dzieje, nie trudno było bowiem śledząc co w metalowej trawie piszczy usłyszeń doniesień o kolejnych próbach powrotu do łask i angażu mniej lub bardziej znanych heavy głosów, lecz żaden z późniejszych albumów grupy, czy to przesłuchany w całości czy fragmentarycznie już mojego zainteresowania, tym bardziej fascynacji nie wzbudził. Cztery płyt i pozamiatane, finito! Burnt Offernigs, The Dark Saga, Something Wicked This Way Comes oraz Horror Show, to cztery szczyty i każdy z nich jak się okazuje nawet obecnie, po niemal zupełnym moim rozbracie ze stylistyką (jedynie na uszy chętnie Maiden wrzucam, ale też w bardzo ograniczonym zasięgu) posiadają tą moc, która podkręca mnie do czynów żenujących, innymi słowy zmusza abym we względnie kontrolowanym uniesieniu wycinał tematy na powietrznym wiośle, towarzyszył w głębokim zaśpiewie wokaliście i też obowiązkowo zarzucał  łbem w rytm heavy/thrashowych hitów. :) Jeżeli entuzjazmu mi nie zabraknie to pojawia się na bloga stronach kolejne systematyczne wpisy odnośnie jankeskiej wersji heavy metalu, a że jak pisze się o muzyce, to oprócz ogólnych wniosków, rysu historycznego, czy luźno powiązanych z tematem osobistych dykteryjek powinno chociaż zdanie się pojawić bezpośrednio o samych dźwiękach, to więc teraz z poczucia obowiązku dopisuje, że Burnt Offerings jest najgroźniejszym z krążków Iced Earth. Mam tu na myśli natężenie mocy i ciężaru, ponurego mistycyzmu i mistrzowskiego operowania napięciem z użyciem siarczystego riffu, rozbudowanych solówek, siłowego bębnienia oraz quasi orkiestracji niczym piekielnej metalowej symfonii. To na razie na tyle.

niedziela, 9 czerwca 2019

Strapping Young Lad - The New Black (2006)




To w zwięzłym ujęciu jest tak, że po wydaniu cholernie mocarnego, ciężkiego, energetycznego, intensywnego, epickiego itp. i przede wszystkim atomowego albumu jakim bezdyskusyjnie Alien był, Strapping Young Lad w zaledwie szesnastomiesięcznym odstępie czasowym powrócili z materiałem, który wówczas w tym bezpośrednim kontakcie z genialnym poprzednikiem jawił się jako krążek zawierający głównie odrzuty z sesji Aliena, z dodatkiem może dwóch, trzech numerów dorównujących jakością kolekcji sprzed ponad roku. Wówczas, a było to w okresie wakacyjnym roku 2006-ego nie byłem zadowolony z takiego spraw obrotu i dość wyraziście swoje rozczarowanie manifestowałem, nie zdając sobie oczywiście sprawy, iż grubo po ponad dekadzie od premiery niemal wszystkie słabości The New Black rozpoznawał będę jako jego walory, a całościowe i finalne chyba spostrzeganie płyty zmieni się aż tak radykalnie, że trudno będzie mi z pamięci na zawołanie przywołać wszystkie ówcześnie rozpoznawane krytyczne uwagi. Z tego co pamiętam to czepiłem się wówczas zbyt dużego rozstrzału stylistycznego, teraz spostrzeganego jako  kluczowy atut płyty.  Alien i City, może mniej self title, to były niemal wyłącznie tempa mordercze,  same strzały potężnie eksplodujące w głośnikach i tak w obydwu przypadkach takiego wiekowego mentalnego metalucha jak ja mogą dzisiaj już po latach nieco nużyć tą jednowymiarowością i potwornie podkręconym natężeniem dźwięku. Nie mylić jednak proszę jednowymiarowości z brakiem pomysłów, bowiem numery aż skrzyły się od ich obfitości i taka właściwie była zawarta w nich koncepcja aby słuchacza zmiażdżyć i po odsłuchu porzucić mocno wyczerpanym i paradoksalnie uzależnionym. Natomiast The New Black to materiał nie wyłącznie, a także wybuchowy i właśnie zróżnicowany, w którym kontrasty zostają spójnie zaaranżowane. Jest w nim niemal wszystko co maestro Devin Townsend we własnej twórczości od lat wykorzystuje - od poważnego skrajnego gniewu, wściekłości, totalnej sonicznej przemocy, po kapitalnie zdystansowaną autoironię i satyrę. Ultra przebojowość ożeniona zostaje z industrialnym chłodem, a nawet we fragmentach z jazzującym swingiem - świetne riffy, mielenie sekcji i kalejdoskop doświadczeń inspirowanych gigantyczną wyobraźnią z szaleństwem, bezkompromisową galopadą, heavy flowem jak i fantastycznie bujający groovem, oraz co oczywiste z atutem firmowym w postaci żaru wokalnego. Miliard pomysłów na sekundę, ale i starannie wyselekcjonowana koncepcja ich użycia - twórcze ADHD, napęd na dwie osie plus turbo, a nawet nitro doładowanie, które ma impet ale i posiada klimatyczne inklinacje, jak i co dla ostatniego jak dotychczas krążka grupy jest charakterystyczne pozwala w miarę sprawnie towarzyszyć Devinowi w wyśpiewywaniu, nie tylko samych refrenów. :) To jest ten album SYL w moim przekonaniu najbardziej eklektyczny, który jest esencjonalnie najmocniej zbliżony do całego ogromnego przecież dorobku solowego Devina - maksymalnie efektywnie oddający przekrojową specyfikę jego licznych metamorfoz i wcieleń.

piątek, 7 czerwca 2019

Black Country Communion - Afterglow (2012)




Dorobek pierwszej fazy działalności Black Country Communion, to w  zaledwie dwa lata trzy krążki nagrane. Do tego wszystkie utrzymujące jakość na najwyższym poziomie, skrojone według do bólu klasycznej receptury, a jednak posiadające magnetyczną świeżość. Nagrane przez dwa pokolenia rockowych weteranów i "syna legendarnego ojca", który to mimo ogólnej sympatii i poprawnego warsztatu pod względem stylu i charyzmy mógłby seniorowi co najwyżej zestaw rozstawiać. :) Jason Bonham, Joe Bonamassa, Derek Sherinian i wówczas już sześćdziesięcioletni nastolatek w osobie Glenna Hughesa kuli żelazo póki gorące, po sporym sukcesie jaki przyniosły debiut i zaraz za moment jego kontynuacja. Pokazali rockowej młodzieży i udowodnili też starym fanom, że pasji i żaru im nie brakuje, przy okazji chociaż na moment przywracając gatunkowi należną uwagę. Bowiem tak jak jedynka i dwójka, również i Afterglow to przekrojowa kopalnia hitów, a na pewno koncertowych killerów - od energetycznych rockerów, epickich mocarnych hymnów, po poruszające żywe ballady. Chociaż nie znajduję na trójce równie genialnej perełki, jaką na poprzednim albumie Cold było, to całościowa praca wykonana nie pozwala na krytyczne wnioski, że niby Afterglow czegoś brakuje. Charakterystyczne dla niej jest, że mniej w kompozycjach właściwej bluesowej nostalgii, a więcej progresywnych odjazdów, czy orkiestracyjnych aranży, z których akurat tryska AOR-owa chwytliwość. Klasyczna reinterpretacja archetypicznego hard rocka made in BCC jest głośna, ekspresyjna, tak samo rozbrykana jak przejmująca. Takich numerów nie pisze się na kolanie i nie powstają one na siłę, lecz są wynikiem głębokiej potrzeby i strumienia inspiracji płynących z podświadomości. Jest w nich żar pasji, naturalna smykałka, warsztat profesjonalny i nie boje się użyć górnolotnego określenia prawdziwa miłość do hard rockowej konwencji. Niby składniki powszechnie są znane i niby jak je ze sobą zmieszać, to też żadna tajemnica, ale oprócz technologicznych podstaw trzeba też zostawić podczas przygotowania wyjątkowej potrawy w niej samej masę serducha. Weź wiosło i Hammondy - stwórz riffy podbijane klawiszem, lub też emocjonalne i rozbudowane solówki gitar płynące na zmianę z popisami wirtuoza klawiatury nurtem zmiennym. Dodaj bas i bębny żyjące w idealnej symbiozie, aby rytmika bujający flow posiadała oraz  wtłocz w struktury mistrzowskie balansowanie napięciem, głównie dzięki ekspresji wokalnej i jak jeszcze będziesz wraz z ziomkami miał w sobie to coś określane talentem, to bądź pewny że narodzą się rockowe evergreeny. Tych na trójce obiektywnie mniej, ale są o czym przekonuję się po siedmiu latach od premiery. :)

P.S. Po nagraniu Afterglow zakończyli/zawiesili działalność przesyt sobą zapewne odczuwając i powracają do dłubania sobie każdy na swym podwórku. Długo jednak od siebie nie odpoczywali - po pięciu latach nagrywając BCCIV. :)

czwartek, 6 czerwca 2019

Machine Head - The More Things Change... (1997)




Taka banalna refleksja o charakterze uniwersalnym po bieżącym odsłuchu trzech startowych płyt Machine Head za mną zawsze chodzi, że progres to ogólnie fajna rzecz, lecz cholernie zarazem ryzykowna, bowiem znacznie modyfikując własny styl z krążka na krążek istnieje (z dużym prawdopodobieństwem) niebezpieczeństwo bardzo szybkiego dotarcia do ściany. Rozumiem, że określenie progres w znaczeniu prymarnym może być dyskusyjne w przypadku triady Burn My Eyes/The More Things Change... /The Burning Red, gdyż oprócz zanotowanego rozwoju muzycznego są one wyraźnym odzwierciedleniem trendu, jaki w owym czasie pojawił się w ciężkim brzmieniu. Jasne jest dla kumatych, że mam w tym miejscu na myśli silny mechanizm przeobrażający hard core/crossover w nu metal, a ekipa Robba Flynna pomimo zachowania wysokiej jakości jest jednym z bardziej reprezentacyjnych przedstawicieli owej metamorfozy, w tym wypadku zakończonej właśnie ekspresowym dotarciem do ściany i po zaledwie trzech albumach nieprzekonującym powrotem "do korzeni". Supercharger być może był uzasadnionym odruchem ratującym markę przed ugrzęźnięciem na nu metalowej mieliźnie, ewentualnie ruchem podyktowanym obawą lub brakiem jasnej wizji rozwoju, bądź zwyczajnym twórczym zastojem. Bezdyskusyjnym jednak zdaje się fakt, iż coś się wówczas (po The Burning Red) w tej maszynie zacięło i ostro przyhamowało pierwotny pęd. Z obecnej perspektywy krążki z lat dziewięćdziesiątych to milowe kroki w rozwoju grupy, a ten drugi step zmieniając wiele przyniósł paradoksalnie przekształcenia wyłącznie w rytmice, w której czuć ten nu metalowy skoczny flow, ale bez uszczerbku na ciężarze. To ta sama czadowa energia co na debiucie, tylko konstrukcja znacznie mniej siłowa. To bliźniacza ornamentyka z firmowym piszczącym akcentem wioseł i twardym, solidnym riffem. Ja akurat wówczas przyjąłem z zadowoleniem ten kierunek i fakt, że nie byli przyspawani do sukcesu Burn My Eyes pozwalał mi pokładać w nich jeszcze większe oczekiwania i liczyć, iż są w stanie im sprostać. Podobnie jak w późniejszych latach zaakceptowałem idee romansowania z rozbudowanymi heavy/thrashowymi strukturami, które sprytnie spajały chwytliwość, ciężar i wyobraźnię. Niewątpliwie jednak w obydwu przypadkach zabrakło dobrych pomysłów na dłużej o czym dobitnie świadczy poziom Supercharger i współcześnie Bloodstone & Diamonds/Catharsis.

środa, 5 czerwca 2019

Zabawa zabawa (2018) - Kinga Dębska




Po nieprzekonującym Planie B i kluczowych w nowym spostrzeganiu znaczenia twórczości jego autorki we współczesnym polskim kinie ogromnych oczekiwaniach rozbudzonych doskonałym wejściem do elity poprzez znakomite Moje córki krowy, Kinga Dębska proponuje obraz, który przywraca nadzieję, że ta wciąż obiecująca reżyserka nie rozmieni się na drobne już na dobre i wykorzysta jeszcze kiedyś tkwiący w sobie potencjał. Cokolwiek krytycznego napisać o jej nowej pracy (a z pewnością znajdą się w niej detale, może i nawet grubsze wpadki do poprawki), to jednak tym razem Zabawa, zabawa ma więcej wspólnego z emocjonalnie ciężkim dramatem, niż kinem środka zbudowanym wyłącznie z masowo wykorzystywanych prefabrykatów na irytującą współczesną modłę telewizyjnego serialu. Temat jest poważny i realizacja profesjonalna oraz chwilami to co najbardziej lubię w ambitnym kinie szacunek dla intelektu widza jest zamanifestowany, dzięki zastosowaniu "niedopowiedzeń", "niedomknięć", czyli innymi słowy tego wszystkiego co pobudza wyobraźnię i inspiruje do intensywniejszej umysłowej aktywności. Alkoholizm w tym ujęciu nie jest wyłącznie patologicznym problemem dołów społecznych, a dotyka również, a może często przede wszystkim elitę intelektualną i VIP-owską. To truizm, żadne odkrywcze stwierdzenie, tym bardziej zaskoczenie, lecz jak domniemam, a może sobie życzę Dębskiej nie chodzi o wykorzystywanie taniej sensacji, bądź objawionych prawd poszukiwanie. Sęk tutaj też w tym, że alkoholizm (w środowisku prawniczym, lekarskim i wszystkich innych funkcjonujących pod wspólnym mianownikiem zawodów zaufania publicznego) ma realne odzwierciedlenie w życiu społecznym zbiorowości i wpływ bezpośredni na funkcjonowanie milionów szaraczków lub po prostu utopijne w praktyce idee równości wszystkich wobec prawa. Nie ma sensu jednak utyskiwać, bo tej rzeczywistości znacząco się nie zmieni, choćby poświęcić syzyfowej misji przeorania stanu rzeczy masę energii, jedynie pozostaje ją konsekwentnie pokazywać z to w miarę obiektywnej strony. To się poniekąd Dębskiej udało, nawet jeśli chwilami tonęła bidulka w stereotypach posiłkując się nie tylko powszechnie znanym i oklepanym pustosłowiem, czy wtrącaniem do fabuły głośnych medialnych historii, bo pokazała życie bohaterów z w miarę różnych perspektyw, właściwy akcent kładąc na szczęście na całkiem przekonującą psychologię w kontekście relacji zawodowych i rodzinnych swoich bohaterów. Cieszę się z tego czego dokonała, bo obawiałem się, iż mogło być znacząco słabiej. Będąc dogłębnie świadomym, że Zabawa, zabawa to jeszcze nie ten poziom co Moje córki krowy, zgadzając się też z większością uzasadnionych przecież zarzutów profesjonalnej krytyki, to i tak zauważam w sobie potrzebę by zaklaskać Dębskiej, bo najważniejsze, że zdecydowanie bliżej Zabawie jakościowo do Córek niż poprzedniej, w istotnym stopniu rozczarowującej produkcji.

P.S. Jeszcze jedno zdanie, wątek obowiązkowy którego w treść znajdującą się powyżej jakimś niezrozumiałym niedopatrzeniem nie wtrąciłem. Aktorsko ogólnie jest wzorowo, znaczy warsztat zawodowców klasa i nie ma dyskusji, natomiast więksi i mniejsi amatorzy wraz z komikami, piosenkarzami, chyba też celebrytami i ich znanymi twarzami, to już inna bajka, której wciskanie do ambitnego dramatu mogła Dębska sobie darować.

wtorek, 4 czerwca 2019

Valley of the Sun - Old Gods (2019)




Istnieją i to w sporej reprezentacji takie grupy, które nie w czasie na scenie się pojawiły - za późno, generacyjnie niewstrzelone w trendy lub też poniekąd winę za ograniczoną ich popularność zrzucić należy na fakt, iż do wyjścia z cienia brakuje im iskry (może Bożej ;)), która to walorom ich muzyki dodałaby tego czegoś, właśnie dla zanotowania pełnego sukcesu koniecznego. Jedno i drugie zdaje się udziałem Valley of the Sun, bowiem największy hajp na stoner grunge'owe granie po linii głównie Kyuss i późniejszych inkarnacji kyussopochodnych, to co najwyżej druga pięciolatka lat dziewięćdziesiątych. Ponadto od kapitalnego mini albumun The Sayings of the Seers dwa kolejne i ten obecny krążek nie przyniosły już aż tak przez czterdzieści kilka minut ekscytującego materiału. To za każdym razem, jak i obecnie naprawdę fajna porcja mielenia pustynnego piachu na gryzący pył, ale podobnych płyt bliźniaczych kapel w  chyba obecnie kończącym się względnym trendzie stonerowym jest cała masa, a chwytliwa i na swój przyjemnie transowy sposób godna zauważenia propozycja rockersów z Cincinnati (ze świetnymi wokalami i gęstym wykorzystaniem fuzz efektu) nie w pełni eksploatuje tkwiący w kompozytorskich umiejętnościach potencjał. Przynajmniej ja po pierwszym kontakcie ze wspomnianym powyżej mini oczekiwałem w późniejszych latach od nich więcej finezji, niż wyłącznie wierności hipnotycznie serwowanym kilkunastu klasycznym riffom. Nie skreślam ich, mimo że trochę tutaj grymaszę, to nawet przez chwilę nie pomyślałem by odbierać im prawo do prawdziwego błysku przy okazji czwartego longa. Będę czekał!

poniedziałek, 3 czerwca 2019

Welcome to Marwen / Witajcie w Marwen (2018) - Robert Zemeckis




Film na podstawie autentycznej historii Marka Hogancampa, który znalazł się w nieodpowiednim czasie w nieodpowiednim towarzystwie i ulegając pod wpływem za dużej ilości alkoholu chwilowemu zaćmieniu zdrowego rozsądku, śmiał sprowokować kilku współczesnych sympatyków nazistowskiej ideologii swoim wyznaniem, że lubi w zaciszu domowym zakładać seksowne szpilki. Nazichujki poczucia humoru nie mieli, a że okazja akurat się nadarzyła by wyładować grupowo swoją frustrację (powiązaną zapewne z niepewnością osobistej orientacji seksualnej) na zdecydowanie słabszej ofierze, to nie omieszkali doprowadzić człowieka do stanu niemal agonalnego. Po uniknięciu cudem śmierci i odzyskaniu względnego sprawności fizycznej, nie było ofierze ślepej agresji jednak dane powrócić do pełnej równowagi psychicznej i aby nie oszaleć kompletnie uciekła ona w świat wyobraźni. Podświadomą reakcją na doznane cierpienie okazało się zbudowanie alter ego, w którym w świecie plastikowych hobbystycznych figurek jako oficer amerykański walczy Mark z nazistowskimi czarnymi charakterami. Historia zaprawdę niezwykle interesująca i nie dziwi że zagospodarowana została przez tytana hollywoodzkiego kina. Tyle że spodziewałem się iż Robert Zemeckis wyciśnie z niej równie sporo emocji jak uczynił to w przypadku ikonicznego Forresta Gumpa. Tym razem niestety nie do końca się udało, bowiem animowane zderzenie hollywoodzkiego kina akcji inspirowanego wojennymi produkcjami z połowy ubiegłego wieku z ambitnym psychologiczny dramatem wypadło mało przekonująco. Brakło polotu, a wyobraźnia w animowanych sekwencjach zeszła do poziomu teledysków swego czasu  królujących na listach przebojów popularyzatorów świata firmy Mattel w muzyce popowej, zamiast w moim przekonaniu sięgnąć do surrealistyczno-psychologicznych inspiracji kinem Terry’ego Gilliama. Niby ogląda się tą hybrydę rozrywkowego widowiska i głęboko zaangażowanego kina bez większych zgrzytów, nawet fajnie odbierając umieszczone w scenariuszu zemeckisowskie odniesienia do własnej twórczości (Back to the Future), ale chciałoby się jednocześnie aby w tej wartościowej etycznie opowieści było więcej nietuzinkowości. Czegoś co w całkiem podobnej konwencji osiągnął Steven Spielberg kręcąc swego czasu rewelacyjny Artificial Intelligence: AI. Zasłużyli na to zdeklarowani fani twórczej wyobraźni Zemeckisa, zasłużyli też tacy kręcący nosem malkontenci jak ja, zasłużył znakomity jak zawsze Steve Carell, wreszcie zasłużył też na to sam temat i autentyczny bohater tej niezwykłej historii.

P.S. W powyższej refleksji, która w założeniu ma być daleka od czystej formalnie i tylko w miarę poprawnej politycznie recenzji nie padło ani razu określenie homofobia itp., a paść zdecydowanie powinno, zatem z ludzkiej potrzeby wyraźnie dopisuje je chociaż w postscriptum.

