sobota, 8 kwietnia 2017

Paterson (2016) - Jim Jarmusch




Zachwalano mi Patersona z różnych kierunków i to dość intensywnie, jako niedocenioną perełkę, która pośród nominowanych do tegorocznych największych w branży filmowej nagród znaleźć się powinna. Znajomych rozczarowanie postawą decydentów było wyraźne i recenzje zawodowych krytyków dla tytułu przychylne, stąd by totalnym ignorantem w oczach zaprzyjaźnionych pasjonatów kina nie zostać skorzystałem, gdy okazja się nadarzyła by osobiście przekonać się ile w tych pochwałach i wylanym żalu racji. Jak się okazało obejrzałem film o zwykłych codziennych rytuałach, o prostym życiu (tutaj niespodzianka) piszącego poematy kierowcy autobusu, jego egzotycznej partnerki i zazdrosnego o nią buldoga. :) Obraz poniekąd nudą zalatujący i jednocześnie na swój bardzo specyficzny sposób fascynujący. Bowiem w tych codziennie powtarzanych czynnościach uniwersalna prawda o szczęściu czerpanym pozornie praktycznie z niczego została ukryta, niby bez istotnego sensu, w nieśpiesznym rytmie i z totalnym spokojem – równowagą w relacjach i harmonią wewnętrzną. Opowieść o ograniczonych ambicjonalnych potrzebach, porzuconych zbytkach (no może oprócz fikuśnej gitary), z paliwem do istnienia czerpanym z osobistej duchowości i obiektywnie małych osiągnięć. Bardzo poetycką, minimalistyczną w formule i ciepłą historię o akceptacji bezgranicznej i izolacji od spraw współcześnie dominujących. Bez wyścigu szczurów, walki o zaszczyty i splendor - bez frustracji i mordującego dzisiejszego człowieka stresu. Za to z kosmicznym dystansem, całą paletą osobliwych postaci i masą ich dziwacznych zachowań, wśród których najbardziej w pamięć zapadają dialogi bohatera z dyspozytorem emigrantem, czarno-biała obsesja dziewczyny Patersona, przewijający się tajemniczy motyw bliźniaczych rodzeństw i wreszcie fakt zdumiewający, iż Rubin „Huragan” Carter był podobny do Denzela Washingtona. :) Pomimo jednak czaru i nietypowego uroku jakimi Paterson emanuje, zbyt mocno i zbyt często zwyczajnie nudą wiało, bo tak po prawdzie nic właściwie ciekawego się nie działo. Tempo ani razu nie zostało podkręcone, żadnego nawet najmniejszego interwału nie zastosowano – wszystko płynęło bez wyraźnego celu i rozlewało się w monotonii, a ja biedny doceniając te nietypowe wartości walczyłem by mnie sen nie zmorzył. Nie będę podważał przekonań powyżej przywołanych admiratorów talentu Jarmuscha, że to w swojej niszy perełka, jednak nie ma co się oszukiwać, ona o bardzo ograniczonym zasięgu. Wyłącznie dla mocno uduchowionego i przede wszystkim wyspanego, znaczy wypoczętego fizycznie widza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj