piątek, 28 kwietnia 2017

Patriots Day / Dzień patriotów (2016) - Peter Berg




To było sprawozdanie, relacja z autentycznych wydarzeń – z minuty na minutę, z godziny na godzinę. Wpierw krótkie zapoznanie z postaciami, za chwile sam kluczowy zamach, ludzka tragedia i śledztwo w pełnej krasie, często nieudolności. W początkowej fazie rodzaj fabularyzowanego dokumentu, a dalej już w konwencji czystego kina akcji. Peter Berg to przecież specjalista od wykorzystywania historii opartych na prawdziwych zdarzeniach i przyznaję, że po raz kolejny robi to solidnie z rzemieślniczym podejściem. Niby nie ma się do czego przyczepić, ale też takie kino w jego wykonaniu nie porywa pomimo dramatycznego materiału. Oczywiście jest w tych produkcjach coś, co łapie za serducho, szczególnie gdy sięga się do wykorzystania na końcu prawdziwych twarzy tych, którzy życie stracili. Wtedy człowiek sobie uświadamia, że to coś więcej niż tylko filmowa historia, to rodzaj hołdu złożonego ofiarom bezsensownej przemocy. 

czwartek, 27 kwietnia 2017

Man on Fire / Człowiek w ogniu (2004) - Tony Scott




Od wielkiego dzwonu zacieram rączki z radości gdy czarnoskóry faworyt dojrzałych kobiet, znany jako Denzel Washington na ekranie swoje umiejętności aktorskie prezentuje. Zwyczajnie one wątpliwej jakości, raczej ograniczone tylko do używania autopilota, powielania tych samych gestów, tej samej mimiki. Utyskuje sobie teraz w najlepsze, bowiem rzadko jest "Pan postawny" autentyczny i wzbudza swoją grą jakiekolwiek emocje. W tym przypadku akurat obok takich aktorów charakterystycznych jak Christopher Walken i Mickey Rourke wypada jednak przekonująco. Bo tym razem, może jakimś cudem reżyser, który przecież za speca od kina akcji był uważany, do wzniesienia się na szczyt gwiazdora zainspirował, obsadził w roli dobrze dla niego skrojonej i sam kapitalnie opowiedział mocną historię z głęboką warstwą emocjonalną. Temat ochroniarza z mroczną przeszłością zapijającego psychiczne problemy i vendetta stanowiąca główny cel jego egzystencji, może wykorzystywany wielokrotnie i z innych tytułów często znany, ale w tej odsłonie to konkretna twarda jazda i w dodatku sporo chwytających za serce scen do przeżywania. Niby to rasowy sensacyjny film, ale chwilami ocierający się z zachowaniem oczywiście proporcji (by fana krwawej bitki nie odstraszyć) o psychologiczny dramat, gdyż o relacjach między ludźmi opowiada i to one właśnie stanowią główną oś wokół której akcja z walką ze skorumpowanymi policjantami, bezwzględnymi bandziorami kreowana. W nim chłodny profesjonalizm, gruba skóra twardziela i systematyczne jego z niej odzieranie, by finalnie ciepłą zażyłość z widzem zbudować. Jest napięcie, jest nerwówka postaci udzielającą się widzowi i dynamika odpowiednio sterowana. Trochę męczy może ta unowocześniona forma, te ujęcia tuningowane, takie rwane pulsujące nazbyt wyrazistą barwą. Ich zbyt wiele, jednak można się do tej niekoniecznie trafionej formuły przyzwyczaić i pozwolić porwać historii niezbyt jednak oryginalnej.

P.S. Patrzę i widzę, tak to Dakota Fanning, ta sama która w American Pastoral ostatnio oglądana. Tak ta sama, tylko trzynaście lat robi różnicę. :)

środa, 26 kwietnia 2017

Hable con ella / Porozmawiaj z nią (2002) - Pedro Almodóvar




Na początek zaskakujące oświadczenie. Przyznaję, że to mój absolutnie pierwszy raz z jakimkolwiek filmem Almodóvara. Z całkowitą świadomością omijałem jego twórczość, gdyż ubzdurałem sobie lata temu, że będę trzymał się z daleka od irytujących postaw lansowania się na wyrafinowanej sztuce niekoniecznie przez lansera rozumianej, a tym bardziej sam nie wpadnę w taką pułapkę. Przyszedł jednak czas na zweryfikowanie po części nieracjonalnego przekonania, bo jak długo można być ignorantem w temacie ważnej części europejskiego kina. Na początek wybór padł (w dużym stopniu przypadkowy) na obraz jak się zdołałem zapoznać, przez krytykę uznany za jedno z największych dokonań hiszpańskiej ikony. Faktycznie, trudno się nie zgodzić, że Porozmawiaj z nią to kino naprawdę wysokich lotów. Obraz zjawiskowy, niemal metafizyczny z tajemniczą aurą, emocjonalnie głęboki, psychologicznie przenikliwy, poetycki i w granicach dobrego smaku, ale jednak dość kontrowersyjny - mam tutaj rzecz jasna na myśli wątek gwałtu i inspiracje dla czynu pochodzącą z niemej surrealistycznej parodii pornografii. Nawet jeśli epizod ten dla zrozumienia zachowań bohatera istotny, to nie odciąga uwagi od głównego tematu, względnie przesłania którym co by się nie silić na skomplikowane i wybujałe interpretacje – głęboka miłość, przybierająca formę obsesji, zmuszająca widza w tym prowokatorskim kontekście do pobudzonej refleksji. Takie zabiegi scenarzystów i reżyserów w ambitnym kinie cenię ogromnie, bo otwierają oczy i zmuszają do wyczołgania się z bezpiecznego legowiska, w którym otaczamy się wygodnymi schematami szablonowego myślenia. Wszystko to czego spodziewałem się po obrazie autorstwa Pedro Almodóvara odnalazłem już w pierwszym obejrzanym filmie. Dostrzegłem sporo wartościowych atutów, które jednocześnie przekleństwem tego rodzaju stylistyki, bowiem łatwo przekroczyć tą bardzo cienką granicę pomiędzy emocjonalną ekstazą, a emocjonalnym nadęciem kierującym wprost do śmieszności. W tym jednak konkretnym przypadku, mimo że Almodóvar balansował niebezpiecznie na krawędzi to jednak nie stracił równowagi. Pytanie we mnie pobudził, czy w innych przypadkach robił to także z wyrafinowaniem i bez wpadania w sidła przesadnej egzaltacji? Odpowiedź będę uzyskiwał systematycznie i w tym miejscu skrupulatnie ją sobie dla siebie archiwizował.

P.S. Czy już takim przemądrzałym „almodovarofanem”, jakim być nie chciałem zostałem? :) Poważnie jednak mówiąc, to pomimo wyjątkowości tego obrazu nie trafił do mnie z taką intensywnością jaką ochy i achy profesjonalnej krytyki zapowiadały. Chyba jednak nie jestem jeszcze odpowiednio wyrobionym kinomanem.

wtorek, 25 kwietnia 2017

The Assassination of Jesse James by the Coward Robert Ford / Zabójstwo Jesse'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda (2007) - Andrew Dominik




Na firmamencie jako gwiazda dominująca oczywiście Brad Pitt w kolejnej wybornej kreacji, ale w tle i absolutnie nie w jej cieniu tym razem Casey Affleck i jego specyficzna fizyczność doskonale do roli zaadaptowana – powierzchowność, wyraz twarzy, a nawet głos. Idealnie został obsadzony młodszy z Afflecków dając całej produkcji dodatkowy atut. Ich akurat w tym przypadku cała litania, gdyż to od najdrobniejszego detalu do finalnej całości opowieść fenomenalna. Powolna ale treściwa, nostalgiczna i skonstruowana w formule gawędy opowiadanej przez narratora. Z hipnotyzująco rozmytymi ujęciami, każdym kadrem precyzyjnie przygotowanym i muzyką nie byle kogo. Kino absolutne, chociaż zapewne nie każdy z moim entuzjazmem się zgodzi, gdyż to nie jest typowy western z konstrukcją zmierzającą do finalizacji klasycznym happy endem. Brak w nim także spektakularnych pościgów, chociaż napadów to dość licznie uświadczymy. Poza tym bohaterowie wymykają się jasnym podziałom na bandziorów i stróżów prawa – jednych zuchwałych i godnych potępienia, drugich natomiast praworządnych i zasługujących na uznanie. To bardziej thriller psychologiczny osadzony w epoce dzikiego zachodu, niźli film akcji. Suspens z postaciami skomplikowanymi, wielowymiarowymi o aparycji zarówno zakapiorów, jak i dojrzałych cherubinów – Pitt rządzi. To studium ludzkich zachowań w ekstremalnych okolicznościach, obraz o lojalności i zaufaniu, o zazdrości i zdradzie, trudnej walce z własnymi demonami, fizycznej słabości i duchowej alienacji. Nawet jeśli od początku tytuł jednoznacznie na trop naprowadza i poniekąd wiadomo czym się ta historia zakończy, to stale gęstniejącą melancholijna atmosfera uwagę absorbuje i tajemnica mimo wszystko umiejętnie zostaje dialogami w formie pasjonujących „pogaduszek” pobudzana. Dla mnie majstersztyk, a co dla was to mało mnie obchodzi. Jak patrzę na sposób bycia takiego Jesse’ego to arogancja się we mnie budzi. :)

P.S. Jeszcze jedno przed czym moje kolana się uginają, to cała promocyjna sesja zdjęciowa stylizowana na tą z epoki - znakomitość przywołująca skutecznie mrocznego ducha tamtych czasów.

poniedziałek, 24 kwietnia 2017

Fences / Płoty (2016)




Zatem! Denzel Washington w rolę reżysera powtórnie wejść próbuje, jednocześnie odgrywając centralną postać w dramacie na podstawie sztuki Augusta Wilsona. Na warsztat bierze ciekawy temat, ale niestety w nieznośnie napuszony sposób potraktowany. Brak mi wiedzy czy charakter finalnego produktu zależny wyłącznie od autora tekstu, czy może to praca Washingtona wtłacza ten cholernie drażniący patos. Tutaj się nie mówi, tutaj się przemawia, wygłasza płomienne kazania, a wzruszenie i poruszenie najgłębsze odbiera mowę, z tchu ograbia. Tak, drwię sobie, ale takie moje zachowanie uznaję za usprawiedliwione, kiedy tego rodzaju rozbuchana emfaza na pierwszym planie odbiera w bardzo znaczącym stopniu autentyczność poważnej przecież tematyce. Potoczyste teatralne monologi, dialogi niczym czytane ukradkiem z wcześniej przygotowanej kartki – wszystko to nienaturalne i pretensjonalne, przegadane i zwyczajnie przez większość seansu nudne. Gdzieś w połowie coś się zawiązuje, ferment zostaje zasiany, ale z niego nic szczególnie przekonywującego nie wynika. Żeby jednak nie było nieporozumień, to w sumie technicznie dobre, bardzo przyzwoite kino, miejscami nawet wspinające się dość wysoko, ale dramatycznie niestety przerysowane przez co nie budzi takich emocji, jakich oczekiwałem. Miałem, gdy bez entuzjazmu oglądałem skojarzenia z hollywoodzkim kinem lat czterdziestych i pięćdziesiątych, ale takim bez czaru, jakim oryginalne produkcje z tego okresu intensywnie przesiąknięte. Może wygrywa obrazem, malowniczo sugestywnym, ale przegrywa nadmiernym nadęciem – irytująco ofensywnym.

P.S. Oscar przyznany Violi Davis uznaję za dowód słabego gustu Akademii, znaczy równie dobrze mogliby go oddać w ręce którejś z nieco bardziej charyzmatycznych wenezuelskich aktorek. Płaczliwość i egzaltacja podniesiona do kwadratu, w typie niemal oper mydlanych. Zawód, wstyd, bo zarówno po warsztacie Davis, jak i elicie jurorskiej więcej można się spodziewać.

niedziela, 23 kwietnia 2017

Troubled Horse - Revolution on Repeat (2017)