niedziela, 2 czerwca 2019

Mary Queen of Scots / Maria, królowa Szkotów (2018) - Josie Rourke




Potęga patosu rządzi, lecz szczęśliwie patosu całkiem niebanalnego, w którym równie istotny jak epicki charakter ekspozycji jest chłód powściągliwych psychologicznych emocji wraz z kluczowymi dla fabuły intrygami w obliczu walki o koronę. Na pierwszy plan wysunięte fenomenalne, aczkolwiek szkoda, że nie równorzędnie potraktowane kobiece kreacje. Oszpecona, tylko pozornie zimna, tudzież rozhisteryzowana Margot Robbie w roli Elżbiety i doskonała w swej niewinnej aczkolwiek autentycznie dumnej pozie, chłodno myśląca Saoirse Ronan jako Maria, łączą w sobie liczne osobowościowe paradoksy, spychając na plan dalszy wyraziste męskie postacie. Adaptacja książki Johna Guy’a w reżyserii debiutującej na dużym ekranie Josie Rourke w szczególności wizualnie posiada ogromną siłę oddziaływania - kostiumy i charakteryzacja robią gigantyczne wrażenie, scenografia, wnętrza i plenery, skupione na detalach ujęcia i również szerokie imponujące kadry to wyśmienita robota, zaś zdjęcia potrafią oddać w pełni walory gigantycznej pracy. Lecz w ogólnym rozrachunku, po całościowej analizie, to tylko technicznie porządnie, bardzo klasycznie zrealizowane kino historyczne, w którym szablonowa teatralność gasi tkwiący w historii ogień i w konfrontacji z takim charyzmatycznym dziełem jak Faworyta Yorgosa Latimosa narracyjnie wypada tylko rzetelnie, bez oryginalnego szlifu czy większego błysku. Dość żywa internetowa krytyka odnosiła swe pretensje do słabego tempa, chwilami dość nieczytelnej, a nawet mało angażującej narracji i jak twierdzą liczni samozwańczy eksperci, przede wszystkim nieścisłości historycznych. Natomiast warsztat aktorski i strona wizualna chóralnie ocenione zostały w kategoriach podstawowych walorów produkcji. W sumie produkcji artystycznie imponującej, posiadającej oczywiście uzasadnione powyżej mankamenty, jednak myślę iż nawet nie będąc fanem kina kostiumowego obejrzałem ten rozbudowany spektakl z całkiem sporym zainteresowaniem, szczególnie mocno przeżywając doskonale zaaranżowaną scenę spotkania sióstr przyrodnich postawionych przez historyczne zawirowania w opozycji wobec siebie.

sobota, 1 czerwca 2019

Ghost - Infestissumam (2013)




Ja wiem, że od czasu debiutu przez zaledwie dziewięć lat Ghost przeszedł długą drogę stając się z sensacji znanej wyłącznie scenie metalowej, przedsiębiorstwem przynoszącym pokaźne profity o zasięgu niemal globalnym. Tyle że muzycznie przez te lata tak naprawdę to aż tak wiele w propozycji Szwedów się nie zmieniło, mimo że personalne roszady były znaczne. Tajemnica ich sukcesu komercyjnego to nadal dla mnie ogromna zagadka, natomiast kwestie kompozycji i związana z nimi linia artystyczna pozostające w gestii jednej persony, to żadna wielka zagwozdka. Szef tej korporacji jest jeden i nie istotne jaki przybiera pseudonim i jakie bezimienne ghule kryją się pod towarzyszącymi mu zakapturzonymi czy zamaskowanymi instrumentalistami. On wytycza kurs i pilnuje by wszystkie ręce na pokładzie działały we wspólnym celu, który prowadzi do ściśle określonego miejsca, w którym zapewne pogodzone zostaną artystyczne ambicje z mainstreamowym hajpem. Dzisiaj wokół Ghost pewnie funkcjonuje cała masa doradców w randze różnorakich speców od marketingu, lecz wówczas tylko dwa i pół roku po głośnym debiucie jeszcze ta armia nie została sformowana, więc i pomysły na drugi krok miały więcej wspólnego z potrzebami duszy niż kieszeni. Nie zmienia to jednak mojego przekonania, iż jak robi się wokół siebie tak gigantyczny jak na metalowo-rockowe okoliczności szum, to nie jest to wypadek przy pracy, tylko efekt przemyślanej strategii. A strategia owa wówczas stawiała zapewne na rozszerzenie rozpoznawalności poprzez zastosowanie lekkich aranżacji, unikając jednak zbytniego rozmiękczenia brzmienia. Startując zatem z pozycji zręcznych epigonów Mercyful Fate do koncepcji z Opus Eponymous dodali popowej chwytliwości, rockowego luzu i aby zachować oryginalny dla siebie rodzaj transowości, także nieco psychodelii. Wraz z całkiem okazałym sakralnym sznytem i barokowym bogactwem klawiszowych motywów stworzyli dopracowany teatrzyk, który mimo że paradoksalnie był ubogi w bezpośrednie hiciory i nie zrobił na mnie aż takiego wrażenia jako było to w przypadku debiutu, to nie pozwolił na zaprzestanie obserwowania ich dalszych poczynań, czy przede wszystkim poddanie się pokusie uskuteczniania jadowitej krytyki. :)

Drukuj