piątek, 30 grudnia 2016

Muzyczne podsumowanie 2016





By tradycji zadość się stało, na koniec roku także muzyczne podsumowanie wymagane. Ono zwięzłe tylko do tytułów krążków, które do ścisłej czołówki przynależały ograniczone. Bez rozbudowanego komentarza, bo ten dla każdego kto będzie zainteresowany poszperać w tegorocznym archiwum bez problemu do odnalezienia.

Czołowa dwunastka, płyt faworytów (w kolejności przypadkowej) które największe wrażenie na mnie w tym roku zrobiły.

Giraffe Tongue Orchestra - Broken Lines
Katatonia - The Fall of Hearts
Rival Sons - Hollow Bones
Deftones - Gore
The Dillinger Escape Plan - Dissociation
Opeth - Sorceress
Gojira - Magma
Spiritual Beggars - Sunrise to Sundown
Entombed - Dead Dawn
Wolfmother - Victorious
Blindead - Ascension
The Black Queen - Fever Daydream

Oraz jeszcze pięć tytułów, które nie kręcą się tak często jak czołowa dwunastka lecz stanowią ciekawe jej uzupełnienie.

David Bowie - Blackstar
Iggy Pop - Post Pop Depression
Glenn Hughes - Resonate
Metallica - Hardwired...To Self-Destruct
Radiohead - A Moon Shaped Pool

I na koniec, tak na marginesie wszystko to co z nowości przesłuchałem i na stronach bloga opisałem.

Kaleo - A/B, Anciients - Voice of the Void, Airbourne - Breakin' Outta Hell, Black Peaks - Statues, Sahg - Memento Mori, Oddland - Origin, Evergrey - The Storm Within, Scorpion Child - Acid Roulette, Gone is Gone - Gone is Gone, Volbeat - Seal the Deal & Let's Boogie, Droids Attack - Sci-Fi or Die, Valley of the Sun - Volume Rock, Witchcraft – Nucleus, The Answer – Solas, Testament - Brotherhood of the Snake, Black Cobra - Imperium Simulacra, Coma - 2005 YU55, Sunnata - Zorya, Acid Drinkers - Peep Show

czwartek, 29 grudnia 2016

Filmowe podsumowanie 2016





Filmowe podsumowanie na koniec roku być musi, a jakże by inaczej. Najpierw wyróżnienia, czyli kategoria Q i zaraz za nią kategoria pierwsza, której do elity niewiele zabrakło.
Kolejność przypadkowa, podział na tytuły polskie i zagraniczne już świadomy!

Kategoria Q:

Nocturnal Animals / Zwierzęta nocy - Tom Ford
Arrival / Nowy początek - Denis Villeneuve
A Monster Calls / Siedem minut po północy (2016) – Juan Antonio Bayona
The Light Between Oceans / Światło między oceanami  - Derek Cianfrance
The Lady in the Van / Dama w vanie - Nicholas Hytner
Demolition / Destrukcja - Jean-Marc Vallée
High-Rise - Ben Wheatley
Room / Pokój - Lenny Abrahamson
The Danish Girl / Dziewczyna z portretu - Tom Hooper
The Revenant / Zjawa - Alejandro González Iñárritu
The Hateful Eight / Nienawistna ósemka - Quentin Tarantino
The Big Short / Big Short - Adam McKay
Comet / Kometa - Sam Esmail
Les Innocentes / Niewinne - Anne Fontaine
Wołyń - Wojciech Smarzowski

Kategoria pierwsza:

Hell or High Water / Aż do piekła - David Mackenzie
Sully - Clint Eastwood
Captain Fantastic – Matt Ross
Genius / Geniusz - Michael Grandage
The Girl on the Train / Dziewczyna z pociągu - Tate Taylor
Louder Than Bombs / Głośniej od bomb - Joachim Trier
Hands of Stone / Kamienne pięści- Jonathan Jakubowicz
War Dogs / Rekiny Wojny - Todd Phillips
Truth / Niewygodna prawda - James Vanderbilt
Macbeth / Makbet - Justin Kurzel
Brooklyn - John Crowley
Carol - Todd Haynes
Trumbo - Jay Roach
Legend  - Brian Helgeland
Joy - David O. Russell
Spotlight - Tom McCarthy
Burnt / Ugotowany - John Wells
MIles Ahead / Miles Davies i ja - Don Cheadle
Grandma / Babka- Paul Weitz
Triple 9 / Psy mafii - John Hillcoat
Hail, Caesar! / Ave, Cezar! - Joel Coen, Ethan Coen
Pawn Sacrifice / Pionek - Edward Zwick
La isla mínima / Stare grzechy mają długie cienie - Alberto Rodríguez
Jestem mordercą - Maciej Pieprzyca
Ostatnia rodzina - Jan P. Matuszyński
Szczęście świata – Michał Rosa
Moje córki krowy - Kinga Dębska
Czerwony pająk - Marcin Koszałka
Demon - Marcin Wrona

I reszta, czyli to co obejrzałem i hmmm... niemal nic nie odczułem. :( By być w pełni uczciwym, może "coś tam, coś tam" raz odrobinę więcej, innym razem może trochę mniej – generalnie, większość tych tytułów jest tylko poprawna, ale to dla mnie żadne wyjątkowe doświadczenie wizualne, więc i w zachwyt nie wpadłem. :)

Snowden - Oliver Stone, Irrational Man / Nieracjonalny mężczyzna - Woody Allen, Saul Fia / Syn Szawła - László Nemes, The Accountant / Księgowy - Gavin O'Connor,  Maryland / Cień - Alice Winocour, A Tale of Love and Darkness / Opowieść o miłości i mroku - Natalie Portman, Hacksaw Ridge / Przełęcz ocalonych - Mel Gibson, I Saw the Light - Marc Abraham, The Program / Strategia mistrza - Stephen Frears, Chappie - Neill Blomkamp, The Conjuring 2 / Obecność 2 - James Wan, A Bigger Splash / Nienasyceni - Luca Guadagnino, Money Monster / Zakładnik z Wall Street - Jodie Foster, The Daughter / Powrót - Simon Stone, Chronic / Opiekun - Michel Franco, El Clan / Klan- Pablo Trapero, The Nice Guys / Równi goście - Shane Black, Criminal - Ariel Vromen, Knight of Cups / Rycerz pucharów - Terrence Malick, By the Sea / Nad morzem - Angelina Jolie, The Witch - Robert Eggers, Bone Tomahawk - S. Craig Zahler, Slow West - John Maclean, In the Heart of the Sea / W samym sercu morza - Ron Howard, Concussion / Wstrząs - Peter Landesman, 45 Years / 45 lat - Andrew HaighThe Lobster - Giorgos Lanthimos, Creed / Creed: Narodziny legendy - Ryan Coogler, Strangerland - Kim Farrant, Deepwater Horizon - Peter Berg, Zaćma - Ryszard Bugajski, Na granicy - Wojciech Kasperski

Sporej reprezentacji nowych tytułów jeszcze nie widziałem, a poniżej kilka z tych których nadrobienie musem.

Lion, Mustang, Café Society, Love & Friendship, Life, Chocolat, Neon Demon, The Childhood of a Leader, Allied, Intruz, Zjednoczone stany miłości, Ederly

czwartek, 22 grudnia 2016

Riverside - Anno Domini High Definition (2009)




Anno Domini High Definition to ewidentnie przełom, nowe otwarcie w karierze Riverside. Po poprzedzającej album trylogii Reality Dream przyszło odświeżenie formuły, a zahamowana ambitnym, lecz wymagającym konsekwencji konceptem potrzeba rozwoju mogła zostać zaspokojona. Nic już nie stało na przeszkodzie by pójść bardzo mocno do przodu i realizować świeże pomysły. I to słychać wyraźnie w każdej z pięciu bogatych kompozycji, czuć iż subtelna neoprogresja z jedynki rozwijana dość wstrzemięźliwie na Second Life Syndrom i nieco odważniej na Rapid Eye Movement, została zastąpiona zwrotem w stronę konstrukcji zdecydowanie bardziej dynamicznych. Przeważają numery rozbudowane, wielowątkowe z narastającym napięciem, mnóstwem interwałów uatrakcyjniających formułę i podtrzymujących zainteresowanie przez cały czas ich trwania. To mocny, soczysty rockowy album zagrany z polotem i werwą, wykorzystujący całą gamę inspiracji odnajdowanych w najróżniejszych, nie tylko w typowo rockowych rejonach. Odrobina orientalizmów, przestrzennych post rockowych i ambientowych wycieczek i nawet z wprawą użytych dęciaków. Mnogość wykorzystanych rozwiązań melodycznych i harmonicznych zachwyca, bo płyta ta, to prawdziwy wulkan tryskający pomysłami. Chociaż jak na energetyczny rockowy album z ambicjami progresywnymi trzonem solidny, czasem wyjątkowo ciężki riff, sprężysty bas oraz gęsta perkusja, dla której kontrapunktem chwytliwa solówka, to jednak dla mnie bohaterem krążka są klawisze z pasją obsługiwane przez najmłodszego członka grupy. One już nie stanowią wyłącznie tła jak na wcześniejszych riversajdowych produkcjach, tylko wraz z partiami wioseł stają się dominującym aktorem. Zestaw zabawek Michała Łapaja serwuje całą paletę najprzeróżniejszych brzmieniowych smaków i smaczków - od kosmicznych pasaży, przez jazgotliwe harce hammondów, po hipnotyzujące ambientowe plamy i delikatne plumkania. Dzięki temu kreatywnemu gejzerowi wątków, instrumentalnej i aranżacyjnej wprawie oraz doskonałemu wyczuciu materii Anno Domini High Definition otworzyło ekipie Mariusza Dudy kolejne drzwi w karierze. Pozwoliło dzięki przewartościowaniu przyświecającej idei i przeformatowaniu formuły osiągnąć o stopień wyższy poziom w rozwoju i spojrzeć na własne możliwości z szerszej perspektywy, o czym przekonują dwa ostanie, jeszcze dojrzalsze krążki.

środa, 21 grudnia 2016

Jerry Maguire (1996) - Cameron Crowe




Dwadzieścia lat od premiery minęło, a ja do tej pory jakimś cudem opowieści o Jerrym nie widziałem. Znam oczywiście tytuł, byłem w pełni świadomy jego istnienia ale premiera dla mnie odbyła się zaledwie kilka dni temu, inspirowana właśnie informacją o jubileuszu. Spóźniony o dwie dekady spojrzenie zatem mam świeże, bez jakiegokolwiek sentymentu. To jest show na wysokich obrotach, nakręcone z pasją, z fantastycznymi kreacjami Cruise’a i Goodinga Jr. Ich wspólne sceny to prawdziwa wisienka na tym apetycznym torcie. Taki warsztatowy kosmos którego dotykają jedynie najlepsi. Czyste aktorskie ADHD, z brawurą i kopem! Obśmiana filozofia karierowicza tu rządzi, zwyciężaj albo zostań zdominowany – żadnych półśrodków. Walcz o forsę, a może o przetrwanie? Robisz to dla siebie, a może dla bliskich? Bo to właściwie wzruszający film o tym co w życiu przecież najistotniejsze. O osobistej przystani, gdzie możesz być sobą i zawsze liczyć na bezinteresowne wsparcie. O poszukiwaniu szczęścia nieprzeliczalnego na gotówkę, o przyjaźni i lojalności. Trudnej, burzliwej przemianie mentalnej i refleksji. Bez nadęcia, pompy i grubo ciosanej moralizatorki. Za to z lekkim poczuciem humoru, wzruszającym ciepłem, optymistycznym przesłaniem i po prostu zjawiskowo uroczą Rene Zellweger. 

P.S. W tym przedświątecznym okresie to film idealny - ciepły, wzruszający z humorem itd. Co jednak najważniejsze bez pulsująco-połyskującej choinki, sapiącego Mikołaja, szpetnych elfów i całego tego tandetnego anturażu. ;)

wtorek, 20 grudnia 2016

Capote (2005) - Bennett Miller




Bennett Miller to bezdyskusyjnie jeden z najbardziej oryginalnych fenomenów ostatnich lat w amerykańskim biznesie filmowym, a jego fabularny debiut, to obraz którego z pewnością nie powstydziliby się najbardziej utytułowani twórcy ambitnego i sugestywnego kina. Miller biorąc na tapetę postać Trumana Capote i ukazując go z perspektywy prac nad jedną z jego najgłośniejszych powieści postawił przed sobą zadanie wymagające, gdyż skomplikowana osobowość autora Śniadania u Tiffany’ego nie pozwalała na łatwe skorzystanie z istniejących szablonów biograficznej czy też quasi biograficznej produkcji. Na szczęście Miller posiada warsztat i talent ogromny zatem fascynująca i kontrowersyjna postać Trumana Capote nie została przyobleczona w banalną manierę, a wręcz przeciwnie każdy kadr jest doskonale przemyślany, forma wyrafinowana, a treść intrygująca. Film zniewala i pomimo, że jego dość monotonna konstrukcja nie zapewnia wysokiego tempa, to dosadnego stężenia uniesień nie skąpi. Zasługa tkwi rzecz jasna także w odpowiednim dobraniu aktorskich indywidualności, gdzie oczywiście prym wiedzie nieodżałowany Philip Seymour Hoffman, a kroku dotrzymują mu Catherine Keener, Chris Cooper czy Clifton Collins Jr. To dzięki współpracy warsztatowej perfekcji i głębokiemu, wnikliwemu psychologicznemu wglądowi w charakter bohatera na ekranie obserwuje się z zachwytem, detalicznie odtworzoną specyficzną manierę literata, podaną w sposób naturalny bez niepotrzebnego przeszarżowania. Niewielu jest reżyserów, którzy z taką pieczołowitością i sugestywnością wymownie malują obrazem i ciszą. Mozolnie z podskórnym napięciem, bez fajerwerków, a mimo tego człowiek pazury zagryza obserwując rozwój wypadków i zostaje zahipnotyzowany wewnętrznym światem bohaterów, psychologią postaci i artystyczno-intelektualnym sznytem. Tutaj imponuje obrazowe ukazanie konfrontacji zmanierowanej wielkomiejskiej bohemy z praktycznym obliczem ludzi prowincji. Relacja z więźniem, przestraszonym konsekwencjami, zimnym oprawcą stosującym szantaż emocjonalny i seksualne podteksty, by przed nieuchronną karą się obronić. Z jednocześnie w domyśle stawianymi przez Millera pytaniami - kto tu kogo zwodzi, kogo potrzeba jest zaspokajana, kto kogo próbuje wykorzystać - kto na tej relacji finalnie zyskuje? To doskonałe kino, któremu niewiele brakuje do miana dzieła wybitnego.

P.S. Wystarczyło poczekać kilka lat, a Bennett Miller udoskonalił swoją autorską formułę i nakręcił Foxcatchera. Może niekoniecznie w pełni docenione, dla mnie osobiście jednak bez najmniejszych wątpliwości nieszablonowe, wyjątkowe dzieło!

poniedziałek, 19 grudnia 2016

Snowden (2016) - Oliver Stone




O tym, iż Oliver Stone filmy ekscytujące robić potrafi z pewnością nie muszę przekonywać. Tyle, że jak niegdyś za złotego okresu swojej reżyserskiej twórczości kręcił wielowymiarowe dzieła, które oprócz podejmowania nośnych, częstokroć kontrowersyjnych tematów posiadały w sobie ogromną dawkę emocji, tak te nowe ograniczone zostały wyłącznie do rzetelnego, ale jednak opisywania rzeczywistości, bez koniecznego emocjonalnego komponentu. Tak też spostrzegam najnowszy obraz mistrza, jako warsztatowo bezdyskusyjnie poprawną próbę fabularnego zagospodarowania interesujących zdarzeń, jednak bez intensywnie podkręcanych emocji i niestety z dosyć płytką psychologią kluczowej postaci. I jestem przy okazji refleksji z filmem związanych bardzo daleko od oceny poglądów politycznych Stone’a, które nie wydają się tak jednoznaczne jakoby histeria pewnych środowisk sugerowała. Ja zwracam przede wszystkim uwagę wyłącznie na fakt powiązany ze wzbudzaniem we mnie odpowiedniego napięcia, gdy opowiadana historia przez ekran z charakterem przepływa. Przykro mi, ale w moim przekonaniu utracił Oliver Stone w którymś momencie umiejętność w tworzeniu kina najistotniejszą. Uśmiercił w sobie instynkt, dar który dawał mu przewagę nad konkurencją. Poświęcił emocjonalną głębię i dramatyzm z niej wynikający na rzecz suchego, dokumentalnego rozwijania w sobie zamiłowania do roztrząsania wszelkich spiskowych teorii, tylko po to by udowodnić stawiane tezy, przekonać widza bez możliwości swobodnego subiektywnego odczytania i interpretacji. Faktografia jednostronna, beznamiętna perspektywa zdominowała przekaz, w którym sam człowiek zatracił swoją istotną rolę, bohater został potraktowany instrumentalnie i wiara w intelekt adresata postawiona pod znakiem zapytania. Ja po seansie nie odczułem jakiegokolwiek ukłucia, bo i za gardło złapany silnie nie zostałem i uczucia z trudem przełykanej śliny nie zaznałem. Daleko ma Snowden do szczytu jaki kilkukrotnie z przytupem Stone zdobywał i biorąc pod uwagę powyższe wady trudno rozpisywać się o postaci Edwarda Snowdena, kiedy brak emocjonalnej łączności z jego filmowym wizerunkiem. Na zasadzie bliższa ciału koszula, wolę gdy historia dotyka problemów mnie względnie dotyczących, a nie przekonuje do czegoś, co wiem że ma miejsce ale mój bezpośredni wpływ na zmiany jest niemal żaden. Ta współczesna, zakrojona na ogromną skalę manipulacja i inwigilacja, to dla mnie zupełny kosmos – totalna niewiadoma i niezrozumiała etycznie forma wymuszania przekonań. Żebym źle nie został zrozumiany – jestem tych zjawisk świadomy, ale mam też pokorę wobec swojej niewiedzy. Nie mam zamiaru budować skomplikowanych wywodów, czy stawiać radykalnych tez dysponując strzępkiem wiedzy.

P.S. W fabule Stone zawodzi, natomiast w dokumencie triumfuje. Oglądana ostatnio Historia Stanów Zjednoczonych jego autorstwa to rzecz znakomita - przykuwająca uwagę nie tylko zawartością merytoryczną, śmiałymi tezami i przekonującymi argumentami oraz ogromem włożonej pracy czy konstrukcją, ale także od strony wizualnej osiągająca poziom efektowny. 

piątek, 16 grudnia 2016

Blindead - Autoscopia: Murder In Phazes (2008)




Nie ukrywam, że Autoscopia w moim odtwarzaczu zaczęła się kręcić z opóźnieniem, już po wydaniu przez Blindead swojego kolejnego albumu. Dopiero kiedy Affliction owładnęło mną bez reszty sięgnąłem do wydawnictwa z 2008 roku i odnalazłem w tych siedmiu kompozycjach wszystko to, co na doskonałym przełomowym w sensie popularności dziele zaskarbiło moje uznanie i serducho zdobyło. To emocje intensywne w mocarnych walcach, w gniotących niemiłosiernie potęgą brzmienia transowych monstrach zamieszczone. Zbudowane na przecięciu sludge'u i postrocka, hipnotyczne i rozedrgane, z psychodelicznym zacięciem i ambitnym intelektualnie konceptem lirycznym. Wciągające w świat kreowany za sprawą logicznie rozwijanych tematów przewodnich, kuszące przy pomocy skromnych środków, ale z ogromną wyobraźnią i czystą artystyczną i emocjonalną wrażliwością użytych. Dziś już jest to zupełnie inny zespół i tylko emocjonalny sznyt pozostaje wspólny. Które wcielenie lepsze nie będę próbował nawet wyrokować. Każde ma swoje walory i wypada się cieszyć, że goście w miejscu nawet na chwilę się nie zatrzymują i konsekwentnie z odwagą rozwijają wypracowaną estetykę. Rano Ascension przestrzeń mieszkania wypełniało, wieczorem Autoscopia terenem włada - mogę pozwolić sobie na taki przekrój ekstatycznych wrażeń jeśli tylko ochota będzie. 

P.S. Czytając w początkowej fazie fascynacji trójmiejską ekipą liczne recenzje non stop wpadałem na porównania do krezusów sceny na czele z Neurosis czy Isis. Zainspirowany poznanymi albumami próbowałem zrozumieć także fenomen ikon tejże sceny. Niestety do dnia dzisiejszego nie jestem w stanie przebrnąć przez jakikolwiek ich album. Może prób zbyt mało, czasu poskąpiłem i wytrwałości zabrakło niemniej jednak dotrzeć do jądra ich muzyki nie potrafię. Tak jak w czterech ostatnich dziełach Blindead jestem zadurzony bezgranicznie, tak albumów protoplastów gatunku nie jestem w stanie zgłębić. Ale to już może kiedyś szerzej opiszę, kiedy uda, bądź nie uda się zgłębić dzieł przez wtajemniczonych z entuzjazmem wychwalanych. 

środa, 14 grudnia 2016

Hell or High Water / Aż do piekła (2016) - David Mackenzie




Daleka amerykańska prowincja, dokładnie zachodni Teksas. Bracia o skrajnie odmiennej przeszłości, róznych konstrukcjach psychicznych, motywacjach i życiowych potrzebach. Z rodziny po przejściach postawieni biegiem zdarzeń przed koniecznością dokonania czynów przestępczych. A naprzeciw nim rutynowany stróż prawa, którego życie także porządnie przetestowało. Oddech ma on ciężki i głos zmęczony, cedzi słowa z wysiłkiem i z doświadczeniem, błyskotliwością jak i sarkazmem rzeczywistość analizuje. Taki dość zgorzkniały sukinkot, z twardą skorupą, który prowadząc śledztwo w sprawie chce nie tylko odszukać sprawców, ale także poznać ich naturę i motywację, by coś więcej zrozumieć. Pomiędzy nimi bank, który ofiarą napadów, lecz i szczwanym, pazernym graczem, bezlitośnie z pełną empatii miną trudną sytuację naiwnych ludzi wykorzystującym. W takich okolicznościach trudno mówić o bohaterach wyłącznie pozytywnych i tych jednoznacznie negatywnych, kiedy rzeczywistość skomplikowana, a ludzie w jej labiryntach mocno zagubieni. W takich okolicznościach miejsca i czasu, uwarunkowaniami kulturowymi i mentalnością specyficzną naznaczonych, nieśpieszna opowieść o ludziach, zasadach i sprawiedliwości społecznej jest tkana. Z kapitalną muzyką m.in. Nicka Cave’a i obrazem malowniczym, który za sprawą dynamicznej kamery przyspiesza, gdy zasadnie chwilowo akcja pędu nabiera. Może i spore grono widzów podczas seansu będzie znudzone, bo faktycznie mimo, że jest broń i są twardziele to więcej tutaj między wierszami niż prostej dosłowności. Ale zlewka na oczekiwania tych, którzy zamiast szorstkiej złożonej prawdy wolą przefiltrowaną i skrojoną na miarę rozrywki wypolerowaną pseudo rzeczywistość. Może i Hell or High Water jest senny, surowy i mało atrakcyjny dla szerszej publiczności. Jednak mówi o rzeczach istotnych, stawia oczywiste pytania, nie dając szablonowo poprawnych politycznie odpowiedzi, a finał kopie konkretnie i do głębokich refleksji zachęca. To żaden niewypał, tylko petarda z trochę opóźnionym zapłonem.

wtorek, 13 grudnia 2016

A Tale of Love and Darkness / Opowieść o miłości i mroku (2015) - Natalie Portman




Debiut reżyserski Natalie Portman to solidny, nawet całkiem obiecujący początek. Widać że ma ona predyspozycje do tworzenia artystycznego kadru (wiem, Sławomir Idziak pomagał), malowania historii przede wszystkim obrazem, ale brak jej jeszcze doskonałej umiejętności opowiadania w emocjonujący sposób. Wizualnie to jest ciekawe, jednak ta poetyckość formy z czasem zaczyna nieco nużyć, nie wystarczać, kiedy nie ma poruszającej chemii pomiędzy obrazem, a treścią. To co w założeniach miało być nastrojowe zaczyna być mdłe, a to co dramaturgią przesiąknięte pozbawione niestety napięcia – sterylne i nazbyt zimne. Chociaż autentyczny język dostarcza realizmu, a stonowany, liryczny rys specyficzny klimat zapewnia to temat zasadniczo rozpływa się w próżni, przecieka przez palce. Widać, że ambicje Portman spore towarzyszyły, ale zabrakło jej dostatecznego warsztatu - w ostatecznym kształcie produkcji pulsu i żywej dynamiki, które by rytm nakręcały. Za dużo emfazy i czasami zbytniej dosłowności, które to niestety czynią uzyskany efekt pretensjonalnym. 

poniedziałek, 12 grudnia 2016

Sully (2016) - Clint Eastwood




Nie mam po seansie niemal żadnych krytycznych uwag. Nie przychylę się do dosyć popularnych opinii, że wiekowy Clint Eastwood po raz kolejny wynosi na piedestał herosa rodaka i czyni to w typowo hollywoodzkim stylu. To fakt, że sławi postać bohaterskiego amerykańskiego pilota, ale budując jego ekranową sylwetkę unika pustego nadęcia, wtłaczając w jego miejsce interesująco ukazaną psychologię osobowości oraz głęboko przeanalizowana całą gamę towarzyszących kluczowemu zdarzeniu okoliczności. Nie wiem ile w filmowym obliczu prawdziwego Chesleya Sullenberga, a ile interpretacji czy wyobrażeń scenarzysty i reżysera. Na ile jest to efektownie podbarwione i starannie wypolerowane jego oblicze, konstruowane notabene na podstawie książki napisanej przez samego zainteresowanego. Nie ma to jednak chyba dla mnie większego znaczenia, gdy Eastwood wyraża się z głębokim szacunkiem o wzorcu profesjonalizmu i opanowania, efektywnie taktem impregnowanego na medialny szum i chwilową sławę. Walczącego z klasą i powściągliwością o własny honor i zasady, takiego w odpowiednich sytuacjach zarazem skromnego i pewnego swej wartości. Kapitana w dosłownym znaczeniu tego słowa! Do końca odpowiedzialnego za osoby oddane pod jego opiekę, odpornego na presję, wyważonego i rzeczowego. Nie zrobił z niego posągowego bohatera, tylko człowieka z krwi i kości, naświetlając precyzyjnie jego cechy charakteru i manifestując zarazem własne przywiązanie do uniwersalnych wartości, które w obecnej rzeczywistości są zadeptywane przez pęd ku sławie za wszelką cenę, mechaniczne i pozbawione człowieczeństwa działania proceduralne i szarlataństwo bezwartościowych hipokrytów. Za to między innymi pomimo braku jednomyślności w kwestiach politycznych jestem ikonie kina wdzięczny. Mistrzowi, który dysponuje przenikliwością spojrzenia i odpowiednim dystansem, potrafiąc do kina mainstreamowego przemycić wartości i unikając nadmiaru egzaltacji. Trafić w sedno od strony merytorycznej i artystycznej oraz przekonująco dla widza zrobić po prostu atrakcyjny film. Trzymający w napięciu, z żywymi emocjami oraz o ciekawej konstrukcji, nawet wtedy gdy historia człowiekowi znana i wie on jaki ciąg zdarzeń będzie prowadził do finału. Te wszystkie sceny krótkiego lotu, awarii, później wodowania i w konsekwencji ewakuacji podczas akcji ratunkowej, to modelowy przykład sytuacji, kiedy widz w fotelu czuje realny przypływ adrenaliny i nawiązuje silną więź empatii z głównymi aktorami wydarzeń. Tutaj właśnie odczuwalna była namacalna dramaturgia pozwalająca na zrozumienie, iż pasażerowie i załoga stanęli oko w oko ze śmiercią, a na rzece Hudson doszło do "cudu". Cudu którego architektami zawodowcy!

piątek, 9 grudnia 2016

Porcupine Tree - Stupid Dream (1999)




Dość długo żyłem w mylnym przekonaniu, iż dopiero od In Absentia zaczyna się Porcupine Tree, takie które może przekonać akurat wychowanego na ciężkim riffie fana przede wszystkim gitarowego jazgotu. Na szczęście dzięki wielu zmiennym i okolicznościom licznym, mentalnie się nie zatrzymałem i ewolucję także w sferze estetyki muzycznej ustawicznie przechodzę. Klapki z oczu spadają i horyzonty się poszerzają, ograniczenia stereotypami budowane burząc. Odkrywam zatem systematycznie twórczość jeżozwierza, tak na biegu wstecznym i weryfikuję własne przed laty konstruowane przekonania. Wiem już teraz, że brak cięższego riffu nie odbiera starszym kompozycjom kusicielskich walorów i intrygującego posmaku, gdy puls w nich nerwowy żyje, a delikatny liryczny charakter dzięki żywemu tętnu nie pozbawia utworów pożądanej dramaturgii. Na Stupid Dream uwodzi symetria pomiędzy chwytliwą przebojowością i aspiracjami w kierunku czystego artyzmu, ambitnej kultury wyższej. Zachwycają przepiękne linie melodyczne, precyzja sekcji rytmicznej fascynuje, a rozbudowane klawiszowe pasaże czynią całość zjawiskiem tak samo subtelnym jak i dystyngowanym. Zespołowa praca wybitnych instrumentalistów dowodzonych przez wątłego fizycznie, lecz bogatego duchowo i pełnego muzycznej wyobraźni Stevena Wilsona, zamknięta w sześćdziesięciu minutach albumu zasługuje na honory i niskie ukłony, bo daje słuchaczowi szansę na piękne i porywające doznania. Jako dosyć powściągliwy odbiorca progresywnego rocka, osoba nie popadająca w nadmierną ekscytację, gdy charakterystyczny dla tego gatunku przerost formy nad treścią dominację przejmuje, akurat słuchając krążków Porcupine Tree nie obawiam się, że pretensjonalność mnie zainfekuje, a głowa zbyt wysoko uniesiona zostanie w przekonaniu wyższości. :) Bo to jest muzyka z klasą, ale bez drażniącej bufonady i żenującej megalomanii. 

czwartek, 8 grudnia 2016

Soundgarden - Louder Than Love (1989)




Jestem oddanym fanem Soundgarden, admiratorem talentu jej członków, niestety ta gorliwa adoracja nie dotyczy dwóch pierwszych albumów formacji. Stoję na stanowisku, że dopiero Badmotorfinger ukazał grupę jako nie tylko obiecującą, ale również już spełniającą pokładane w niej nadzieje i poniekąd artystycznie spełnioną. Czuję rzecz jasna, że Louder Than Love to krążek jak na ówczesne standardy i techniczne możliwości produkcji całkiem oryginalny i nieźle wyprodukowany. Jednak w odróżnieniu od kolejnych albumów ogrodu dźwięku pozbawiony charakterystycznego dla ich dalszej twórczości polotu i finezji. Toporny to może zbyt mocne określenie, ale z pewnością jeszcze nieudolny aranżacyjnie. Tylko fragmentami ekscytujący, szczególnie w tych miejscach, w których jednowymiarowa histeryczna ekspresja Cornella przeobraża się w coś więcej niż tylko powtarzalne wypuszczanie dźwięków w irytujących rejestrach. Szczególnie dobrze wypada Power Trip, gdzie właśnie wokalnie Cornell daje upust swoim ogromnym możliwościom. To tu czuć potencjał i zabawę głosem, który przypomina manierą takie legendy jak Jim Morrison, Ian Astbury czy Billy Idol. Ogólnie kluczowy dla Louder Than Love jest wokal, gdyż potrafi on posępne, ciężkie riffy gitarzysty sypnięte stonerowym piachem i utytłane w punkowej rebelii uszlachetnić, ale i jednocześnie ówcześnie niestety często strywializować. W tym miejscu pokuszę się o istotny uniwersalny wniosek. Mianowicie szansa dla rockowej załogi na przebicie się do wyobraźni potencjalnych fanów związana jest przede wszystkim z charyzmą i predyspozycjami warsztatowymi gardłowego. Tutaj jest klucz do względnego sukcesu, a Chris Cornell nie odbierając zasług pozostałym członkom formacji, dzięki oryginalnej barwie i dużej finezji jest jego głównym architektem. Louder Than Love nie jest szczytem jego możliwości, stąd w mojej subiektywnej hierarchii nie stoi na eksponowanym miejscu. 

wtorek, 6 grudnia 2016

Zaćma (2016) - Ryszard Bugajski




Próbował Ryszard Bugajski pokazać skomplikowane życiorysy kształtowane i jednocześnie intensywnie hartowane w trudnych czasach i uzyskać głęboki wgląd psychologiczny w osobowość postaci przez pryzmat ideologii i religii. Jednak pomimo tak silnego naporu doktryn, spojrzał na nie przede wszystkim z poziomu zwykłego człowieczeństwa. Jeżeli dobrze zrozumiałem ideę, to dał reżyser między innymi do zrozumienia, że człowiek z natury nie jest bestią, a staje się nią w określonych okolicznościach, kiedy zagubienie i pustka życiowa zmusza do szukania jego sensu zbyt łapczywie - w panice. To fascynujący temat i czuć podczas seansu, że obraz został doskonale przemyślany, by uświadomić widzowi jego wielopoziomowy charakter. Niestety jako całość, szczególnie warsztatowo jest nierówny, gdyż kluczowa scena rozmowy Stefana Wyszyńskiego (wyborny Marek Kalita) z Julią Brystygierową wznosi się zdecydowanie ponad poziom reszty, ratując jednocześnie jego finalną ocenę i obnażając wszelkie niedostatki reszty. Proszę mnie jednak zbyt opacznie nie zrozumieć, bo wszystko to, co prowadzi do spotkania z Prymasem jest ważne z punktu widzenia istoty fabuły i dzięki między innymi roli Janusza Gajosa, częstokroć poniżej wysokich standardów nie schodzi. Mam tylko na myśli fakt, że ten fragment zawiera w sobie całą esencję emocji i tylko w niej Maria Mamona aktorsko w pełni przekonuje. Gdyby może ograniczyć wątki, ewentualnie poprowadzić je nieco inaczej całość nabrałaby bardziej zwartego charakteru, a zdecydowane poczucie obcowania z teatralną atmosferą działałoby na korzyść produkcji. 

P.S. Na marginesie taka oto jeszcze refleksja się nasuwa. Parafrazując słowa oprawczyni - oni wszyscy byli wrogami, trzeba było ich wyeliminować, by zbudować nowy, lepszy świat. Trudno nie zauważyć, zachowując odpowiednie proporcje, że dziś spotykamy się z podobnie ideologicznym tworzeniem filozofii państwa czy nawet narodu. To smutne i przede wszystkim cholernie niebezpieczne, szczególnie dostrzegając w tym procederze rolę Kościoła. W czasach komunizmu był bohaterem demokracji, dzisiaj może być jej ostatecznym katem. 

poniedziałek, 5 grudnia 2016

Testament - Demonic (1997)




Przyznaję (i tu upatruję ryzyka, ale o tym na koniec), że jestem akurat fanem tej deathowej maniery wokalnej Chucka Billy’ego, stąd Demonic naturalnie w mojej osobistej hierarchii albumów Amerykanów lokuje się w ścisłej czołówce - tak zaraz po The Gathering i Low. Oczywiście od lat systematycznie smakuję albumy z pierwszej i drugiej dekady XXI wieku, jak i naturalnie często sięgam także po klasyki z lat osiemdziesiątych, to jednak ołtarzyk wystawiam przede wszystkim The Gathering i albumom odpowiednio z 1994 i 1997 roku. Obydwa czołowe z pudła wydawnictwa już w recenzjach/refleksjach sportretowałem, pozostało zatem skompletować trójcę i o Demonic kilka słów skrobnąć. Kluczową cechą krążka skręt w stronę nowoczesnego, współczesnego trendom z lat dziewięćdziesiątych grania. Czuć wyraźnie echa łojenia spod znaku Pantery czy Machine Head, ale w takim autorskim wydaniu, czyli inspiracje są ale przefiltrowane przez styl typowo "testamentowy". Biorąc pod uwagę fakt, że w tym okresie na klasyczne thrashowe młócenie w tradycji heavy nie było koniunktury, to ten ruch nie tylko wniósł do brzmienia grupy nowy oddech, ale jeszcze zwyczajnie pomógł przetrwać z klasą ten okres posuchy. Podobał mi się wtedy, wrażenie na mnie robi i obecnie ciężarny sound przez speca od gałek wykręcony, który  nie stracił na atrakcyjności i zachował dynamikę pomimo upływu lat. On potężny, odpowiednio masywny i sterylny. Dźwięk dudni, charczy i pręży swoje muskuły - tryska testosteronem osadzony w średnim, czasem bardziej żwawym tempie lecz bez galopad, patatajek. Billy natomiast ryczy niczym rozsierdzony bawół czy inny potężny bizon, z czym mu naturalnie do twarzy zważywszy na jego krępą fizyczność i indiańskie pochodzenie. Tonu dopełniają sprawnie odegrane partie instrumentalistów, a wisienką jest mechaniczna i cholernie precyzyjna gra Gene’a Hoglana. Chociaż dla większości zagorzałych wielbiciel legendy Testamentu, nie jest to czołowe ich dokonanie. Ja idąc pod prąd myśleniu stadnemu, indywidualnie spostrzegając rzeczywistość, na subiektywną ocenę się odważę i będąc świadomym presji ewentualnej publicznej chłosty Demonic pośród ikonicznych krążków grupy postawię. Tak przekonany o swojej racji jestem!

niedziela, 4 grudnia 2016

Anciients - Voice of the Void (2016)




Wszystko co napisałem trzy lata wstecz w temacie debiutu Anciients, mógłbym teraz śmiało skopiować niemal słowo w słowo, a tekst byłby adekwatnie skrojony pod drugi album Kandyjczyków. Innymi słowy, opisałbym pokrewieństwo ze starym Opeth, początkowym Mastodon i całościowo odbieranym Enslaved – w ogólności i z detalami. Dodałbym, że jedynym istotnym mankamentem kompozycji Anciients jest wokal, szczególnie gdy czyste zaśpiewy przybierają formy długich, zaciąganych fraz. Wtedy niestety gardłowemu grupy brakuje skali, a stosunkowo mdła barwa staje się nieco bolesna. Gdybym tylko do tych kwestii refleksję ograniczył nie mógłbym sobie zarzucić pójścia na łatwiznę, bo prawdę po tysiąckroć bym napisał. Dlatego też oszczędzając sobie intelektualnego wysiłku, w związku z nadwątlonymi masą materiału do opisu możliwościami tworzenia w miarę przecież oryginalnych w formie wpisów, odeślę jednocześnie do poprzedniej recki, a w tym miejscu dla tych co nie będą skorzy do grzebania w archiwum i po przebrnięciu przez ten chaos myśli, dosyć już katuszy zadanych zdaniami wielokrotnie złożonych będą mieli, w telegraficznym skrócie dopiszę co jeszcze następuje. Kompozycyjnie i instrumentalnie na Voice of the Void jest po prostu bardzo dobrze, na typowym poziomie względnie nieprzekombinowanego metalowego pierdolnięcia. Aż chwilami chciałoby się człowiekowi powrócić do początku lat dziewięćdziesiątych i czasów, kiedy jako młody metalowiec dopiero co bezgranicznie pochłonięty odkrywaniem gatunku miał mniej wymagań, a więcej entuzjazmu i pasji. Wtedy to krytyczne spojrzenie było ograniczone do oczekiwania potężnego kopa, względnie wciągającego klimatu, a aranżacyjne niuanse byłby traktowane marginalnie. Właśnie w ten sposób na Voice of the Void patrząc można zostać bezgranicznie wessanym w świat kreowanych brzmień i w pełni docenić rytmiczną nawałnicę soczystych riffów i konkretną moc generowaną intensywnym mieleniem urozmaicanym klimatycznymi wstawkami. Zauważyć niewielki progres w stosunku do debiutu i życzyć sobie w przyszłości kolejnego skrojonego wedle sprawdzonej receptury krążka. Jeśli zaś dopuści się do głosu lata rozwoju gustu muzycznego oraz obecne fascynacje, to i wymagania powędrują gwałtownie w górę, jak i współczesne sympatie rozminą się z numerami Kanadyjczyków. Staram się zatem, gdy albumy Anciients włączam przestawić na tryb nieaktualizowany i przyznaję, że wtedy bawię się w towarzystwie Voice of the Void i Heart of Oak wybornie.

P.S. Poprzednia okładka była wysmakowana, ale ta to już jest wyborna. 

sobota, 3 grudnia 2016

Kylesa - Spiral Shadow (2010)




Mocarny sludge z punkową zadziornością jaki Static Tensions w całości wypełniał, zastąpiony został na Spiral Shadow kierunkiem na bardziej rozbudowany klimat i rozwijanie tematów na modłę post-rockową. Oczywiście jest to pewne uogólnienie, odczucie po pełnym odsłuchu całego materiału, gdyż wachlarz emocji w poszczególnych numerach jest dosyć szeroki i nadal z powodzeniem również obsadzany na gwałtownych ciężkich riffach (patrz otwierające Tired Climb i Cheating Synergy), jak i dla urozmaicenia przeplatany ambientowymi wycieczkami czy refleksyjnymi podróżami (Distant Closing In, Dust). Głównie jednak album wypełniają w miarę chwytliwe kompozycje (Don’t Look Back, To Forget czy numer tytułowy), o których przystępność dbają misternie tkane instrumentalne pasaże oparte na plemiennym rytmie z żeńskimi ale nie "babskimi" wokalami i dla równowagi, by zbyt grzecznie nie było, z hardcorowo brzmiącymi skandowaniem. Wszystkie te nawiązania do wcześniejszych nagrań są jednak skutecznie neutralizowane brzmieniem pozbawionym charakterystycznej dzikiej szorstkości, na rzecz czystego soundu i muzycznej klarowności wprost z post rocka. I to jest podstawowym problemem na piątym albumie Amerykanów z Savannah w stanie Georgia, że tym sposobem ucieka z ich muzyki powietrze wprost proporcjonalnie do ograniczania jej szorstkości. Że gdy w założeniach kompozycje miały być bardziej przestrzenne, to w rzeczywistości jakimś cudem stały się poniekąd smętne i mdłe, a co za tym idzie pozbawione waloru, który by słuchaczowi dał powody do ekscytacji. Zabrakło w tym momencie finezyjnych pomysłów i powstała pustka w miejscu gdzie do tej pory wtłaczali pokaźne dawki adrenaliny. Nawet dwa zestawy perkusyjne stanowiące znak rozpoznawczy stylu Kylesy nie były w stanie odpowiednio efektywnie powierzchni zagospodarować, gdy w sukurs nie przyszła wyjątkowa kreatywność i zabrakło pędu do struktur urozmaicania. To z dzisiejszej perspektywy najmniej emocjonujący krążek zespołu, a te sześć lat wstecz może niewielki ale jednak powód  do obaw o dalszy kierunek rozwoju formacji. Dziś już jednak wiadomo, że była to chwilowa niepokojąca anemia, którą szybko zwalczyli odpowiednią dawką witaminy D w kolejnych odsłonach studyjnych działań.

piątek, 2 grudnia 2016

The Light Between Oceans / Światło między oceanami (2016) - Derek Cianfrance




Zaiste to dość niezwyczajna sytuacja, bowiem kiedy o przygotowywanej świeżej produkcji jednej z największych współczesnych reżyserskich nadziei przeczytałem, odczułem znamienne spore podniecenie, jak i w chwile później gdy z informacjami o fundamencie scenariusza się zapoznałem, równie duże obawy. Mianowicie twórczość Dereka Cinafrance dotychczas udowadniała, że banałów w niej człowieku nie uświadczysz, a powieść niejakiej M.L. Stedman to nic innego (wszystko na to wskazywało) jak morze banałów nastawione na ocean łez. O zgrozo, pomyślałem i jak ognia unikałem wszelkich dodatkowych spotkań z ocenami osób, które szybciej ode mnie z The Light Between Oceans się skonfrontowały. Bałem się strasznie zabicia nadziei, jakie ze sztuką Cianfrance’a łączyłem. Mimo chwili zwątpienia, wiary jednako w reżysera nie straciłem, a to co finalnie w towarzystwie małżonki w zaciszu kinowej sali obejrzałem, utwierdziło mnie jedynie w przekonaniu, że jak się posiada wyjątkową przenikliwość i talent do opowiadania filmowych historii, to nawet z tak banalnej w rzeczy samej fabuły można zrobić cudowny film. Chociaż niewiele podczas seansu mnie zaskakiwało, przede wszystkim pierwsze spore fragmenty wprowadzały w stan otępienia i odrobinę w objęcia boga snu wpychały, to wtedy w miejsce braku ekscytacji scenariuszem, karmiłem zmysł estetyczny malowniczymi pejzażami i niezwykłej urody scenami rodzącej się miłości. Chociaż fabuła przynosiła dramatyczne wydarzenia, to były one traktowane nieco z dystansem niby jako preludium do istoty filmu i tak spostrzegane swoją rolę jako wprowadzenie w klimat i zbudowanie więzi z widzem, by empatię wymusić, idealnie odegrały. Sednem w mym przekonaniu nie namiętność głęboka pomiędzy dorosłymi osobami, uczucia macierzyńskie dwóch kobiet czy te ojcowskie równie ważne, które na próby są narażone, a sama postać dziecka i naturalne jego instynkty oraz emocje w dramatycznych okolicznościach ujawniane. Stąd naturalnie swoją uwagę kierowałem na postać dziewczynki i jej odczucia znakomicie ręką operatora i zmysłem reżysera uchwycone. Te sceny kiedy Lucy-Grace zmienia ramiona które ją tulą, to emocje równie głębokie jak w przypadku Blue Valentine, gdy córka była świadkiem umierającego uczucia pomiędzy rodzicami. W tych momentach eksplozji emocji najdobitniej odczuwałem walory stylu Cinafrance’a i poddawałem się w pełni magii jego kina. I nie ma co narzekać, że na warsztat wziął fabułę obliczoną na chlipanie, kiedy chusteczki ocierały łzy wywołane autentycznymi przeżyciami, a szantaże emocjonalne nie były wynikiem nastawionej wyłącznie na zysk kalkulacji, tylko stanowiły część ludzkich wyborów i dylematów przed którymi potrzeby nas stawiają i decyzji jakie finalnie podejmujemy, wraz z konsekwencjami na jakie narażamy siebie i tych których najbardziej kochamy. Bo tak po prawdzie to banalność i melodramatyczność tej opowieści mieści się w granicach mojej wyrozumiałości wobec ckliwości łzawych historii. Jest także częścią natury człowieka, a w ujęciu reżysera dodatkowo idealnie zbilansowana zostaje z przenikliwością jego spojrzenia i artystyczną wrażliwością oblekania fabuły wytrawną formą obrazu i dźwięku. Żadnym marginalnym faktem jest też dobranie aktorskich indywidualności, współczesnych topowych gwiazd, które samym doskonałym warsztatem zawsze potrafiłyby podnieść wartość filmu o kilka poziomów. Tutaj wspaniale ze swojej roli się wywiązały, chemia pomiędzy Fassbenderem (chór westchnień niewieścich), a Vikander (seria wymownych samczych spojrzeń), to czysta doskonałość – ich gesty, mimika, oczy mówią wszystko to co kluczowe i swoim magnetyzmem widza zjednują. Emocje w nich i między nimi dostarczają niemal poetyckich uniesień i znaczenie przestaje mieć fakt, że to przecież hektolitry łez ma wywołać, gdy to autentyczne poruszenia i wzruszenia rozbudza. Ja moją  alergię na sztuczną egzaltację potraktowałem w tym wypadku jako praktyczny mechanizm, coś w rodzaju papierka lakmusowego sprawdzającego czy mam do czynienia z prawdziwymi emocjami czy sztucznym nastawieniem na efekt. Wzruszyłem się głęboko i ani raz nie uśmiechnąłem znacząco pod nosem, a to wyraźny sygnał przemawiający na korzyść The Light Between Oceans. Chyba, że mój nos mnie zawiódł.

P.S. Pamiętam doskonale Wichry namiętności i mój zachwyt nad przekonującym sposobem ukazania patosu i melodramatycznej ckliwości, sygnowany nazwiskiem Edwarda Zwicka. Po seansie moje myśli z miejsca podążyły w kierunku obrazu z 1994 roku, gdyż Derek Cianfrance dokonał tego samego co Zwick przed ponad dwudziestoma laty. Zachwycił mnie obrazem, który z natury nie powinien we mnie tego zachwytu wywołać. Znaczy byłem wrażliwy jako siedemnastolatek, pozostałem wrażliwy jako prawie czterdziestolatek. :)

czwartek, 1 grudnia 2016

Nocturnal Animals / Zwierzęta nocy (2016) - Tom Ford




Długo, bo aż siedem lat kazał Tom Ford czekać na swój drugi film. Może i dobrze, bo oczywiście rozsądniej być cierpliwym i uzyskać wyborny efekt, niż się spieszyć czy przedkładać finalnie ilość nad jakość, bez odpowiednio precyzyjnej staranności. Nie znam przypadku kiedy reżyser robi do kilku produkcji w roku, ewentualnie na przestrzeni dwóch, trzech lat zarzuca widza własną pracą i wciąż za każdym razem równie intensywnie fascynuje. Nie jestem w stanie przywołać przykładu twórcy podważającego tą tezę - ktoś pomoże? Tom Ford odnajdując się zawodowo nie tylko w filmie, mógł sobie pozwolić na komfort budowania napięcia powiązanego z wyczekiwaniem masy urzeczonych poprzednim dziełem na jego kolejny ruch w branży kinowej. Jednak gdy już pierwsze, obszerniejsze informacje związane ze Zwierzętami nocy do publiczności dotarły, wiadomo było, że z czymś wyjątkowym kolejny raz będzie miał każdy admirator jego talentu do czynienia. Dziękuję zatem Fordowi za tą uzasadnioną zwłokę i efekt finalny bez najmniejszych oporów w moim przekonaniu nazywany dziełem. Podkreślę pokornie zachwyt nad każdym detalem, choć minimalizując długość tekstu nie wymienię ich wszystkich - tym najdrobniejszym czy bardziej kluczowym elementem składowym wirtuozerskiej symfonii muzyki, obrazu i scenariusza. To jest bez wątpienia majstersztyk, sztuka na którą czeka się latami, a później przeżywa emocjonalnie i uparcie analizuje jej przesłanie i znaczenie. Niezwykły dar posiada ten, kto potrafi w artystycznej poświacie ukazać złożoność ludzkiej psychiki i dokonując takiego uwrażliwionego wglądu w istotę rzeczy nie zatracić kontroli, nie przekroczyć granic pretensjonalności czy emfazy. Odpowiednio dobierając środki stylistyczne przeniknąć do osobowości widza, jego intelektualnego potencjału, duchowej i estetycznej emocjonalności, by zaangażować na poziomie wyższym li tylko rozrywkowy. Żonglując zręcznie konwencjami nie zagubić się w korzystaniu z inspiracji, tylko własny oryginalny szlif konglomeratowi zjawisk i procesów nadać. W wytrawnych proporcjach scalić napięcie, którego źródłem wewnętrzne przeżycia bohaterów z surową mocą brutalności w znaczeniu dosłownym. Opowiedzieć równolegle płynnie i klarownie nawet trzy historie i zahipnotyzować na dwie godziny całkowicie odrywając od świata zewnętrznego, doprowadzając człowieka do współistnienia z opowieścią i klimatem wokół niej budowanym. Poziom napięcia ustawicznie podnosić i niepokój zasiewać korzystając z genialnych tematów muzycznych oraz fascynować każdą postacią dramatu z osobna, jakby one absolutnie odrębnymi wszechświatami były. Bazując rzecz jasna na mistrzowskich umiejętnościach starannie dobranych aktorów, bo przecież Nocturnal Animals nie byłby aż tak ekscytującym doświadczeniem, gdyby nie zjawiskowe role Amy Adams, Jake'a Gyllenhaala, Michaela Shannona czy Aarona Taylora-Johnsona. Nie byłby nim także gdyby Tom Ford nie zainspirował zespołu gwiazd do najwyższego wysiłku i nie potrafił wydobyć pełnego ich potencjału. Wtedy to rzecz jasna Tom Ford nie byłby prawdziwym mistrzem filmowej maestrii!

P.S. Nie ma w tekście słowa o samej fabule, bo absolutnie nie chcę nikomu odbierać prawa i przyjemności z zaskoczenia i odkrywania jej na własny sposób. Zadam tylko pytanie parafrazując główną bohaterkę - masz czasem człowieku wrażenie, że twoje życie poszło w zupełnie innym kierunku niż chciałeś? Postaw je sobie i pamiętaj poza tym, że nie da się uniknąć odpowiedzialności za własne decyzje. Czasu nie cofniesz bo on nieubłaganie upływa. Tik tak tik tak tik tak!

wtorek, 29 listopada 2016

Kaleo - A/B (2016)




Jest taki gość, który przede wszystkim w radiowym światku jako legenda całkowicie zrozumiale jest traktowany i to on podobno promuje w eterze ten młodziutki islandzki zespół. Tak przynajmniej mi doniesiono i nie mam podstaw by nie ufać tym informacją. Zaopatrzyłem się zatem w materiał z drugiego longa Kaleo, by na własnej skórze sprawdzić czy jakość z wpierw obwąchanego klipu odnaleziona zostanie także w innych kompozycjach znajdujących się na albumie. Teraz kiedy materiał poznany, mogę z ręką na sercu przyznać, że akurat A/B to żadne ogromne objawienie. Znam kilka grup, wokół których szum mniejszy, a osiągnięcia większe - ale doceniam pracę Kaleo i dostrzegam duży potencjał jaki w tych czterech młodzieńcach drzemie. Mój wstępny entuzjazm singlem wywołany może i nieco ochłodzony, bo No Good okazał się tylko w ograniczonym stopniu reprezentatywny dla całości. I tak jak w nim czuć ducha święcącego ostatnio triumfy sceniczne Royal Blood, to w każdej kolejnej kompozycji odnajduję echa innych dzisiejszych liderów szeroko rozumianego odpowiednio przyjaznego rocka, za którymi oczywiście kryją się lata doświadczeń i twórczości legend sprzed lat. I tak jak przykładowo w przytoczonym już No Good garażowa surowiznę duetu funkcjonującego jako królewska krew słyszę, to Way Down We Go kojarzy mi się z atmosferą roztaczaną przez Arctic Monkeys na AM. Broken Bones zaś to za sprawą sposobu intonacji i zawartości śpiewnego czarnego bluesa jednoznaczna wycieczka powiązana z Hozierem i jego Work Song, a zaśpiewany zapewne w ich ojczystym języku Vor í Vaglaskógi poprzez linie akustyka pojmowany jako inspiracja solowym Stingiem. Tych odniesień masa, a ja jeszcze wyraźnie w Automobile słyszę, jakby ścieżkę dźwiękową z coenowskiego Inside Llewyn Davis i w All The Pretty Girls ducha rodaków z Of Monstera and Man. :) Pytanie powstaje, czy mnogość wpływów łączyć ze ślepym naśladownictwem, oczywiście wartościowych wykonawców, czy może z poszukiwaniem własnej tożsamości, a może to zabieg, który z premedytacją został zastosowany by szerokie grono odbiorców z różnych frontów zdobyć. Poczekam na kolejny ruch tych gości, bo ciekaw jestem czy stać ich na coś więcej ponad poprawność. Zaczekam na odpowiedź na pytanie fundamentalne – czy mają ambicje by stworzyć na bazie tych wpływów coś w 100% własnego?     

niedziela, 27 listopada 2016

Temple of the Dog - Temple of the Dog (1991)




Zdarzyła się świetna okazja, by kilka zdań w temacie tego albumu napisać, bo oto ostatnio zremasterowana reedycja się pojawiła, a sam zespół zwarł szyki po latach i udał się w trasę po Stanach. Mam nadzieję, że dobrze przyjęte amerykańskie koncerty na kontynent grupę ściągną i w naszym urodziwym kraju jeden z gigów zostanie zorganizowany. Oj cieszyłbym się ogromnie i nie szczędził ciężko zarobionego grosza, by w tym pamiętnym dniu zameldować się w miejscu występu. Nie raz już wywróżyłem sobie wyjazd koncertowy pisząc o albumach sztandarowych dla mnie formacji, zatem może i tym razem moc sprawcza słów pisanych będzie ze mną. ;) Zanim jednak to się stanie (bo nie wyobrażam sobie by się nie stało) dorzucę do kolekcji około muzycznych refleksji, tą traktującą o tym jedynym krążku w dorobku Temple of the Dog. Dla każdego w miarę zorientowanego fana sceny, która w Seattle u schyłku lat dziewięćdziesiątych się zawiązywała, wiadome są okoliczności powstania tej supergrupy. Natomiast jeśli nie, to śpieszę donieść w telegraficznym skrócie, że funkcjonował ongiś taki twór muzyczny pod nazwą Mother Love Bone, a w jego szeregach kilku muzyków, których nazwiska wkrótce przestały być anonimowe. Stone Gossard, Jeff Ament i tragicznie zmarły w roku 1990 wokalista Andrew Wood. I to jest właśnie powód powstania Temple of the Dog, bo kiedy utalentowany i charyzmatyczny lider MLB opuścił ten ziemski padół (poniekąd niestety na własne życzenie), to szok i niedowierzanie, że tak młode życie może tak nagle zgasnąć do pionu postawiło kilku innych amatorów niebezpiecznych wrażeń. Innymi słowy młody człowiek zszedł, by inni pozwolili sobie na pozostanie przy życiu. Stąd lub bez związku z tym (cholera to wie), przyjaciele postanowili uczcić pamięć kumpla i nagrali krążek z numerami dedykowanymi jego osobie. Prócz muzyków MLB takie nazwiska jak Chris Cornell, Mike McCready, Matt Cameron i gościnnie Eddie Vedder w tym projekcie uczestniczyły, czyli można by rzec, że rodzina się zeszła. Cel był szczytny i kompozycje nagrane wartościowe, a stylistycznie umiejscowione gdzieś na przecięciu nostalgicznego blues-rocka i drapieżnego grunge'u. Kapitalnie zaaranżowane, doskonale wykonane i co najważniejsze z tak dużym ładunkiem emocji i dojrzałym przekazem, że po latach od dramatu nadal swoimi największymi walorami porywają. Teraz gdy z perspektywy ćwierćwiecza ich słucham, dochodzę do przekonania o ich ponadczasowości i ogromnym znaczeniu dla dalszego rozwoju ruchu umownie grunge'm nazywanego. To była ostatnia do tej pory prawdziwa rewolucja w rockowym świecie, która objęła swym zasięgiem szeroki wymiar popkultury, kształtując mentalnie i rozwijając intelektualnie całe rzesze młodych ludzi. Dziś już muzyka nie odgrywa podobnej roli, a przypadki kiedy dźwięki słuchane na tyle ambitne, by do wysiłku intelektualnego i emocjonalnych przeżyć wyższego rzędu zmuszały, bardzo rzadkie. Teraz bity i nawijka się liczą, ewentualnie w naszych granicach chwytliwy dance'owy rytm, z tekstami prostackie postawy gloryfikującymi. Idei konstruktywnych brak, idei demagogicznych w brud. Strasznie mi z tego powody przykro.

piątek, 25 listopada 2016

Metallica - Hardwired...To Self-Destruct (2016)




Metallica album studyjny wydała, zatem przejść obojętnie obok takiego wydarzenia nie wypada. Stąd uprzejmie donoszę, co z mojej perspektywy dostrzegłem, kilkukrotną konfrontację z materiałem ochrzczonym jako Hardwire....To Self Destruct sobie fundując. Mogę seriami wskazywać fragmenty, zagrania i motywy żywcem wyjęte z czarnego albumu i po części z Load, ale to nie plagiat, gdy „plagiatuje” się własne numery. To autocytaty, chyba że ktoś na zamówienie tak uszyte kompozycje im przygotował, bo trudno mi uwierzyć, że stać dzisiaj było ekipę tych zasłużonych muzyków na w pełni samodzielne zrobienie tak brzmiącej i w ten sposób skonstruowanej płyty, gdy stosunkowo niedawno na Death Magnetic nie potrafili nawet w ułamku pomimo buńczucznych zapowiedzi zbliżyć się do jakości z początku lat dziewięćdziesiątych. Tak wtedy jak i teraz zagrali cynicznie na emocjach fanów, postawili na sukces budowany na fundamencie klasyki, ale dopiero dziś odkupili własne winy, bo czuć w końcu na albumie Metalliki ducha ikony. Mimo, że odgrzali kotlety, to w tej nowej odsłonie jest w nich energia, moc i siła podobna tej sprzed laty. Zapewne ogromną rzeszę, w większości już oprószonych siwizną, bądź łysiejących fanów uszczęśliwili tym krokiem i sporo uciechy dali sentymentalistom. Stąd dywagacje, jakie nimi intencje kierowały, przemilczeć należy i radować się, że powstała w końcu bardzo przyzwoita płyta z kilkoma chwilami wręcz ekscytującymi. Nie psioczyć i malkontenctwem tej istotnej chwili bezcześcić. Lepiej by do usranej śmierci taką poprawnością krążki zapełniali, niż silili się na eksperymenty o żenującym efekcie finalnym. Postawiłem na nich czas jakiś temu krzyżyk i nie mam mimo wszystko zamiaru zmieniać frontu, bo współcześnie częstokroć inne dźwięki mnie kręcą, ale słucham sobie z przyjemnością tego materiału w samochodzie i niejednokrotnie nucę te chwytliwe numery, mając satysfakcję z faktu, że legenda nie sczezła na dobre w niebycie, a Panowie grajkowie nie odpłynęli w objęcia uzależnień pod ciężarem odpowiedzialności za własną sławę. To radosna niewątpliwie nowina dla całej ludzkości – bo kto (ha ha ha!) Nothing Else Matters nie słyszał. :)

P.S. Celowo powyżej wątek klipów do wszystkich dwunastu kompozycji z podwójnego albumu pominąłem, bo to ruch z ich strony ekscentryczny i marketingowo w obecnych czasach mający chyba marginalny wpływ na promocję. Ale co ja tam w sumie wiem o współczesnym obliczu rynku muzycznego. Przecież amerykańcem nie jestem!

wtorek, 22 listopada 2016

Frida (2002) - Julie Taymor




Dla równowagi, po kilku stosunkowo nowych, lecz niemiłosiernie szablonowych biografiach, w stronę absolutnej klasyki gatunku się skierowałem. Może i Julie Taymore nieco ułatwione zadanie miała, bo osoba Fridy Kahlo dość wyraźnie kliszom się wymyka. Jednako znam też przypadki, kiedy postać oryginalna była, a obraz o niej nudził ogromnie. W tym konkretnym przypadku idealna korelacja pomiędzy wyjątkowością bohatera, a formą opowieści o nim zachodzi. Czuć w produkcji kobiecą rękę i widać, że to za reżyserię odpowiada płeć żeńska, bo zakładam, że męskie spojrzenie na materię byłoby pozbawione tak intensywnego eterycznego uroku i magnetyzmu oraz na zmysły wzrokowe oddziaływania. Nie ma też takiej możliwości, by mężczyzna potrafił równie sugestywnie i trafnie oddać osobowość nietuzinkowej kobiety. Żony sławnego męża, wybijającej się na niepodległość emancypantki, twardej babki, która poniekąd na własne życzenie załamania nerwowe przechodziła, bo była wyrozumiała lub nawet naiwna, a jej uczucie i fascynacja kochankiem na zbyt wiele mu pozwalały. W duchu własnych przekonań, filozofii, ideałów i utopijnej ideologii kierującej ją w sposobie myślenia ku nowym prądom i trzymającej zarazem podświadomie w ryzach tradycji. Taki był z niej oryginał, że machnęła mocny alkohol prosto z butelki i jednocześnie zmysłowością czarowała - chwytała los w swoje ręce, za bary się z życiem brała, ale i wrażliwość emocjonalna ciepłą i rodzinną kobietą ją czyniła. Podziw ogólny wzbudzała, bo talent posiadała niezwykły, inteligencję nieprzeciętną, poczucie humoru wyrafinowane i charyzmę ujmującą, która pasją otoczenie zarażała. Kobieca empatia i warsztat aktorski Salmy Hayek pozwoliły, by Frida w oczach Julie Taymore przekonująco jako bohaterka swoich czasów zaistniała. Niestety jako postać tragiczna, bo życie przecież jej nie oszczędzało, próby charakteru wielokrotne jej fundując, skazując na ból fizyczny i częstokroć psychiczny w wymiarze egzystencjalnym. Każde doświadczenie odbijało się bezpośrednio na jej sztuce, a dzięki pracy osób zaangażowanych w produkcję tego filmowego rarytasu mogłem poznać choć we fragmentach plastyczny i duchowy wymiar jej artystycznych dokonań. Za pośrednictwem ciekawych animacji, dosłownie wkroczyć choć na chwilę w świat sztuki awangardowej. Ja człowiek, który akurat o malarstwie w ujęciu praktycznym wie niewiele.

Drukuj