niedziela, 30 marca 2014

The Company Men / W firmie (2010) - John Wells




Sierpień w hrabstwie Osage wrażenie zrobił spore, zatem oczywistością stało się oszacowanie wartości poprzedniej produkcji Johna Wellsa, która przeszła jak dotąd dla mnie niezauważalnie. Już teraz jednak wiem, że żadna to strata była, bo niczego szczególnego prócz rzemieślniczej roboty i treści drażniącej mnie biedaka :) tutaj nie wychwyciłem. To profesjonalna, aczkolwiek bez charyzmy reżyserska robota, do której poziomu większość obsady jakoś tak bezkonfliktowo się dopasowała. I tyle od strony warsztatowej by było, bo znaczących fajerwerków nie doświadczyłem i ogólnie czasu szkoda na opisywanie sztampy. W tym przypadku więcej jedynie z perspektywy zwykłego obywatela wschodnioeuropejskiego kraju, dla przeciętnego Amerykanina pewnie nadal w obrębie mocarnej Rosji się znajdującego. ;) Mianowicie nie potrafiłem jako wrażliwy człowiek śledzić „dramatycznych” losów bohaterów, którzy muszą rezygnować z luksusowych zabawek i przyjemności. Pozbawianych Porsche w niemal pogrzebowej atmosferze, tnących wydatki na pole golfowe i wyjścia do ekskluzywnych restauracji. To było za wiele dla empatycznej mojej natury, która ludzkie tragedie tak głęboko przeżywać potrafi. To tak przykre i wyraźnie niesprawiedliwe, że takim próbom uczciwie pracujący przedstawiciele elit są poddawani, oni w żadnym wypadku na tak surowe traktowanie przez bezlitosną ekonomię nie zasłużyli! ;) Dosyć sarkazmu, czas na bezpośrednią refleksje. Są pieniądze to na bogato się kręci, wysycha źródełko to trzeba naturalnie z luksusów zrezygnować. To trudne kiedy do niego jest się przyzwyczajonym, znaczy nim zepsutym. :( To takie upadlające kiedy trzeba zacząć naprawdę zapieprzać, zamiast wyzyskiwać frajerów!

sobota, 29 marca 2014

Orange Goblin - Healing Through Fire (2007)




Dosyć późno w pełni do mojej świadomości dotarła nazwa Orange Goblin, bo dopiero w 2007 roku za sprawą Healing Through Fire gruntownie doceniłem jakość jaką prezentują ci Brytole. To album, co dokładniej kazał mi się przyjrzeć dokonaniom goblina, a sam w sobie opętał mnie na lata i do dzisiaj jest bardzo częstym gościem w mojej przestrzeni mieszkalnej! Dwie rzeczy tu dominującą rolę pełnią – mam tu na myśli gęstą aurę klasycznych dokonań doomowych prekursorów na równi scaloną z finezyjnym wykorzystaniem soczystego groovu znanego z albumów ojców założycieli oraz brzmienia jednocześnie potężnego, wulgarnego w swej surowej naturze jak i pełnego charakterystycznej brytyjskiej zawiesiny, flegmą potocznie nazywanej. :) Rąbią Panowie ten swój atawistyczny łomot z wprawą i werwą, wykorzystując wytarte szablony z pasją i energią, wtłaczając do klasycznej formuły pierwiastek własnej tożsamości. On dla mnie na tyle atrakcyjny, że głęboko w świadomości nazwę formacji wyrył i wśród liderów gatunku umiejscowił. Szkoda tylko, że nie wszystkie ich krążki są równie pasjonujące, kilka z nich niestety niegodnych by obok leczenia ogniem na półce paradować. Szczęśliwie jednak ostatni album wyborną formę potwierdził i liczę, że zapowiadany w niedalekiej przyszłości następca A Eulogy for the Damned tą tendencje utrzyma. Oby!

czwartek, 27 marca 2014

Wałęsa. Człowiek z nadziei (2013) - Andrzej Wajda




Brak dyscypliny czy żelaznej konsekwencji rządzi, gdy forma obrazu niestabilna, a obok wyśmienitej roli Agnieszki Grochowskiej i nieco przerysowanej aczkolwiek warsztatowo świetnej kreacji Więckiewicza, zupełnie amatorsko kanciaste role epizodyczne się pojawiają. Dodatkowo kompletnie nieudolnie sklejone fragmenty archiwalne o dokumentacyjnej wartości z tymi fabularnymi dość rozczarowujące wrażenie pozostawiają. Nie chce się wierzyć, że dzisiejsza technika sprawniej nie jest w stanie obrobić współcześnie nakręconych zdjęć, by w naturalny sposób archiwalia przypominały. Ktoś tu zawalił, ktoś tu tego nie dopilnował! Czepiam się może szczegółów, jednakowoż one całkowicie odbiór obrazu zakłócają i w moim subiektywnym przekonaniu ogromnie wartość estetyczną obniżają. Forma nawiązująca w oczywisty sposób do Człowieka z marmuru i Człowieka z żelaza w tym przypadku zmontowana w nieprzekonujący sposób, a próba oddania buntowniczych nastrojów za pomocą punk-rockowych standardów z epoki zupełnie nienaturalna. Kiedy to już myślałem, że teledysk tego pana z jamajskim zacięciem tak prostacko promujący produkcje szczytem braku wyczucia atmosfery ówczesnej walki, ta próba bycia na siłę przez pryzmat muzyki rebelianckim niemal tego żenującego poziomu sięgnęła. Sporo oczywiście po Człowieku z nadziei oczekując, rozczarowany w dużym stopniu jestem, jednakże ocena finalna jednoznacznie negatywna być nie może, gdyż pośród kilku wpadek ewidentnych sporo Wajdzie też się udało. Podstawą ewolucja osobowości Wałęsy co kapitalnie w charakterystycznej manierze słownej widoczne. Kiedy to skromny robotnik przerażony okolicznościami stopniowo trybunem ludowym się staje, a jego pewność siebie i samoocena gwałtownie rośnie, by wartości optymalne arogancko zanotować, irytując tak okrutnie. Brak samokrytyki barierą w poprawnych stosunkach z ludźmi, jednakowoż ta nader uparta konsekwencja działania i nie do złamania przekonanie o własnej szczytnej misji (religia tu swoje piętno odcisnęła w przekonaniu o mojżeszowej naturze) rolę niebagatelną w walce z aparatem państwowym odegrała. Gdyby nie ona kto wie w jak ciemnej dupie realnego socjalizmu dzisiaj byśmy tkwili. Był Wałęsa, a za nim tysiące mniej lub bardziej anonimowych bohaterów. On wyszedł na czoło lub na nie został wypchnięty chwałę zbierał, ale i przed cięgami się nie uchylał. Nie będę zatem jak to modne w ujadających środowiskach Wałęsy ganił, bo nie podlega dyskusji, że rola jego w kluczowym przesileniu istotna, sama postać kontrowersyjna, bez względu na detale – nadal zasłużenie ikoniczna. Zadajcie sobie proszę pytanie – ilu z was tak uczciwie byłoby stać w tych trudnych okolicznościach na takie zaangażowanie? Las rąk zapewne, odsetek obietnic zrealizowanych gdyby co marny. Mniejsza z tym, czas podsumować, bo już pewnie podkurwieni czytać przestali, a ci co zdanie podobne posiedli w racjach utwierdzeni. Nie zostałem z fotela wyrwany, porażony czy emocje moje nie były poddane większemu natężeniu podniety. Stąd w atmosferze wzajemnego zrozumienia stwierdzę, że takie wyidealizowane spojrzenie pewnie zobaczyłem, niemal hollywoodzką produkcję w polskich realiach umieszczoną, a że ja żadnym spiskowcem, czy teoretykiem spiskowej maniery spojrzenia na rzeczywistość nie jestem dlatego też pomijam wiele wątków. Nie moją rolą oceniać historyczne zawiłości, czy wrzucać trzy grosze do relacji rodzinnych Wałęsy. Są rzeczy nieweryfikowalne i są osobiste od których nam wara i kropka!

P.S. W tym miejscu kilka gorzkich słów prawdy jeszcze musi się pojawić, a odnoszą się one do osoby reżysera, którego dorobek imponujący, a kilka tytułów kanonem rodzimego kina. Z całym ogromnym szacunkiem dla Pana Wajdy nie potrafię odrzucić przekonania, że wiek  mistrza robi już swoje. :(

środa, 26 marca 2014

W imię... (2013) - Małgorzata Szumowska




Małgorzata Szumowska, a dokładnie jej dorobek filmowy zupełnie mi z autopsji nieznany. Stąd opierając się jedynie na opiniach z branży kinowej czy opisach tematyki z jaką kojarzona do dziewiczego seansu przystąpiłem. Szumny temat, jak już zdążyć przyzwyczaiła tutaj fundamentem, niestety uwzględniający już na wiele sposobów przerobione klisze, szczególnie ostatnimi czasy popularne. Zatem jest kontrowersja, ale taka co nie zaskakuje i z jakąś burzliwą siłą nie porusza. Bardzo sprawnie przewidywalną historię obraz opowiada, aranżując ją w ascetyczny sposób z pretensjami ku kinu głębokiej treści, nie rozmachu. Tutaj się ciszą maluje, autentycznym obrazem, niemal surowy dokumentem z życia przekonuje. Krótkie ujęcia i porzucenie z pytaniem – takie kino domysłów, pustej przestrzeni do własnej refleksji. Wraz z kapitalnym warsztatem głównych postaci oraz naturszczyków kanciastym, aczkolwiek tak bardzo naturalnym w formie zaangażowaniem efekt mimo wszystko osiąga satysfakcjonujący. W pamięci pozostają sugestywne sceny, rozterki natury psychologicznej i samotność w niezrozumieniu. Frustracja i ból, brak wsparcia i porzucenie, ciągle mimo wszystko w nadziei na spełnienie.

poniedziałek, 24 marca 2014

La Vénus à la fourrure / Wenus w futrze (2013) - Roman Polański




Co ona mu zrobiła! Gdzie biedaka zapędziła! :) Mężczyzna ze swej dominującej samczej roli wytrącony, dzięki sprytnym gierkom, zgrabnym żonglowaniu błyskotliwą inteligencją i seksowną perwersją, tak sprawnie w kozi róg zapędzony. Wszystko w plastycznym anturażu scenicznych dekoracji, wyśmienitej gry światła (postać Vandy genialnie rozświetlona) oraz dzięki sugestywnej kreacji Emmanuelle Seigner i przekonującej roli partnera. Minimalizm tu ojcem sukcesu, sprowadzony do roli nadrzędnej, jednak paradoksalnie w swojej prostocie osiągający perspektywę znacznie większą od rozbuchanych spektakularnych realizacji. Przewagą treść na wielu płaszczyznach symboliczna, dająca szerokie pole do interpretacyjnych manewrów, przedstawiona za pomocą detalicznych ornamentów, niuansów w obrębie gestów czy mimiki. Takie oczywiste teatralne chwyty precyzyjnie ręką mistrza kierowane finalnie z pasjonującą dramą dają szansę się skonfrontować. Zatarta granica pomiędzy odgrywaniem ról w sztuce, a rzeczywistymi reakcjami na aktualne dynamiczne bodźce teatr interpretacji w świat psychologii jednostki wtłacza. To jak wchłanianie aktora w rolę, tak głęboko, że postać kreowana władzę nad jego osobowością przejmuje, a impulsem do tego przepoczwarzenia własne głęboko skrywane potrzeby, nieprzepracowane lęki czy podświadome tęsknoty. Ja tą manipulacją w obrębie ludzkiej natury i reżyserskimi manewrami zostałem skutecznie omamiony, już od samego wstępu kiedy ujęcie deszczowej alei tak malowniczo w klimat wprowadza. Dalej już nie było mowy o rozczarowaniu, bo głębokie od lat oddanie twórczości Polańskiego nie pozwala by tej specyficznej aury jego produkcji nie docenić. Tym tropem w świat kolejnej materializacji wyobrażeń mistrza zostałem zassany i wiem, że cyklicznie z Wenus w futrze będę się jeszcze spotykał, bo to obraz do wielokrotnego odkrywania - niewątpliwie!

P.S. Nie wiem czy to tylko moje przekonanie, ale coś w tym jest, że rolę Vandy małżonka Polańskiego odgrywa, a jej partnerem aktor fizycznie tak bardzo bliźniaczy do niego samego. :) Czyżby taka sugestia odnośnie relacji tej rzeczywistej pary kochanków, a może taka prywatna pikanteria do życia osobistego za pomocą pracy zawodowej wprowadzona. :) To tylko takie luźne moje uwagi. :)

niedziela, 23 marca 2014

Lone Survivor / Ocalony (2013) - Peter Berg




Co ja wiem o żołnierskim fachu! :) Nigdy takowego szkolenia, treningu czy tresury nie przeszedłem, nigdy też ku bohaterce mnie nie ciągnęło - etos walki w takim ujęciu jest mi zupełnie obcy! Zatem po tym zupełnie niemęskim wyznaniu, aczkolwiek paradoksalnie sporej odwadze, że pozowania na twardziela unikam do sedna przechodzę. Nim pewna akcja amerykańskich elitarnych jednostek marynarki wojennej co pod kryptonimem Red Wings zaistniała, a Peter Berg ze względu na jej wyjątkowy charakter, okoliczności i finał zekranizować jej przebieg postanowił. Efekt uzyskany bardzo przyzwoity, przez dwie godziny utrzymujący skupienie przed ekranem, przede wszystkim dynamiką, świetnymi zdjęciami i efektownymi widokami. Celowo wśród głównych walorów pomijam niestety samą historię co w centrum zainteresowania pozostawać powinna, gdyż ona, a precyzyjniej ujmując jej ukazanie bardzo silnie amerykańską propagandą przesiąknięte, inaczej w morzu patosu zatopione. Kiedy już poczucie zażenowania takim kwadratowym ujęciem dobra i zła nieprzyjemnie toporne odczucie utwierdzało, pewien fakt szczęśliwie po części je zweryfikował. Nie wszystko jest takie oczywiste - kto przyjaciel, kto wróg! To takie bezsporne, jednak w obliczu współczesnych jednozdaniowych tez opisujących rzeczywistość dla wielu obce. Nie mnie (patrz początek refleksji :)) oceniać realizm pola boju czy zachowania postaci, lecz nie mogę wyjść z poczucia zażenowania faktem, że USA to taki potencjał i taka niestety nieudolność. Chyba, że to wszystko dla potrzeb Hollywood wykreowane, by widza omamić. 

P.S. Bez względu na efekt rozrywkowy (sic!) składam należny hołd realnym bohaterom, szczególnie tym co o własny wolny od fanatyzmu kraj z bandą radykalnych oszołomów walczą! SZACUNEK!

sobota, 22 marca 2014

Rainbow - Rising (1976)




Klasyczny hard rock jeszcze naście lat temu nie odgrywał w moich fascynacjach muzycznych jakiejś bardzo istotnej roli. Jasne, że znajomość ikon tego gatunku mnie nie ominęła, a płyty przez nie nagrane, a dokładniej te numery szlagierami potocznie nazywane doskonale przyswojone i szanowane. Ja tu raczej na myśli mam, że będąc pasjonatem muzyki, takim z mlekiem pod nosem naturalnie za bardziej atrakcyjne uważałem współczesne mi albumy i nazwy grup z nimi związane. Natomiast skąd inspiracje moi najwięksi faworyci czerpali jeszcze wtedy się zbytni nie zastanawiałem. Może ograniczone ówcześnie osłuchanie i szczeniacka arogancja kazały bezpodstawnie nos wysoko trzymać i ukłonów wobec ojców gitarowego hałasu nie wykonywać. Lata jednak mijały, a ja oczy otwierać zacząłem, a perspektywa spojrzenia zdecydowanie się poszerzyła. Dostrzegłem wtedy rolę tych, co moim bohaterom w świecie dźwięków przewodnikami. Cieszę się, że tym tropem wartość Rising poznałem, bo pominięcie przede wszystkim tego albumu z dorobku Rainbow tak bardzo by mnie zubożyło. To tutaj właśnie humorzasty Richie Blackmore w najdojrzalszy sposób połączył w spójną całość pierwotną energie hard rocka z wrażliwością w jaką art rockowa maniera bogata. Rockową dynamikę wtłoczył w niemal orkiestrowe struktury, nie używając do tego pretensjonalnych chwytów, ograniczając się do podstawowego instrumentarium. Może dzięki takiej praktyce po wielu latach ta muzyka nie powoduje uśmieszku zażenowania, a wręcz przeciwnie estymą zasłużoną się cieszy. Ikona to rockowej sztuki ze sztandarową kompozycją w postaci Stargazer – ona centralnym punktem albumu, osią wokół której misternie utkany majstersztyk. Niczym symboliczne odzwierciedlenie obrazu z frontu okładki, krążek to pełen jaskrawych, wyraźnych barw, siły, dynamiki i samozaparcia autora w realizacji świadomej precyzyjnej wizji własnej sztuki. Szkoda tylko, że po tym płodnym jakościowo okresie już wkrótce na dobre Blackmore miał się pogubić, w stronę trendów zaczął niestety bezrefleksyjnie podążać, a jego cechy osobowościowe stały się na nowo przeszkodą, co stabilności w grupie nie gwarantowało. W taki oto sposób ten gwałtowny geniusz tworząc i niszcząc jednocześnie we własnej skorupie introwertyka się zamknął, plumkając dzisiaj z małżonką te swoje trele-minstrele. Dla fanów tej elektrycznej jego strony tragedia, dla niego pewnie spokój i stabilność w bezpiecznej przystani.

środa, 19 marca 2014

Philomena / Tajemnica Filomeny (2013) - Stephen Frears




Pragmatyzm i prostolinijność w tandemie, tak w skrócie określę parę głównych bohaterów tej niezwykle ciepłej opowieści, zanurzonej w typowo brytyjskiej estetyce miejsc i przecudnych okolicznościach przyrody. W objęciach wyrazistej, malowniczej muzyki oparta na faktach wzruszająca historia się toczy, równie wstrząsająco poruszająca jak zabawnie eteryczna. I tu właśnie upatruje walor co o wyjątkowości tego obrazu świadczy, że pomimo łzawego potencjału zgrabnie w osobowościach Philomeny i Martina twórcy odnaleźli pierwiastki co naturalnie uśmiech na twarze przynoszą. Dzięki temu opowieść nie ograniczona jedynie do pełnego cierpienia tonu - ona pomimo wyraźnie poważnej istoty, niesie finalnie pozytywne przesłanie. I nie zamierzam się rozpisywać o merytorycznym tle historii, bo ono myślę oczywiste, a jego relatywizowanie szczytem obłudy, które instytucjonalna władza katolicka od wieków osiąga! Powtórzę tylko za Martinem Sixsmithem - ja bym wam nie wybaczył!

wtorek, 18 marca 2014

Shame / Wstyd (2011) - Steve McQueen




Oscarowy Zniewolony skusił w końcu do zapoznania z obcą z autopsji, jednak ustawicznie krążącą gdzieś w pobliżu moich zainteresowań gatunkowych twórczością Steve'a McQueena. Na pierwszy ogień Wstyd, a już czeka Głód by wkrótce się z nim skonfrontować. Czym prócz wstydliwej tematyki w obszarach tabu funkcjonującej reżyser widza chce zainteresować? Konesera kina bo z pewnością obraz to tylko i wyłącznie dla tych co czytać między wierszami potrafią, bezpośrednią wizualną sugestie przez pryzmat symboliki zanalizują, a w filmowym warsztacie rolę wspaniałych ujęć i wyrazistej muzyki docenią. Dla nich to produkcja do pełnych elokwentnych interpretacyjnych konkluzji prowadząca. Tu forma w jaką treść ubrana rolę nadrzędną pełni, z niej perswazja płynie by artystyczną, intelektualnie wzniosłą deliberacje przeprowadzić. Mnie obcy po seansie zachwyt niczym niezmącony - pomimo, że sens głęboki w treści tutaj odnajduje, wyjątkowo ciekawe potraktowanie tematu relacji międzyludzkich w świecie martwicy empatii zauważam, uzależnień od substytutów potrzeby zaspokajających czy egoistycznych ludzi maszyn na sukcesy zaprogramowanych dostrzegam. Są takie obrazy co artystycznie estymę wzbudzają, jednak cechą im immanentną ta maniera co poczuć pełnej satysfakcji nie pozawala - właśnie tak Wstyd odbieram, w takich kategoriach finalnie go odnajduje i oceniam. Bliźniacze odczucia Samotny Mężczyzna Toma Forda wzbudził, ale o nim pewnie w przyszłości jeszcze coś napiszę.

poniedziałek, 17 marca 2014

Down - Over the Under (2007)




Ponownie tekst z Down związany od jękliwej natury utyskiwania zaczynam, że forma dzisiejsza daleka od tej jeszcze kilka lat temu prezentowanej, że roszady personalne, ciągła paplanina Anselmo i przede wszystkim kompletnie nonsensowny plan wydawania epek jednorodnych stylistycznie w głęboką zapaść grupę wprowadziły. Może odszczekać mi przyjdzie ten ton malkontenta kiedy już wkrótce "dwójka IV-ki" się pojawi, a forma epki tym razem ze względu na kapitalny tam materiał zawarty bez znaczenia będzie! Na dzień dzisiejszy jednak przy swoim zrzędliwym przekonaniu pozostanę i nadal zamierzam jednoznacznie do zrozumienia dawać, że Down eklektyzmem w potężnym brzmieniu zamkniętym na pełnych albumach wyłącznie może mnie zdobyć. Stąd zapuszczam Over the Under i ostatnim jak dotąd długograjem tej ikony się karmie. A posiłek to tłuściutki, idealny do browara kraty i opierdalania się w poczuciu totalnego odprężenia. Bez trosk z nonszalanckim dystansem do rzeczywistości i wkurwiającym otoczenie uśmieszkiem przekonania, że to całe zamieszanie wokoło, wyścig szczurów, walka o przetrwanie, ciągłe stresy i odpowiedzialność można głęboko mieć w dupie. Te dźwięki tak skutecznie w taką manierę wprowadzają, że niemal obowiązkowym dla utrzymania równowagi psychicznej w tym popierdolonym cyrku z błaznami, pajacami i innymi dziadami w rolach głównych jest korzystać z nich jak najczęściej. Gdzie ja bym wylądował gdyby nie te wspaniałe krążki co poczucie wytchnienia przynoszą. One dla mnie niczym zioło dla wszelkiej maści ujaranej dzieciarni, równie mocno uzależniające, szerokiego banana na ryj wklejające - z tą jednak różnicą, że zależność od nich prócz potrzeby powrotu na łono przyjemności, perspektywy dziur w pamięci, zawieszeń, czy innych opóźnionych lęków nie powodują. Rozlewam zatem swój coraz tłustszy zad na fotelu, piwko otwieram, tryb aktywności wyłączam i odjeżdżam tam gdzie Nothing in Return, Never Try czy te bardziej dynamiczne numery jak On March the Saints i In the Thrall of It All panują. I tylko surowe spojrzenie wyrozumiałej inaczej małżonki brutalnie z tego stanu może mnie wyrwać! No właśnie obowiązki wzywają, a ja się rozmarzyłem. :) 

niedziela, 16 marca 2014

Entombed - Morning Star (2001)




Rozłam w Entombed stał się ostatnio faktem i z tej współczesnej perspektywy spojrzeć spróbuje na Morning Star. To już trzynaście lat minęło, co takie niewiarygodne się zdaje, kiedy to po nowym otwarciu w karierze za pomocą Uprising uzyskanym, ekipa szwedzkiej legendy za ciosem poszła i w przeciągu roku następcę tego zacnego krążka wydała. Już na starcie takim apokaliptycznym gromem w postaci Chief Rebel Angel pieprznęli, że z pozycji rażonego jego siłą na kolejne mocarne uderzenia się przygotowywałem. I intuicja mnie nie zawiodła, bo kontynuacja w żadnym stopniu pozbawiona energii otwieracza nie była. Kolejno odlicz, I for an Eye z niezmordowanie motorycznym riffem i rozkosznymi wiosła wywijasami, Bringer of Light z jakby recytowanym przez L.G. tekstem - w połowie akustyka zwiewną manierą ozdobiony, Ensemble of the Restless z poszarpaną, gwałtowną strukturą, szaleńczą wręcz eksploatacją gardła wokalisty, odrobinę eksperymentalny Out of Heaven – nawiązujący po trosze do zawartości niezaakceptowanego Same Difference. I dalej Young Man Nihilist wzbudzony aroganckim piskiem gitarowego jadu, skoczny Year One Now, manifest w postaci Fractures, When It Hits Home co jakby z garażowej próby się wyłania, pięknie pasażem harmonii urozmaicony, sztandarową szorstką solówką podbity City of Ghosts grany na punkową, a może bardziej klasycznie deathową modłę w About to Die się przeobrażający. Tym sposobem opisując jak mniemam dosyć wyraziście charakter poszczególnych numerów do zamykającego Mental Twin dobrnąłem. On w marszowym tempie efektem przetaczającego się walca drogowego finalnego aktu rozgniecenia mojej wrażliwości dokonuje. To swoisty nakaz przyjęcia bezwzględnej dominacji Entombed w niszy deathrollowej. Ja już swoją dusze dawno zaprzedałem i tylko zastanawiam się od lat, Uprising czy Morning Star bardziej doskonałe i nadal decyzji podjąć nie potrafię. Może właśnie chwila nadeszła by ich równość wobec siebie przyjąć i oznajmić wyraźnie, że to chyba jeden z najlepszych tandemów, jakie w brutalnej muzie zaistniały. Wyborne albumy i powód by odważnie wszelkim radykalnym zwolennikom jedynie tej pierwotnej twarzy Entombed wyartykułować – jak bardzo się mylicie, jak wiele tracicie, geniuszu Uprising i Morning Star nie zauważając!

P.S. Ty uważny czytelniku pewną niekonsekwencje w tym tekście myślę dostrzegłeś, że z perspektywy dzisiejszego rozłamu być miało! Co byś miał poczucie satysfakcji, a ja konsekwencji w działaniu – z bieżącego punktu widzenia nie są w żadnej osobowej konfiguracji czy pod jakimkolwiek kombinowanym szyldem już zrzucić z piedestału wyżej wymienionych albumów. :) Już takimi nie powrócą! :(

piątek, 14 marca 2014

Dallas Buyers Club / Witaj w klubie (2013) - Jean-Marc Vallée




Co może zmienić człowieka, a dokładniej wtłoczyć w jego życie zupełnie nową perspektywę? Wstrząs, grom z "jasnego nieba" co każe jednoznacznie zweryfikować przekonania, podjąć nieznane dotąd wysiłki i pozostawić po sobie dzieło krótkiego istnienia. Odnajduje Ron Woodroof sens w walce i cierpieniu jakie jej towarzyszy, nierównej batalii z fizyczną bezradnością własnego organizmu jak i nieludzkimi systemowymi rozwiązaniami. I chociaż brzmi to tak patetycznie jak tylko w maksymalnie katolickim miłosiernym rozumieniu bólu spotykane to jednak w tym przypadku pewien paradoks się wkrada. Mianowicie niosąc ten krzyż Ron realizuje bezwstydnie swój materialny plan, role biznesmena przejmując, ale i przede wszystkim jego działanie wszelkiej maści odszczepieńców seksualnej orientacji ratuje! Symboliczna na kilku płaszczyznach to historia, porażająca swym realizmem, estetycznie fragmentami nieznośnie obleśna. Druzgocąca wizualnie poprzez sugestywne obrazy degradacji ludzkiego organizmu, ale co sednem przesłania optymistycznie mimo wszystko spoglądająca na kondycje człowieka. Tam gdzie ból codziennością, upadek poczucia wartości i upokorzenia wszelkie na każdym kroku odczuwalne, siła się rodzi. Ona niezrozumiałe pokłady energii wzbudza, prawdziwe ludzkie odruchy wskrzesza by autentyczną solidarność i przyjaźń odnaleźć! Wyjątkowe kino o czymś ważnym, w doniosłym celu zrealizowane z wybitnymi kreacjami McConaughey'a i Leto przede wszystkim, ale o tym z pewnością już Oscary przekonały! Dwóch potencjalnych amantów kina w takich rolach - nieprawdopodobne i niebywale odważne z ich strony. 

P.S. I ten kawałek After the Scripture ze ścieżki, kapitalnie wzruszający! 

czwartek, 13 marca 2014

Inside Llewyn Davis / Co jest grane, Davis? (2013) - Ethan Coen, Joel Coen




To właśnie Coenowie - tacy co w specyficznej formie pewną idee przemycają. Ona precyzyjnie ukryta pośród symbolicznych detali i nieistotne czy środki wykorzystane do jej konstrukcji mniej lub bardziej sugestywne - zawsze finalnie trafnie ich obserwacje w intrygujące wątki dzięki tym zabiegom są przekształcane. Tym razem jednak jestem niemal całkowicie ślepy, gdyż prócz banalnej prawdy o poszukiwaniu sławy, głębszej rozpoznawalności w rozrywkowej branży czy zwyczajnie możliwości utrzymania się z pasji  nic więcej nie dostrzegłem. I tutaj może skryta kolejna gra braciszków z widzem, że poszukując skomplikowanego wyjaśnienia w obrazach zawartego w prozaicznej wartości zwykłych doświadczeń, bogactwa lekcji życia nie dostrzegamy. Tak sobie kombinuje i im więcej rozwiązań próbuje odnaleźć tym bardziej intuicja mi podpowiada, że to przecież obraz co tak pięknie trywialne prawdy maluje. Dzięki czarująco hipnotycznej balladowej strukturze, subtelnie frapującym zdjęciom, tajemniczej i niepokojącej fragmentami aurze, aktorskiej perfekcji i przede wszystkim uwrażliwiającej warstwie muzycznej ta podróż, tułaczka Llewyna z irytującej, nudnej zawiesiny w poetycką ucztę ewoluuje. Ona monotonna i piękna zarazem niczym te folkowe kompozycje, tak niszowe do niewielkiej grupy zawieszonych wrażliwców docierające, że zacytuje Buda Grossmana "Nie widzę w tym pieniędzy - jesteś dobry, ale nie zielony". Takim go czuje. :)

P.S. I wieki walor tej opowieści to Carey Mulligan - z jakim ona wdziękiem się złościła :) to było olśniewające!

środa, 12 marca 2014

Out of the Furnace / Zrodzony w ogniu (2013) - Scott Cooper




Same gwiazdy pasjonującej przygody nie gwarantują! Taka oczywistość przez chwilę czołową refleksje podczas seansu stanowiła, bo w tej zimnej, surowej i głęboko przygnębiającej opowieści obecność takich cenionych hollywoodzkich ikon jak Bale, Harrelson, Dafoe, Affleck czy Whitaker jedyną atrakcją była. Szczęśliwie z każdą minutą po dosyć jałowym początku akcja się rozkręca, a napięcie narastać zaczyna. Nie jest to jednak dynamika rozpędzonego ekspresu, bo zupełnie pozbawiony to obraz spektakularnego rozpasania, w jego miejsce wtłaczający zastępczo monotonnie brutalną surowiznę, krwistą jatkę i obleśną grozę. A punktem wyjściowym przerobiony na tysiące sposobów wątek zemsty na który odrobinę alergicznie ostatnimi czasy reaguje. W tym przypadku jednak odpowiedzialni za efekt końcowy, nie splamili się bezwartościowym kiczem o niczym, bo emocje wyzwolone autentyczne wrażenie wywołują, głęboką więź z bohaterami konstruując. Krytycznie spoglądając jest tu masa tego co odpycha, sporo motywów co mogą nudzić, odrobinę irytujących klisz oraz oczywistości. Jednak w tym tyglu pomimo sztampowego fundamentu poczucie ciekawości zostało także uzyskane. Chociaż nie trudno przewidzieć rozwoju zdarzeń to i tak z wlepionym w ekran wzrokiem czekałem na kolejne posunięcia Russella. Może powód finalnego wkręcenia się w obraz w sugestywnej postawie aktorskiej tkwi, warsztatowej precyzji kreowanych ról, mordach zakapiorskich autentycznie poczucie dyskomfortu wzbudzających? Faktem, że obsada to prawdziwy majstersztyk - taki co wartości dodatniej źródło bezwzględnie stanowi. Podważam tym sposobem poniekąd tezę, że same gwiazdy nie grają - one może bez wprawnej ręki reżysera na tak wysoki poziom by się nie wspięły ale bez nich pewnie nawet bym się tą produkcją nie zainteresował. Jednym zdaniem - solidne mocne kino o twardzielach z wyrazistymi postaciami i kapitalną oszczędną warstwą muzyczną. 

P.S. Nie muszę chyba zaznaczać jak bardzo jestem na tak słysząc tu klasyka Pearl Jam!

poniedziałek, 10 marca 2014

Coma - Live (2010)




Coma dosyć niewdzięcznym obiektem zainteresowania czy więcej fascynacji się jawi, bowiem oto ma zarówno zagorzałych, ślepo niemal wpatrzonych fanów jak i równocześnie jest wyszydzana przez bezwzględnych hejterów czy elitarnych znawców muzyki niepopularnej. I jak tu publicznie pokazać się w koszulce z ich logo, kiedy to jawnie od pupilków tak zwanej gimbazy są zwymyślani. Ja tam ich t-shirtu nie posiadam ale kilkukrotnie dane mi było na ich koncert zawitać i przyznać muszę, że świetne kameralne widowiska to były. Poryczałem sobie z Rogucem w towarzystwie sporego przekroju wiekowego i jakiegoś poczucia uczestnictwa w szczeniackim spędzie nie miałem. Mniejsza o to - myślę, że zwyczajnie sporych rozmiarów to nadmuchany balon zawiści i zazdrości tworzy taki klimat wokół grupy. Dodatkowym bodźcem do tych radykalnych sądów jest specyficzna literacka maniera Piotra Roguckiego, pełna trudno definiowalnych metafor czy alegorii, a w skrajnych opiniach pospolitej grafomanii. Mnie ta często niezrozumiała żonglerka słowem nie drażni, ani nie zachwyca - jest sprawnie skonstruowanym zlepkiem buntowniczych nastrojów, gorzkich życiowych przemyśleń czy trafnych obserwacji suto podlanych poetyckim zacięciem autora. Takim kompromisem pomiędzy filozofującą zawartością merytoryczną, a chwytliwym brzmieniem samych użytych określeń. Muzycznie natomiast zawsze jest z polotem, pomysłem, znajomością kompozytorskiego rzemiosła i aranżacyjnym szlifem pełnym subtelnych smaczków czy oszczędnie, powoli rozwijanych atrakcyjnych tematów z linią basu i gitary na pierwszym froncie. I wszystko o czym tu już chwile truje odnajduje w zapisie tego warszawskiego gigu, plus arsenał wszelkich środków audiowizualnych charakterystycznych dla produkcji koncertowych. Ciekawa (szczególnie na otwarcie, kapitalny pomysł z tą kamienicą) nieco spartańska scenografia, poprawne światła, solidne brzmienie oraz naturalnie spore zaangażowanie i biegłość instrumentalistów, dowodzone pozbawioną płaskiej żenady konferansjerką wokalisty. Nie da się ukryć kto tu jest centrum projektu, Rogucki daje to do zrozumienia każdym gestem, wspieranym wyjątkową ekspresją i możliwościami barwy głosu. Ja przynajmniej w kilku momentach zupełnie dałem się porwać interpretacyjnemu majstersztykowi takich kompozycji jak Zaprzepaszczone siły wielkiej armii świętych znaków  czy rozimporowizowanej brzmieniowo pieśni o Zbyszku - koledze z wojska. Jak ktoś lubi Come to nie będzie w żadnym stopniu rozczarowany, natomiast pospolici malkontenci czy celujący w sztukę wysokich, nadętych lotów, taką poprzeginaną, gdzie forma przerasta treść, wyprzedza swą niezrozumiałością oczekiwania i jest taka intelektualnie niedościgniona nawet nie spróbują, a swoje będą pieprzyć. Tak już jest i trudno, ja tego nie zmienię i nie zamierzam nikogo namawiać, pozwalam każdemu by swoją przestrzeń artystycznie według własnych preferencji zagospodarowywał, a jak ma ochotę pojęczeć, pożalić się czy nawet opluwać to niech to robi, byleby merytorycznie. :) Dla mnie nie ulega wątpliwości, że w rockowym mainstreamie, tym gdzie wyżej cenione walory muzyczne, czy emocjonalna wrażliwość od jedynie finansowych perspektyw i sztucznie kreowanej fałszywej fasady, w naszym grajdołku nie mają sobie równych. To wyjątkowa jakby nie być w zdrowy sposób krytycznym wobec ich twórczości grupa, dla mnie równie ważna w polskiej muzyce popularnej jak swojego czasu ekipa Kasi Nosowskiej. Może to daleko idący osąd, jednako gdzieś tam słuchając ich płyt, podskórnie na myśl mi przychodzi ewolucja stylistyczna i zawartość liryczna jaką albumy Hey posiadały. Chuj z tym niech mnie od mentalnego gimnazjalisty wyzywają! :) Pojadę teraz klasycznie obciachowym Michałem Wiśniewskim - chociaż jestem sobą, znaczy jestem jaki jestem! :) ;)

sobota, 8 marca 2014

Prisoners / Labirynt (2013) - Denis Villeneuve




Ot taki przykład gdy niestety przeciętność wszelka w jednej produkcji się spotyka, bo trudno mi inaczej niż poprawnymi określić wszelkie składowe tego obrazu. Począwszy od sztampowego scenariusza po niewystarczająco wyraziste, standardowe role kilku czołowych współcześnie aktorów, w niekoniecznie charyzmatycznym stylu poprowadzonych przez obiecującego przecież reżysera. Znakiem szczególnym, nieszczególnie akurat mnie w kinie interesującym, przepracowanie podczas seansu niemal wszystkich klisz dla gatunku właściwych. Nawet zgrabnie zaaranżowany klimat miejsc, deszczowej smutnej aury i bardzo angażujący charakter treści nie są w stanie ponad dostatecznie uwagi przykuć i oceny radykalnie podnieść, kiedy człowiek oczekiwał dzieła i kiedy zagadka po pięćdziesięciu minutach rozwiązana (taki bystry jestem) a wrzące podskórnie emocje zbyt mało bezpośredniej naturalności w sobie posiadają. Wymagałem więcej, sprawdzam powiedziałem, a wynik tego doświadczenia jedynie dzięki psychologicznej podstawie odrobinę więcej niż dobry. ;)

P.S. Na pewno jedno akurat z tej produkcji zapewne w pamięci mojej pozostanie - to jak zwykle kapitalna rola aktora charakterystycznego jakim Paul Dano. To może ze względu na specyfikę roli nie taki spektakularny majstersztyk jak kreacje w Aż poleje się krew czy Zniewolonym, jednak kolejne potwierdzenie jego wybornej klasy!

piątek, 7 marca 2014

Captain Phillips / Kapitan Phillips (2013) - Paul Greengrass




Głośno o tym obrazie, a i opinie ogólnie pochlebne wokół niego oscylujące - dodatkowo Oscarowe nominacje apetytu narobiły jak i poprzeczkę zdecydowanie podniosły. I jak konfrontacja narosłych oczekiwań do rzeczywistości się ma? Subiektywnie rzecz biorąc, żadnego większego poczucia zawodu nie odnotowałem, bo wszystko na do bólu profesjonalnym poziomie zrealizowane, a i pewne detale nawet wybijające się ponad bardzo wysokie standardy. Jednakowoż gdzieś tam pomimo wyraźnie pochlebnej opinii nie do końca poczułem emocje, jakie reżyser zapewne chciał we mnie wzbudzić. Czy to wina wyeksploatowanego Hanksa, a może inny powód leży u podstaw mojego swoiście rozumianego biernego emocjonalnie zaangażowania – trudno mi stanowczo określić.  Nie zmienia to jednak faktu, że precyzyjnie zrealizowana to produkcja, trzymająca pomimo swojej schematyczności w napięciu, a co najważniejsze nietraktująca w sposób jednoznacznie kontrastowy roli zła. Ono nie ma tu szczęśliwie jedynie poprawnego politycznie wymiaru, bo taki zabieg z punktu widzenia złożoności rzeczywistości z pewnością odebrałby obrazowi zaletę, jaką jego arbitralny realizm. Dzięki temu spędziłem dwie godziny unikając poczucia zażenowania bohaterstwem kapitana i niegodziwością pirata. To przecież tak często przypadek powoduje, że jesteśmy po konkretnej stronie barykady lub nasze wybory zwykłą koniecznością się stają. Brawa w tym miejscu dla kostuszej fasady i świetnie oddanej mimiką złożonej i autentycznej roli, całkowicie nieznanego mi z ekranowych działań Barkhada Abdi!

czwartek, 6 marca 2014

Fear Factory - Demanufacture (1995)




Czasy to obiektywnie dosyć już odległe, jednakowoż w indywidualnym odczuciu tak świeże, kiedy to styl Fear Factory się krystalizował. Na startowym krążku już sygnał jasny dawali, że ich oryginalna definicja death metalu wyraźny sznyt industrialny będzie posiadała. I jeżeli jakiegokolwiek znawcę niszy „przemysłowej” uraziłem takim ujęciem produktów fabryki strachu śpieszę donieść, iż znajomości tych klimatów nigdy szerzej nie rozwijałem, a wiedza moja ogranicza się jedynie do chwilowych kontaktów z Ministry, Prong czy bardzo powierzchownie Nine Inch Nails. Chyba to mnie usprawiedliwia? ;) Zwyczajnie to co zawsze na albumach fabryki słyszałem z odhumanizowanym traktowaniem materii muzycznej mi się kojarzyło, przez co kierunek dalszej interpretacji był oczywisty. :) Do rzeczy! Znaczy do Demanufacture z detaliczną precyzją, maszyną immanentną już się odnoszę. Kiedy to pierwsze sygnały natarcia na wcześniej obrane przyczółki nowatorskiej formy sonicznego gwałtu jedynie pewny intrygujący pierwiastek do szablonu dorzucały, to już Demanufacture rewolucją się okazał. Spięli się Panowie i zupełnie nową jakoś zaprezentowali, gdzie aranżacje ograniczyli do surowego posługiwania się kanonadą rwanych riffów - niczym karabinek szturmowy wypluwający serie pocisków by z nóg ścinać. Jedynym, prócz wprost proporcjonalnych do dosadnego growlu melodyjnych wokalnych popisów Burtona C. Bella finezyjnym uzupełnieniem tego rzężącego dość miarowo fundamentu kompozycji były futurystyczne dźwięki, wydobywane z elektronicznej aparatury. To niezwykłe, że ta uproszczona formuła, czysta esencja wyciśnięta z kształtującej się  maniery, zbita w grubo ciosaną bryłę takie echo w świecie metalu wywołała. Podstawą zapewne piosenkowa niemal chwytliwość w klasycznym ujęciu refrenowym prezentowana. To ona za ekipą Cezaresa i Bella :) liczne grono naśladowców pociągnęła. Ta teza poparta argumentem zasadniczym się wydaje, bo kiedy Fear Factory na równi z przebojowością surówkę w czystej postaci stopili, to ojcowie nu metalu wyłącznie na komercyjnym aspekcie się skupili, podbijając swego czasu listy przebojów. Wielu wśród inspiracji dla tej tandety w dźwiękach fabryki się doszukiwało, równie wielu też tej inspiracji im wybaczyć nie może. Taka uwierzcie,  absurdalna sytuacja!

wtorek, 4 marca 2014

Blue Valentine (2010) - Derek Cianfrance




Nadszedł czas by w kilku krótkich zdaniach skompresować refleksje i z pozycji obsesyjnie uzależnionego fana oddać należny Blue Valentine hołd! Obraz to co bez echa mu stosownego niestety przeszedł, stąd czując, że jego wartość niezwykła odpowiedzialnie spróbuje przekonać tych co z nim jeszcze osobistego pełnego kontaktu nie mieli, by jak najszybciej zaległość tą nadrobili. Uczciwie jednak zaznaczam, że satysfakcjonującego przeżycia nie odnajdą tu ci, co w kinie jedynie prostej, niezobowiązującej rozrywki poszukują, bo zwyczajnie zupełnie oddalone od takiego rozumienia filmowej materii to dzieło. Ono do bólu realistyczne, w żadnym momencie nie wzbudzające poczucia sztucznego nadymania życiowych rozterek, a nawet jeżeli w jakikolwiek sposób zbliża się do przeładowanej emocjami konwencji to nadal jego nawiększa siła tkwi w autentyczności ich ujęcia. Znaczy, że źródło tej intensywności mimo, że często infantylnymi decyzjami bohaterki sprowokowane to jednak nadal wiarygodne, bo zwyczajnie w naturalny sposób wyśmienitym reżyserskim warsztatem poprowadzone. Nie chce w tym miejscu rozwijać szczegółowych wątków, bo one będąc kliszą zwyczajnego życia, licznych podobnych historii z codzienności wprost wychwyconych w gwałtownie spętany węzeł wzajemnie implikujących się dylematów ewoluują. Każdy zapewne osobiście z subiektywnej perspektywy złożoność tą będzie spostrzegał. Nadmienię jeszcze wyłącznie, iż to jedna z największych prócz tego emocjonalnego wulkanu zalet obrazu Dereka Cianfrance, że mnogość równie banalnych jak i zawiłych rozterek skłania do osobistych przemyśleń, a w konsekwencji wielostronnych tłumaczeń zachowań bohaterów. Poza tym w najprostszych słowach wybitne to dzieło kina niezależnego, doskonałe w detalach i ogólnej całości. PERŁA NAJDOSKONALSZA! Przekonałem? :)

P.S. Chyba oczywista mi męsko-ojcowska perspektywa, jasno określa, kogo stronę w tych relacjach trzymałem. Dobry chłop z tego Deana i kropka! Przecież to takie oczywiste, że prawdziwy mężczyzna w konfrontacji z kobietą żadnych szans nie ma. Przewaga fizyczna jasne że bezwartościowa, bezradność i frustracja wobec bezwzględnie napierającej konsekwencji tej "słabszej" płci dla pozycji faceta zabójcza!

poniedziałek, 3 marca 2014

Crosses - ††† (2014)




Trzech krzyży się tu doliczyłem ;) co myślę jasno trzech typów co ten projekt tworzy symbolizuje. Trzy osobowości z których jedynie od jakiegoś czasu nadpłodny twórczo Chino Moreno wśród moich faworytów intensywnie funkcjonuje. Nie usiedział gość na tyłku i w chwilę po Koi No Yokan i debiucie Palms z Crosses się pojawił. Zebrał z kumplami, przefiltrował materiał z dwóch epek, dodał kilka świeżych ciosów i z długograjem ochoczo rynek już podbija. I dla mnie ten ruch szczególnie satysfakcjonujący, bo numery wbite w króciutkie albumy tak mnie wkręciły, że long z nimi przywitałem euforycznie. A teraz sedno, czyli dlaczego te pioseneczki tak mną owładnęły, szczególnie, że ramy stylistycznie w jakich osadzone nigdy wcześniej mnie bliżej w objęciach swych nie zatopiły. Niewielki udział gitarowej masy w klasycznym ujęciu tutaj słyszalny, wszystko niemal na elektronicznej podstawie osadzone, z loopami, samplami i innymi tak obcymi mi muzycznymi terminami i manewrami. Można by rzec słodziutkie pitolenie, jakie szanującemu się wielbicielowi parady riffów nie przystoi – a ja przyznaje się otwarcie, że uwielbiam te piosenki i zero poczucia niepewności czy zażenowania na moim obliczu. :) Wyśpiewuje niezgrabnie z Chino piękne frazy, daje się porwać nostalgicznemu, rozmarzonemu obliczu tych dźwięków. Czuje autentycznie radość, a przede wszystkim pełne odprężenie podczas interakcji z muzyką Crosses i to wydaje się kośćcem mojej fascynacji, gdyż już dawno, może za wyjątkiem kompozycji Anathemy takiego głębokiego chilloutu nie odczuwałem. Słucham, odpływam i wkręcam się w niuanse, jestem jednocześnie całkowicie zrelaksowany i skupiony na istocie zawartej w tych nutach, analizuje, detale wychwytuje i kapitalnie w tym działaniu się odnaleźć potrafię. Jednocześnie mam nadzieje, że ta fascynacja chwilowym oczarowaniem się nie okaże, szkoda by było, bo nową sferę w swej duchowej wrażliwości dzięki Crosses odkryłem. Szczerze za to dziękuję Panom Artystom!

Drukuj