"Kariera" Troubled Horse jak wynika z szybkiego researchu przepastnych archiwów netu już dość długa, bo wzmianki o powstaniu grupy kierują aż do roku 2003-ego. Natomiast dorobek płytowy mizerny, jedynie na koncie samotny długograj sprzed pięciu lat, który wówczas (już teraz wiem :)) także kilkukrotnie przesłuchałem. Napiszę więcej, jeżeli mnie pamięć nie myli to ja swego czasu nawet Szwedów na żywca oglądałem, a miało to miejsce w grodzie Kraka przy okazji klubowego mini festiwalu na którym z ogromną radością show kameralny (bo wraz z małżonką przy stoliku z pomarańczową lampką) Amerykanów z Orchid widziałem. Jednak nie był to wówczas zapewne porywający ich występ, skoro w pamięci się wyraźnie nie odłożył, a i sama debiutancka Step Inside większego wrażenia na mnie nie zrobiła. Ot solidny retro rock, ze sporą ilością klawisza, bardziej zapatrzony w tradycję bigbitu (tak wiem, że to polskie określenie tradycyjnego rock'n'rolla :)) w warunkach europejskich spod znaku The Animals, niż rozimprowizowanych herosów spod egidy Led Zeppelin. Stąd w moim muzycznym życiu wyłącznie na moment się pojawili i cichaczem z niego zniknęli, większego śladu nie pozostawiając. Nie dziwi mnie zatem, iż kiedy kumpel podrzucił mi info o nowym albumie ekipy Troubled Horse przez chwilę dumałem o kogo mu chodzi. "A to ci goście", triumfalnie oznajmiłem, kiedy pierwsze skojarzenie skleciłem i dalej to już z górki kolejne z pamięci wydobyłem, lecz entuzjazmu wielkiego nie wykazywałem, a bo i dlaczego. "Opatrzność" jednak czuwała bym nie zignorował krążka, który zbiegiem okoliczności do mnie dociera. Coś mi szeptało, że trzeba Revolution on Repeat zlokalizować i sprawdzić. Jakież było moje zdziwienie przez pryzmat wcześniejszych z kapelą doświadczeń, gdy po pierwszym odsłuchu przez dłuższy czas nie potrafiłem się od tego materiału uwolnić. Zupełnym jednak  faworytem okazał się numer The Haunted, który w zapętleniu z ekscytacją, wręcz obłąkaniem kręcił się chyba nastokrotnie. Ogólnie zawartość nowego longa różni się zasadniczo od tego co na Step Inside retro rockersi zamieścili. Zamiast wszędobylskich plam i plumknań parapetu więcej ognia krzesanego - gitary tną kapitalne klasyczne w formie, jednak na swój sposób uwspółcześnione riffy, sekcja dodaje animuszu, bas szyje pulsujące tematy, perkusja podbija ich moc, a wokalista z pasją wyśpiewuje kolejne wersy. To już nie jest ten wspomniany bigbit, tylko rasowy blues-rock, energetyczny hard-rock z nadal mrocznym folkiem w roli klimatycznego tła. Płyta absolutnie nie jest jednowymiarowa, bo obok ognistych rockerów sporo atmosfery budowanej za pośrednictwem powoli rozwijanych motywów - bluesowych brzdąkań wioseł spowitych bez przesadnej obfitości klawiszową mgiełką. Najważniejszym natomiast walorem Revolution on Repeat okazuje się permanentne napięcie, masa momentów kulminacyjnych, stałe trzymanie najwyższego poziomu entuzjazmu i pasji wykonawczej. Ten album kipi od dynamicznych kaskad, wyrazistych dźwięków skonstruowanych z szacunkiem dla tradycji i z młodzieńczą wręcz radością zagranych. Na koniec taka oto refleksja! Już myślałem, że ten sprzed kilku lat boom na retro granie powoli zaczynał umierać śmiercią naturalną, bo oto nie dostrzegałem świeżych propozycji mało znanych lub całkowicie nowych przedstawicieli nurtu. Owszem najlepsi z tonu nie spuszczali nagrywając świetne albumy, ale świeżej krwi, nie zauważałem. A tu nagle, znienacka taki Troubled Horse z siłą huraganu z nowym otwarciem wkracza, obok niego Blues Pills z opóźnieniem odkrywam i po raz drugi z entuzjazmem patrzę w przyszłość retro rocka. 

piątek, 21 kwietnia 2017

Blues Pills - Lady in Gold (2016)




Ze sporym opóźnieniem przesłuchałem dwójkę Blues Pills, zapewne od lat zdystansowany od niemal wszystkich kobitek za mikrofonem. Jednak ileż to można ignorować dobry trend, kiedy to Panie błyszczą kapitalnymi wokalizami! :) Pozwoliłem akurat już jakiś czas temu na wtargnięcie do mojego muzycznego (niemal wyłącznie męskiego) świata Mlny Parsonz, znakomitego głosu Royal Thunder, ostatnio także młodziutkiej belgijce śpiewającej w Black Mirrors, w końcu po części także charyzmatycznej Alison Mosshart w konfiguracji z Jackiem Whitem i jeszcze z pełnym impetem babeczce współpracującej między innymi z Buzzem Osbornem w Crystal Fairy. Do tej elity dodam również Beth Hart, Susanne Sundfør, zjawiskową Lorde, od czasu do czasu obowiązkowo legendarną już Amy Winehouse oraz do momentu wydania ostatniej rozczarowującej płyty największą chyba obecnie gwiazdę żeńskiego wokalu, czyli Adele. Idąc wiec za ciosem po sforsowaniu nonsensownej przecież blokady dopuszczam także Blues Pills i kapitalny głos Elin Larsson. Toż to czysta perfekcja, więcej mainstream jak się patrzy gdyby postanowiła solową karierę rozpocząć. W takim I Felt a Change, a jeszcze bardziej Gone So Long jej popisy postawię na równi ze wspomnianą znakomitą Beth Hart, a sam ten numer mógłby z powodzeniem znaleźć się którejś z płyt Amerykanki, a może i nawet 19 lub 21 divy Adele. Ta dziewczyna na froncie to ogromna zaleta Blues Pills, niezaprzeczalny atut, że kogoś tak rewelacyjnego za mikrofonem szwedzka retro rockowa kapela posiada, ale i trochę ich przekleństwo, bowiem to zawodowe brzmienie jej strun głosowych, na równi bluesowe jak i mocno podbarwione soulem, wymusza na kompozycjach większą przebojowość. Bo jak takiego potencjału nie wykorzystać i na wzrost popularności takiego waloru nie przeliczyć. Stąd mam wrażenie, iż ten znaczny jednak wciąż przez dobry gust kontrolowany dryf od sentymentalnego bluesa w stronę często szlachetnego soulu, względnie funkującego R&B ma swoje uzasadnienie. Teraz na Lady in Gold to zespól jak mniemam z krwi i kości hipisowski, który w polskich warunkach z Breakoutem takiemu jeszcze zielonemu "znawcy" się kojarzy, a sięgając za ocean myśli jego biegną w stronę Jefferson Airplane. Pewnie się mylę i te ostatnie porównania mocno chybione, jednak nie zmienia to faktu, że jakbym więcej o scenie z przeszłości wiedział to do największych i najlepszych (tak nie zawsze są to synonimy) bym ich porównał. Tworzą fantastyczne przeboje i pomimo, iż one bardzo chciałyby popularność większą od tej standardowej dla współczesnego retro rocka zdobyć, to czuć tutaj że przede wszystkim szczerość i potrzeba wewnętrzna pisania takiej właśnie nieco wypolerowanej muzyki ekipą z pierwotnie Örebro kierowała. To im w duszy śpiewa i naturalnie tą drogą podążają, mają bezspornie papiery na zapamiętywalne granie i duszę niezbrukaną chyba nadal gorączką kolekcjonowania złotych płyt przygotowywanych dla masowego odbiorcy. Nie martwię się jednak na razie, że zagubią się w pogoni za sławą, że ulegną iluzji makiawelicznego splendoru, wszelkim czającym się merkantylnym pokusom i podporządkują kiczowatym potrzebom komercji. Póki nimi hipisowska natura kieruje zbłądzić ku miałkości zapewne im się nie zdarzy. :) Oby!

P.S. Asekuracyjnie jeszcze raz podkreślę, że powyżej znajdujące się porównanie do Breakoutu i może odrobinę mniej do Jefferson Airplane należy traktować jako żart świadomy, który także obrazuje dystans jaki amatorski recenzent posiada do swojej wciąż jeszcze ograniczonej wiedzy o czasach kiedy praprzodkowie podobnych Blues Pills formacji swoje perełki nagrywali. Nie jestem emerytem by pamiętać przełom lat 60/70-tych i na bieżąco, na żywca obserwować scenę rockową i jej burzliwą ewolucję. Dodatkowo tak wiele na dzisiejszej scenie i tak dobrze się dzieję, że naturalnie brak czasu by klasykę  sprzed lat detalicznie odkrywać. Poza tym przecież każdy nawet mało kumaty fan słyszy, że taki wspominany Go So Long ma potencjał by z powodzeniem przygody agenta 007 firmować, a nie wyobrażam sobie by któryś z mnie znanych numerów ekipy dowodzonej przez Tadeusza Nalepę mógłby stylistycznie w tej roli się odnaleźć. Nieco inaczej ta sytuacja wygląda z Jefferson Airplane, ale tak jak napisałem skojarzenia z amerykańską hipisowską legendą nie są aż tak bardzo nietrafione. :)

czwartek, 20 kwietnia 2017

Les Amours imaginaires / Wyśnione miłości (2010) - Xavier Dolan




Napiszę w miarę krótko! Na pewno sie uda! :) Les Amours imaginaires to nie jest jeszcze poziom takich późniejszych obrazów Xaviera Dolana jak Laurence Anyways, Tom à la Ferm, czy tym bardziej moich faworytów - osobiście poruszającego Juste la fin du monde i wreszcie absolutnie fenomenalnej (po części także tematycznie mi bliskiej) Mommy. Widać wyraźnie, że autorski styl młodzieńca dopiero się kształtuje - on kombinuje i eksperymentuje, poszukuje optymalnej formuły, choć robi to jak na swój wówczas przecież niespotykanie młody wiek sprawnie i z gracją, to odrobinę jednak, co naturalne niezdecydowanie. Formalne pomysły zaczynają ewoluować, a każda kolejna produkcja Dolana w przyszłości będzie tylko udowadniała, że autorski styl dojrzewa, a sam twórca nabiera coraz większej pewności (czasem Laurence Anyways się kłania), pozwalając sobie na zbytnie rozpasanie. Tutaj ono jeszcze powściągane, mimo że jak na odrobinę ponad dziewięćdziesiąt minut seansu spora gama środków stylistycznych zostaje zastosowana. Raz króciutkie ujęcia, teledyskowy montaż, a za chwilę wyrafinowane rozbudowane kompozycje lub nerwowe zbliżenia centralnych postaci z eksponowaną mimiką i rangą wypowiadanego słowa. Muzyka ma ogromne znaczenie, swą niepoślednią rolę, pojawia się między innymi w formie standardów jej rozrywkowego oblicza (Dalida - Bang Bang) czy z drugiego bieguna klasyki w postaci powracającego w lirycznych scenach preludium do pierwszej suity wiolonczelowej Bacha. Ona wraz z obrazem konstruuje przepełnione poezją ruchu ujęcia i w subtelny aczkolwiek klarowny sposób świadomie obnaża wrażliwość emocjonalną i artystyczną Dolana. Tematem zaś przewodnim Wyśnionych miłości fascynacja i zakochanie - odrzucenie i gorzki smak porzucenia. Młody Bóg, dopiero co poznany niczym mityczny Apollo postawiony zostaje na piedestale, do którego strefy namiętności aspiruje dwójka wieloletnich już przyjaciół. Gierki w trójkącie absolutnie atypowym i jednocześnie ze wszelkimi cechami szablonowymi takiej ryzykownej zabawy z uczuciami. W pozornej symbiozie ich potrzeb główną rolę odgrywają jednak egocentryczne ambicje, zazdrość głęboko skrywana i i obawy niespełnienia - wyśnione marzenia o wyłączności i w końcu finalnie rozczarowanie wraz z konsekwencją w postaci zawiści.

środa, 19 kwietnia 2017

Royal Thunder - WICK (2017)




Różnobiegunowe recenzje towarzyszą pojawieniu się trzeciego długograja Royal Thunder. Opinie może nie ekstremalnie skrajne, jednak od tych w superlatywach oceniających zawartość WICK, poprzez może pozbawione nadmiernej ekscytacji, lecz jednak pozytywnie spostrzegające pracę ekipy z Atlanty, aż po tą jedną jedyną nazywającą nowe kompozycje między innymi wymuszonymi i nudnymi. NTOTR77 piszący te słowa, zdecydowanie należy do grupy, która świeżą porcję muzyki od Royal Thunder przyjmuje z zadowoleniem, lecz początkowego entuzjazmu zbyt wielkiego u siebie nie zauważył. Zwyczajnie rozpieszczony szczególnie poprzednim longiem, który od startu czarował zarówno złożonością strukturalną, różnorodnością inspiracji jak i niebanalną przebojowością obudowaną raz subtelnym innym razem ciężkim aranżem oczekiwałem zauroczenia od pierwszego wejrzenia. Tym razem jednak płyta potrzebowała poświęcenia jej większej ilości czasu na wstępną adorację, by postanowiła finalnie już bezwarunkowo odsłonić swe wdzięki, przekonać do siebie i oddać się we władanie. :) To dość zaskakujący przebieg zdarzeń, gdyż wydaje się, iż jest zbudowana z komponentów o mniej złożonej charakterystyce, a i zbytniego przeładowania detali trudno na niej dostrzec. Posiłkując się zatem wiedzą zdobytą podczas dwutygodniowego intensywnego z nią obcowania pozwolę sobie na ujawnienie autorskiej i brawurowej zapewne tezy, iż w prostocie tkwi jej pokrętna złożona siła. Innymi słowy można by rzec, iż odpowiedzialni za kompozycje muzycy osiągnęli poziom dojrzałości pozwalający tam gdzie pozornie mniej przemycić więcej, a już na pewno dać słuchaczowi trudniejszy orzech do zgryzienia niźli czynili to dwukrotnie wcześniej. Krążek wymaga od odbiorcy więcej, oferując mu z pozoru mniej i chociaż transakcja ta wydaje się dla fana Royal Thunder bardziej poświęceniem niż zyskiem, to mylne jednak takie jej spostrzeganie. Albowiem ofiarność szybko zmienia się w trafioną inwestycję, gdy zaczyna się w tych dwunastu numerach dostrzegać bogactwo pod pozorną prostotą zakamuflowane. Wystarczy dać czas by w meandrach odpowiednio się odnaleźć dostrzegając rozedrgany puls, zawiesistą psychodelię i subtelną świeżość. Wszystko to spięte kobiecą intuicją wybornie rozeznającą się w emocjonalnym i charyzmatycznym kształtowaniu linii wokalnych. Bo mimo, że rola instrumentalistów ważna to jednak hipnotyczna i ekscytująca magia albumu tkwi w wokalnych popisach Mlny Parsonz. Czuć w nich ogromne zaangażowanie i nieprawdopodobny ilustracyjny zmysł, pasję i dominującą energię. Ona jedna potrafi muzykę w tym przypadku ograbioną z surowego ciężaru zbilansować mocą interpretacji wokalnej, przez co numery skupione w większości na akustycznych brzmieniach posiadają jednak pożądany ognisty charakter. Album jest poniekąd odmienny od poprzednika, tak jak debiut był różny w stosunku do dwójki. Jednak Crooked Doors w wielu już fragmentach sugerował i nakreślał ścieżkę w stronę większej kultury użycia akustyków, więc po prawdzie to nie byłem zaskoczony faktem ograniczenia ciężaru wioseł na opisywanym longplayu. Jakość pozostała niezmienna, bezdyskusyjnie w moim mniemaniu wysoka, tylko droga do jej uzyskania inna. Kompozycje kwartetu to teraz zgrabnie skonstruowane czyste rockowe piosenki, które trudno jednoznacznie sklasyfikować jako retro, może occult rockowe czy tym bardziej sludge-stonerowe. Śmiem twierdzić, że RT najnowszym krążkiem definitywnie wyszło poza proste szufladkowania z sukcesem przewodząc we własnej lidze. WICK nie sieje może zbytniego fermentu, ale dowodzi, iż Royal Thunder to ekipa okrzepła w bojach, odważnie po swojemu definiująca w miarę oryginalny styl. Nie wiem jak na trójkę w dyskografii Amerykanów będę spoglądał z dłuższej perspektywy czasowej, tak jak nie potrafiłbym teraz ustalić hierarchii nagranych przez nich krążków, ustawiając je w odpowiedniej kolejności na pudle. Wiem natomiast bezspornie, że nie spodziewając się tuż po dziewiczym odsłuchu tak ekscytującej przygody, teraz nie mogę się z uścisku tuzina nowych utworów uwolnić.

wtorek, 18 kwietnia 2017

Der Staat gegen Fritz Bauer / Fritz Bauer kontra państwo (2015) - Lars Kraume




Zachodnie Niemcy, koniec lat 50-tych ubiegłego wieku i trudne rozliczenia z nazistowską przeszłością. Prokuratura niemiecka udaje, że ściga hitlerowskich zbrodniarzy, pozoruje działania, którymi sterują pozaszywani w kluczowych instytucjach państwowych naziści z drugiego, a nawet trzeciego planu. Pilnują własnych interesów, ale przede wszystkim dbają o bezpieczeństwo grubych ryb poukrywanych na emigracji. Pośród nich aby zachodni przywódcy mocarstw ustalających powojenny porządek polityczny byli zadowoleni, a i młode pokolenie Niemców mogło mieć szansę odbudować kraj i autorytet na scenie międzynarodowej, funkcjonowali ludzie z chlubną przeszłością w walce z nazistowskim dyktatorskim aparatem. Jednym z nich Fritz Bauer, zdeterminowany prokurator istotnie doświadczony przez zbrodniczy nazsitowski system, którego rola w schwytaniu Adolfa Eichmanna głównym tematem filmu Larsa Kraume. Sprytna i ryzykowna gra z wywiadem niemieckim i izraelskim Mosadem, by przed Sądem postawić jeden z kluczowych trybów hitlerowskiej machiny śmierci, ale zwłaszcza by uzyskać szeroką wiedzę o odpowiedzialności konkretnych decydentów za śmierć milionów. Fascynująca historia, kapitalnie z permanentnym napięciem opowiedziana, bogata emocjonalnie i złożona moralnie. Kontrowersyjna obyczajowość i niezłomna postawa jej głównego bohatera osią psychologiczną dramatu, a jej podstawą nieuległe wobec konformizmu własne przekonania i popędy oraz zwykła ludzka potrzeba sprawiedliwości lub czysta zemsta, jednak w tych okolicznościach zrozumiała i ze wszech miar uzasadniona. Świetne i co najważniejsze odważne kino od naszych zachodnich sąsiadów – po Życiu na podsłuchu i Hannah Arendt, kolejny znakomity dramat ze skomplikowaną historią w roli głównej. Jak powiedział sam Fritz Bauer „Dzisiaj Niemcy są dumne z cudu gospodarczego, dumne są także z bycia ojczyzną Goethego i Beethovena. Ale Niemcy to także kraj Hitlera, Eichmanna oraz ich licznych popleczników i zwolenników. Ale tak jak doba składa się z dnia i nocy, tak historia każdego narodu ma blaski i cienie. Uważam, że młode pokolenie Niemców jest gotowe poznać całą historię i całą prawdę, czemu ich rodzice czasem nie potrafią sprostać.”

piątek, 14 kwietnia 2017

Mastodon - Emperor of Sand (2017)




Rozpocznę banałem, który pomimo maksymalnej zawartości oczywistości w oczywistości ma przecież racjonalne uzasadnienie. Mastodon w miejscu nie stoi, rozwija się linearnie, wciąż uparcie eksploruje nowe terytoria, chociaż one już nie tak odległe od tych rozeznanych na poprzedniej produkcji. Może są coraz bliżej mainstreamu, ale jednocześnie wciąż w bezpiecznej odległości od miałkiej przebojowości. Pod czasami wyraźnie chwytliwą fasadą piętrzą się przecież dźwięki z nerwem i pulsem, doskonale zazębiają w całość, migiem wpijając się w świadomość i natychmiast kształtów powabnych nabierając. Aranżacje z każdym odsłuchem tężeją i swój potencjał na bujającą rozkosz przekuwają, energia kipi i tryska bezustannie, niczym wulkan żyzną lawą przykrywając podbity teren. Masa smaczków, detali do kontemplowania ustawicznie jest uwalniana, a każdy numer posiada w sobie własną tożsamość i swoje charakterne cechy. Kosmiczne progresywne klawisze w Clandestiny, kapitalna gitarowa solówka w Roots Remain, hipnotyzujący trans w Steambreather, rockowy pazur w Show Yourself, refren w Ancient Kingdome czy akurat skojarzenia z numerami z Blood Mountain w Andromedzie. Rozliczne instrumentalne popisy z wysuniętymi na czoło ekscytującymi bębnami Dailora, fascynujące ilustracyjne tematy, wyborne dźwiękowe impresje, niby z tych samych komponentów, a zawsze porywający efekt finalnie odrobinę w inny sposób uzyskujące. Dla Mastodon żaden teren nie jest zbyt grząski, nie ma obaw, iż nie podołają wyzwaniom, ich niepodrabialny styl i wypracowana wysoka pozycja pozwala na komfort spokojnego dojrzewania z pikantnymi momentami szaleństw, bo ich pochodzenie przecież z głębokiego undergroundu do nieokiełznania też zobowiązuje. Mastodon absolutnie nie wytraca pędu, prze ofensywnie i upewnia w przekonaniu, że już dzisiaj można śmiało mówić o nich jako o współczesnej legendzie szeroko rozumianej metalowo-rockowej sceny.

P.S. Mają rozliczne walory, ale także jeden felerek – nim na żywca wokalne popisy, które obnażają (choć ostatnio coraz mniej) studyjne sztuczki. Na Emperor of Sand dominują precyzyjne linie wokalne, a sam ich poziom jest bardzo wysoki. Tak się z obawą zastanawiam, jak oni sobie z tym tematem na koncertach poradzą. :)

czwartek, 13 kwietnia 2017

Crystal Fairy - Crystal Fairy (2017)




Minął ponad miesiąc od premiery, a ja zdążyłem w międzyczasie debiut kryształowej wróżki błyskawicznie polubić, w chwilę później na bok odrzucić, by w końcu nawiązać z nim silne relacje, które podstawą zapewne długowiecznego do niego przywiązania. Sprawa jest prosta, mianowicie kompozycje przyobleczone zostały w tak charakterystyczny sound, że tylko sprzęt odtwarzający dysponujący możliwością uwypuklenia walorów zbasowanego ciężaru skrytego pod pierwszym planem jazgotliwie rzężących gitar, może dać przyjemność z odsłuchu. Niestety okoliczności, których opisem nie będę tutaj zanudzał sprawiły, że przez kilka godziny byłem skazany na kontakt z krążkiem Crystal Fairy bez odpowiedniego brzmienia, stąd też on pozbawiony mocy bardziej odrzucił niż przekonał. Czułem, że jest tutaj kompozycyjny potencjał, że taki skład personalny kitu nie wciska, lecz drażniąco płaski dźwięk dokonał swego i przez czas jakiś absolutnie gotowości do ponownego odsłuchu nie notowałem. Kiedy jednak po kilku dniach pauzy wybrzmiał w odpowiedniej oprawie, nie miałem wątpliwości, iż to rzecz która w tym roku przynajmniej w moich płytowych podsumowaniach namiesza. Walorem podstawowym idealna proporcja chwytliwości i surowego ciężaru - przemieszania archetypicznego punkowego zadziora ze stonerową przestrzenią, przebojowego potencjału z szaleństwem, masy przesterów z niebanalną melodyjnością, garażowych inklinacji z eksperymentatorskimi eksploracjami i doprawienia tego bulgoczącego wywaru oryginalnym pierwiastkiem wokalnym. Zasługa niepomierna by w efekcie końcowym cieszyć się takim zaskakująco spójnym kolażem leży zarówno w pracy kompozytorskiej weteranów, jak i w głosie niejakiej Teri Gender Bender, który ja, człowiek niebędący miłośnikiem damskich wokaliz może jedynie porównać do charyzmatycznych kobitek z The Dead Weather, względnie Royal Thunder, ze szczyptą jeszcze stylu legendarnej Kate Bush. Odjazdy w najróżniejsze tonacje, interpretacje sugestywne są cechą charakterystyczną i tym pikantnym dopełnieniem nieco obłąkanego charakteru albumu. Nudy w kontakcie absolutnie nie doświadczyłem, czułem że wyobraźnia odpowiedzialnych za jakość pracowała intensywnie, a horyzonty ich raczej nieograniczone. Wróżyć jednak na temat przyszłości projektu, w którym znane nazwiska działają nie mam zamiaru, wiedza ma w tej kwestii uboga, bo i sam krążek na rynku pojawił się bez większego wsparcia promocyjnego i w żadnym śledzonym rodzimym magazynie muzycznym większej wzmianki poza pojedynczą recenzją nie znalazłem. Stąd bez informacji ze źródła trudno wyrokować czy to świadomie wyłącznie jednorazowa robota, planowana długodystansowa przyszłość czy może spontaniczny wyskok. Czas pokaże, jednak nim on cierpliwy i sprawiedliwy weryfikację zamiarów ekipy pod postawnym kierownictwem Buzza Osborne’a przeprowadzi, ja swą muzyczną pasję karmił będę tym, co nagrali i skrycie wierzył, że to nie taka incydentalna sytuacja i w przyszłości z logo CF coś równie dobrego światło dzienne ujrzy. Oby! Szkoda by było takiego temperamentu w takiej konfiguracji personalnej!

wtorek, 11 kwietnia 2017

The Color of Money / Kolor pieniędzy (1986) - Martin Scorsese




Zgadzam się, zaprzeczał nie będę, że to nie ten sam kaliber co ikoniczne dzieła mistrza Scorsese. Tutaj zapewne nieco brakuje tego ciężaru gatunkowego jakim błyszczały późniejsze, dziś już kultowe Goodfellas, Casino jak i te odrobinę wcześniejsze Taxi Driver czy Raging Bull. W miejsce jednak permanentnego napięcia i cholernie pociągającej widowiskowej brutalności jest kawał sympatycznej i zaskarbiającej sobie uznanie lekkości w scenariuszu oraz trochę zabawy z obrazem - dozowania wypieszczonych i jak na owe czasy nowatorskich poniekąd ujęć. Jednak główną zaletą The Color of Money są dwie kreacje aktorskie – starego wyjadacza, już wtedy weterana z ogromnym dorobkiem artystycznym i młodego wilczka z czarującą aparycją. Pomiędzy nimi tutaj na ekranie rywalizacja pasjonująca, ta aktorska w sensie warsztatowym i przede wszystkim mentalna wynikająca z odgrywanych ról temperamentnych zawodowych bilardzistów. I chociaż rzecz jest o popychaniu kulek bilami zwanych, by w dziurach fachowo łuzami, bądź rękawami określanych zaparkowały, to kluczem wszystko co dzieje się w kontekście psychologii rywalizacji i starcia samców alfa, których co najmniej jedno pokolenie dzieli. Stary mistrz i młody pretendent do tytułu, dwa pełne wigoru koguty i ich ambicje, splendor do osiągnięcia i przy okazji kasa do przytulenia. W tle natomiast klimat ejtisowy z Philem Collinsem i innymi charakterystycznymi niekoniecznie tylko muzycznymi atrybutami epoki. :) Taki dość typowy dla tamtego okresu obraz (nie kojarzyć z Top Gun ;)), który nadal przyciąga specyficznym magnetyzmem, mimo że jak na wstępie wspomniałem brakuje mu ciut do miana pozycji kultowej. 

sobota, 8 kwietnia 2017

Paterson (2016) - Jim Jarmusch




Zachwalano mi Patersona z różnych kierunków i to dość intensywnie, jako niedocenioną perełkę, która pośród nominowanych do tegorocznych największych w branży filmowej nagród znaleźć się powinna. Znajomych rozczarowanie postawą decydentów było wyraźne i recenzje zawodowych krytyków dla tytułu przychylne, stąd by totalnym ignorantem w oczach zaprzyjaźnionych pasjonatów kina nie zostać skorzystałem, gdy okazja się nadarzyła by osobiście przekonać się ile w tych pochwałach i wylanym żalu racji. Jak się okazało obejrzałem film o zwykłych codziennych rytuałach, o prostym życiu (tutaj niespodzianka) piszącego poematy kierowcy autobusu, jego egzotycznej partnerki i zazdrosnego o nią buldoga. :) Obraz poniekąd nudą zalatujący i jednocześnie na swój bardzo specyficzny sposób fascynujący. Bowiem w tych codziennie powtarzanych czynnościach uniwersalna prawda o szczęściu czerpanym pozornie praktycznie z niczego została ukryta, niby bez istotnego sensu, w nieśpiesznym rytmie i z totalnym spokojem – równowagą w relacjach i harmonią wewnętrzną. Opowieść o ograniczonych ambicjonalnych potrzebach, porzuconych zbytkach (no może oprócz fikuśnej gitary), z paliwem do istnienia czerpanym z osobistej duchowości i obiektywnie małych osiągnięć. Bardzo poetycką, minimalistyczną w formule i ciepłą historię o akceptacji bezgranicznej i izolacji od spraw współcześnie dominujących. Bez wyścigu szczurów, walki o zaszczyty i splendor - bez frustracji i mordującego dzisiejszego człowieka stresu. Za to z kosmicznym dystansem, całą paletą osobliwych postaci i masą ich dziwacznych zachowań, wśród których najbardziej w pamięć zapadają dialogi bohatera z dyspozytorem emigrantem, czarno-biała obsesja dziewczyny Patersona, przewijający się tajemniczy motyw bliźniaczych rodzeństw i wreszcie fakt zdumiewający, iż Rubin „Huragan” Carter był podobny do Denzela Washingtona. :) Pomimo jednak czaru i nietypowego uroku jakimi Paterson emanuje, zbyt mocno i zbyt często zwyczajnie nudą wiało, bo tak po prawdzie nic właściwie ciekawego się nie działo. Tempo ani razu nie zostało podkręcone, żadnego nawet najmniejszego interwału nie zastosowano – wszystko płynęło bez wyraźnego celu i rozlewało się w monotonii, a ja biedny doceniając te nietypowe wartości walczyłem by mnie sen nie zmorzył. Nie będę podważał przekonań powyżej przywołanych admiratorów talentu Jarmuscha, że to w swojej niszy perełka, jednak nie ma co się oszukiwać, ona o bardzo ograniczonym zasięgu. Wyłącznie dla mocno uduchowionego i przede wszystkim wyspanego, znaczy wypoczętego fizycznie widza.

środa, 5 kwietnia 2017

Hidden Figures / Ukryte działania (2016) - Theodore Melfi




O segregacji rasowej w kraju wolności i praw obywatelskich, czyli inaczej pod latarnią może akurat nie najciemniej, ale z obszarami wstydliwego półmroku. W typowym ciepłym, trochę lukrem oblanym amerykańskim stylu, z dialogami niczym natchnione przemowy, innym razem wzruszającymi romantycznymi wyznaniami. O życiu niby na marginesie, a jednak w dostatku i poczuciu bezpieczeństwa. Bez nawet odrobiny wstrząsającego dramatyzmu, za to lekko, łatwo i niemal w stu procentach przyjemnie. Przewidywalnie i schematycznie w tak dużym stopniu, że czułem się niemal jak wróżka lub co najmniej osoba zapoznana wcześniej ze scenariuszem. Jednak mimo do bólu poprawnej, ugrzecznionej według wzoru formuły, to efektownie zagrana, oparta na autentycznych wydarzeniach wartościowa historia. O trzech dziarskich i upartych czarnoskórych kobitkach, które w amerykańskim programie kosmicznym swego czasu odegrały niebagatelną rolę. Zasłużona laurka dla genialnych umysłów przyobleczonych w nieodpowiedni kolor skóry, jakby nieomylny ale czasami odrobinę rozkojarzony stworzyciel opakowania dla wybitnych rozumów pomylił. ;)

wtorek, 4 kwietnia 2017

Copying Beethoven / Kopia mistrza (2006) - Agnieszka Holland




Mierzy się Agnieszka Holland w Kopii mistrza z dwiema legendami równocześnie. Z tą przede wszystkim genialnego kompozytora i gdzieś w tle z tą mistrza sztuki filmowej. Jestem pewien, że nie tylko mnie trudno przejść obok tego obrazu nie dopuszczając do głosu skojarzeń z Amadeuszem Miloša Formana. Z widowiskiem może przeładowanym stylistycznie i czasowo rozbujanym w sposób nieuzasadniony, ale w kinowym kanonie uznanym za dzieło wybitne, przez ten fakt stając się z miejsca wzorem do którego wszystko po nim, w podobnej tematyce jest porównywane. W moim subiektywnym przekonaniu, mimo iż dzieło Formana cenię, to jednak widzę w nim kilka znaczących wad o których nie omieszkałem gdzieś wcześniej na tych wirtualnych kartach napisać. Natomiast obraz Holland będąc skromniejszym i bardziej kameralnym, nie tak rozpasanym jego odpowiednikiem, zawiera wszystko to co w grubo ponad dwóch godzinach Forman zawrzeć potrzebował. Myślę tu o idealnym powiązaniu warstwy dźwiękowej z treścią wizualną i merytoryczną. Mistrzowskiego uchwycenia okiem kamery podniecenia podczas publicznego wykonania dzieła, dostarczeniu pełnej palety piętrzących się emocji oraz zbudowaniu przenikliwego portretu psychologicznego człowieka natchnionego bezmiernym talentem i naznaczonego duchowym cierpieniem. Pogrążonego w szaleństwie i opętanego pasją – obsesją graniczącą z obłąkaniem. Dodatkowo wyraźnym wyartykułowaniem istotnego znaczenia środowiska i otoczenia w jakim funkcjonowali. W przypadku Kopii mistrza skonfrontowaniu postaci fikcyjnej z historyczną, powiązaniu wątków biograficznych z wyobraźnią scenarzysty i błyskotliwej, niejednoznacznej spekulacji na temat relacji uczeń-mistrz. I tak jak Forman osiągnął te ambitne cele tworząc niemal trzygodzinnego kolosa, tak Holland dokonała tego w formie bardziej zwartej, lecz nieograbionej zasadniczo z widowiskowości i kostiumowego przepychu. Postawiła na kameralność nie mitrężąc czasu na irytującą megalomanię. To niby to samo, ale tak wyraźnie inaczej - nie mam jednak jednoznacznego zdania czy lepiej. 

P.S. Od kilku lat próbuję stworzyć osobiste archiwum przeżyć i refleksji powiązanych z obrazem i dźwiękiem. W okrojonej formie kilku zdaniowych quasi esejów, czy to suchych równoważników zdań, lecz o znacznych właściwościach pamiętniczka. :) Określających miejsce w jakim mentalnie się znajdowałem i zakres emocji jakim w kontakcie z filmem i muzyka byłem poddawany. Czasochłonny to proces ingerujący w życie osobiste i wystawiający wnętrze na widok publiczny (minusy), lecz od strony praktycznej przede wszystkim pozwalający w każdym kolejnym kroku otwierać się na nowe kulturalne doświadczenia oraz wzbogacać własną wiedzę (plusy). Jak klasyk mawiał, wiem że nic nie wiem, albo przynajmniej moja znajomość materii poddawanej analizie na blogu jest wciąż względnie uboga. Uświadamiam sobie z bólem i satysfakcją jednocześnie, że wór kultury nawet ograniczony do dwóch muz jest tak przepastny, iż przejrzenie jego zawartości nie będzie możliwe. Teraźniejszość na bieżąco przynosi materiał, a przeszłość ukrywa przede mną jeszcze niezmierzone pokłady tego artystycznego dobra. Piszę o tym zainspirowany dwoma równoległymi wydarzeniami. Po pierwsze częściową lekturą Historii polskiego kina pióra Tadeusza Lubelskiego oraz dostrzeżeniem, iż pierwsza dama polskiego kina w spisie treści u mnie dopiero za sprawą tegorocznego Pokotu zaistniała. Zaniedbanie moje w rodzimej klasyce kolosalne, zamknę się zatem teraz na świat zewnętrzny i dziwaczejąc wprost proporcjonalnie do czasu przebywania w izolacji obejrzę wszystko to, co przez stulecie wielcy kreatorzy kina polskiego potomnym zostawili. Obsesja przybiera różne formy i kształty, wciska się do głowy wartościowy ferment w niej czyniąc i niestety wokół w świecie realnym niezłego bałaganu dokonując. Ważąc jednak aptekarsko za i przeciw takiego aktu autodestrukcji nie popełnię, dalej funkcjonując pomiędzy rzeczywistością tu i teraz, a tam gdzie mnie kino i jeszcze muzyczna pasja poniesie.

niedziela, 2 kwietnia 2017

Lorde - Pure Heroine (2013)




Nie taki autor tego bloga wiekowo zaawansowany, jakby jego utyskiwania wskazywały i nie taki radykalnie ograniczony wyłącznie do gitarowego grania, jakby nazwa bloga sugerowała. :) On oczywiście przede wszystkim za albumy, gdzie wiosła kluczową rolę odgrywają dałby się pokroić, ale nie samym jazgotem człowiek żyć musi kiedy wokół masa inspiracji niekoniecznie o proweniencjach rockowych. Lubi zatem ten amatorski pismak od czasu do czasu zaznać rozkoszy muzycznej z rejonów innych niż zwykle, a że sporo rekomendacji śledzi i otwarty umysł  posiada to i trafia na perełki, które spostrzeganie współczesnej muzyki mu weryfikują. Wpadł on zatem niedawno, oczywiście ze sporym poślizgiem, bo prawie czteroletnim na album dziewczęcia, które podczas jego rejestracji miało lat zaledwie siedemnaście. Niewiarygodne, gdyż tych dziesięć kompozycji z "czystej heroiny", to niezwykle dojrzałe numery zaśpiewane z pewnością rutyniarki. Kompozytorsko skrojone z wprawą i wyczuciem, z chwytliwymi tekstami i bijącą wykonawczą charyzmą. Pewnie w powstaniu tak fantastycznej płyty pomagał ktoś bardziej doświadczony, ale mam przekonanie, że nie próbował narzucać swojego charakteru, lecz naprowadzał tylko panienkę na odpowiednie rozwiązania aranżerskie. Ta stylistyka Szanownemu Panu blogerowi rzecz jasna nie w pełni znana, a gdyby trzeba było nakreślić jej ramy to skojarzenia z takimi nazwami jak ALT J, Of Monsters and Man czy wokalistkami w typie Lany Del Rey i Susane Sundfør wiedza mu podpowiada. Zatem fundamentem ambitny pop i kombinacje elektroniką, gdzie rytm przede wszystkim wyznacza zakres i zasięg. Posiłkując się wiedzą z netu napisać by trzeba, że to indie pop, nawet indie rock lub indie electronic - art/dream/electro pop, cokolwiek to oznacza. Dominuje tutaj praktyczny minimalizm - forma powściągliwa, a efekt tego zabiegu narkotyczny. Bowiem krążek w trans wprowadza, uzależnienie od niego rozwija i specyficzny rodzaj szczęścia determinuje. Mnie porwał od pierwszego odsłuchu i powracam do tych dźwięków szczególnie często, gdy zmrok zapadnie, a dzień mijający da się we znaki. On wtedy balsamem łagodzącym wszelkie podrażnienia, sposobem na uspokojenie skołatanych nerwów. Talent tej młodej damy bezsprzecznie ogromny, nadzieje w nim pokładane zapewne niebotyczne, lecz i ryzyko, że w łapskach specjalistów z branży trafi, a oni już będą wiedzieć jak z nieoszlifowanego diamentu klejnot zrobić połyskujący, lecz bez naturalnie przyrodzonej wartości. Tego się nieco obawiam po przesłuchaniu pierwszego singla z nadchodzącej już w czerwcu drugiej płyty Lorde. Póki jednak całości nie sprawdzę powstrzymam się od wszelkich wydawanych radykalnych werdyktów na podstawie wątpliwego merytorycznie wróżenia z fusów. Czekam i zacieram łapska, bo czar fizyczności i głosu tego dziewczęcia niewiarygodny. 

Drukuj