niedziela, 27 listopada 2016

Temple of the Dog - Temple of the Dog (1991)




Zdarzyła się świetna okazja, by kilka zdań w temacie tego albumu napisać, bo oto ostatnio zremasterowana reedycja się pojawiła, a sam zespół zwarł szyki po latach i udał się w trasę po Stanach. Mam nadzieję, że dobrze przyjęte amerykańskie koncerty na kontynent grupę ściągną i w naszym urodziwym kraju jeden z gigów zostanie zorganizowany. Oj cieszyłbym się ogromnie i nie szczędził ciężko zarobionego grosza, by w tym pamiętnym dniu zameldować się w miejscu występu. Nie raz już wywróżyłem sobie wyjazd koncertowy pisząc o albumach sztandarowych dla mnie formacji, zatem może i tym razem moc sprawcza słów pisanych będzie ze mną. ;) Zanim jednak to się stanie (bo nie wyobrażam sobie by się nie stało) dorzucę do kolekcji około muzycznych refleksji, tą traktującą o tym jedynym krążku w dorobku Temple of the Dog. Dla każdego w miarę zorientowanego fana sceny, która w Seattle u schyłku lat dziewięćdziesiątych się zawiązywała, wiadome są okoliczności powstania tej supergrupy. Natomiast jeśli nie, to śpieszę donieść w telegraficznym skrócie, że funkcjonował ongiś taki twór muzyczny pod nazwą Mother Love Bone, a w jego szeregach kilku muzyków, których nazwiska wkrótce przestały być anonimowe. Stone Gossard, Jeff Ament i tragicznie zmarły w roku 1990 wokalista Andrew Wood. I to jest właśnie powód powstania Temple of the Dog, bo kiedy utalentowany i charyzmatyczny lider MLB opuścił ten ziemski padół (poniekąd niestety na własne życzenie), to szok i niedowierzanie, że tak młode życie może tak nagle zgasnąć do pionu postawiło kilku innych amatorów niebezpiecznych wrażeń. Innymi słowy młody człowiek zszedł, by inni pozwolili sobie na pozostanie przy życiu. Stąd lub bez związku z tym (cholera to wie), przyjaciele postanowili uczcić pamięć kumpla i nagrali krążek z numerami dedykowanymi jego osobie. Prócz muzyków MLB takie nazwiska jak Chris Cornell, Mike McCready, Matt Cameron i gościnnie Eddie Vedder w tym projekcie uczestniczyły, czyli można by rzec, że rodzina się zeszła. Cel był szczytny i kompozycje nagrane wartościowe, a stylistycznie umiejscowione gdzieś na przecięciu nostalgicznego blues-rocka i drapieżnego grunge'u. Kapitalnie zaaranżowane, doskonale wykonane i co najważniejsze z tak dużym ładunkiem emocji i dojrzałym przekazem, że po latach od dramatu nadal swoimi największymi walorami porywają. Teraz gdy z perspektywy ćwierćwiecza ich słucham, dochodzę do przekonania o ich ponadczasowości i ogromnym znaczeniu dla dalszego rozwoju ruchu umownie grunge'm nazywanego. To była ostatnia do tej pory prawdziwa rewolucja w rockowym świecie, która objęła swym zasięgiem szeroki wymiar popkultury, kształtując mentalnie i rozwijając intelektualnie całe rzesze młodych ludzi. Dziś już muzyka nie odgrywa podobnej roli, a przypadki kiedy dźwięki słuchane na tyle ambitne, by do wysiłku intelektualnego i emocjonalnych przeżyć wyższego rzędu zmuszały, bardzo rzadkie. Teraz bity i nawijka się liczą, ewentualnie w naszych granicach chwytliwy dance'owy rytm, z tekstami prostackie postawy gloryfikującymi. Idei konstruktywnych brak, idei demagogicznych w brud. Strasznie mi z tego powody przykro.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj