piątek, 22 sierpnia 2025

Dies Irae - Sculpture of Stone (2004)

 

Gdy nabieram smaczka na polski death metal, to nie sięgam po krążki najbardziej utytułowanego w stawce Vadera, ani w sumie żadnej z innych kapel jakie swego czasu zbudowały legendę polskiej sceny śmierć metalowej, tylko kładę łapska na czymś do czego swoje większe i mniejsze trzy grosze dorzucał Jacek Hiro. Z pełnym szacunkiem rzecz jasna dla tych wszystkich muzyków z naszego ojczyźnianego łez padołu, którzy metalowy sound zdominowali gęstym, wypieszczonym klasycznym rodowym death'em, w brzmieniu tak charakterystycznie wykręcanym przez rodzime studia, to jednak niekoniecznie czuję się komfortowo gdy rąbanka raczej antymelodyjna do moich steranych uszu dociera. Kręci mnie soczyste mielenie, ale niepozbawione waloru chwytliwego, a tego na Sculpture of Stone absolutnie nie brakuje. Pełnoprawny i suwerenny organizm, a nie jakiś efemeryczny projekt muzyków związanych z Vader (tak pisano o nich w 2004 roku) zasługiwał już od niemal początku istnienia na największe zainteresowanie, bowiem prezentował za każdym razem gdy wydawał nowy album tak intensywnie, jak oryginalnie i dojrzale, a najbardziej to idealnie wiązał w sobie agresję, brutalność i przejrzystość aranżacyjną z melodyjnym sznytem, jaki z pewnością sprawdzał się znakomicie w warunkach koncertowych. Bił z tego sterylny chłód północy, inspiracje wiadomego pochodzenia sceny goteborgskiej, lecz słychać było wyraźnie również tak samo akcenty brytyjskiego biegania po gryfie i wycinania wspomnianych idealnych do headbangingu riffów złożonych nie tylko z rytmu jak i melodii, ale i nie brakowało puszczania oczka w kierunku europejskim holenderskim (groove), czy amerykańskiej specyfiki gatunku - gęsto, intensywnie. Taka niby hybryda wpływów, która posiadała jednocześnie akcenty produkcyjne specyficzne jedynie dla polskich warunków studyjnych, przez co nie było mowy aby gdzieś na zachodzie fani stylistyki na pełnej w temacie nie wyczuli skąd ten żywioł przybywa. Żywioł jaki bez chwili zawahania na polskim podwórku określam rodzajem all star bandu, bowiem wiosłowali w nim najlepsi/najbardziej wówczas rozpoznawani, na basie zapier***** i darł ryja niczym w-Kurwiony wieprz człowiek też ze statusem, a bębnił u swego (jak się okazało) schyłku nieodżałowany/pożegnany mistrz/legenda fachu i fan dobrej zabawy na granicy życia i śmierci, więc ekipa zaiste była to tak godna jak i z potencjałem. Z potencjałem który się rozmył, bądź przez losowe okoliczności po prostu sczezł i tyle. Pozostały dwa krążki w ich stylu i jeden na jakim jeszcze ten właściwy wyrazisty koloryt się wykuwał. The Sin War i Sculpture of Stone zaliczam do ekstraligi naszego death'u, co nie jest zaskoczeniem skoro może i one mnie nie ukształtowały, ale na pewno ustabilizowały moje kierunkowe gusta. Słuchało się tego niegdyś znakomicie - słucha się tego doskonale i dzisiaj!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj