niedziela, 28 lutego 2016

Black Sabbath - Sabbath Bloody Sabbath (1973)




Moja ocena Sabbath Bloody Sabbath jest jednoznaczna i nie podlega tutaj dyskusji. :) Krążek zrodzony, jeśli posiadana wiedza mnie nie zwodzi w bólach, w sytuacji sporych napięć pomiędzy muzykami to numer jeden w dyskografii Sabbsów z ery Ozzy'ego. Nie tylko przez wzgląd na samą muzykę, ale także na oprawę graficzną, która idealnie odnalazła się w korelacji z numerami. Charakterystyczna sugestywna koperta i równie interesująca zawartość dźwiękowa. Z prostych środków aranżacyjny majstersztyk powstał! Jest na piątym longu legendy do bólu klasycznie, ale i sporo smaczków w fakturach kompozycji poukrywanych. Pomysłów świeżych jak i tych po raz wtóry eksploatowanych, lecz i one wielokrotnie już wykorzystane o charakterystycznym stylu grupy decydujące w intrygujący sposób podano. Bez silenia się na zakrojone na szeroką skale eksperymentowanie, tylko naturalne, konsekwentne ubogacanie struktur wypływające z muzycznego rozwoju i poszerzania horyzontów. Bez prężenia muskułów, tylko z finezją udowadnianie własnej siły, inteligentnie i błyskotliwie miast topornie, bez wyobraźni. Z precyzją ale i odpowiednim animuszem, doświadczeniem i nadal werwą – ze sporą inwencją wplecioną w charakterystyczny riff Iommiego, bulgot basu "Geezera" Butlera, swingujący rytm Warda i antyśpiew Osbourne’a. Niczym na solidnym rdzeniu misternie utkany splot, bo Sabbath Bloody Sabbath to mocno osadzony trzon z riffu, bluesowe inklinacje i elektroniczne zdobienia, to zakończona sukcesem próba odświeżenia formuły przy użyciu prostych środków z dużą swobodą i klasą.   

czwartek, 25 lutego 2016

45 Years / 45 lat (2015) - Andrew Haigh




No tak, trudny orzech do zgryzienia. Znaczy nie w sensie, że materiał taki skomplikowany, a że on zwyczajnie większych emocji nie wzbudził, a przecież powinien bo potencjał o naturze psychologicznej i emocjonalnej to miał spory. I co napisać gdy seans męczący się okazał, a oczekiwania niemal zupełnie z realiami się rozjechały. Gdy temat wartościowy, a realizacja miałka do snu mnie ukołysała - dosłownie dwukrotnie, bo co 30 minut zasypiałem i w trzech podejściach całość dopiero przebrnąłem. Pomysłu zatem na tekst brak, gdyż intensywnych przeżyć zabrakło. Krótko więc, w formie czegoś na kształt równoważników zdań - nieznośnie zwyczajny, koszmarnie nudny, niezrozumiały prozaiczny dramat, taki ascetyczny szkic pozbawiony napięcia. W takim kształcie nie dla mnie - tego jestem pewny.

P.S. Wiem osąd wydano, czyli - człowieku, nie dojrzałeś do takiego kina! 

środa, 24 lutego 2016

Mustasch - Latest Version of the Truth (2007)




To jak na razie ostatni kapitalny album wąsa, po nim tendencja spadkowa została zapoczątkowana, a miejsce gdzie dzisiaj są Szwedzi to już ich wstyd, a nawet używając gówniarskiej terminologii żenada. Nie zamierzam w kiczu się taplać, stąd nie włączam kilku tych nowych produkcji tylko z nostalgią powracam do tego, co w dyskografii Mustasch zasługuje w przypływie zasadnego zachwytu na ochy i achy. Latest Version of the Truth to album zdecydowanie bardziej rozbudowany od nota bene świetnej trójcy poprzedzającej. Tutaj nawet orkiestracji uświadczymy, lecz owe podane z umiarem zostały, w wykwinty sposób by jeno dźwięki wzbogacić, a nie zdominować. Krążek mimo że zmiękczony nieco smyczkami i takimi innymi patosu dodającymi zabiegami, to w idealnej symbiozie z twardym rockowym łojeniem współistnieje. Buja on okrutnie nakręcany intensywną dynamiką Double Nature i The Hecler, hipnotyzuje szamańską rytmiką I Wanna Be Loved, podnosi temperaturę podniośle wybębniony Falling Down i w marszowym tempie mocarnym Bring Me Everyone przygniata. Jest tu i miniaturka niczym wycięta z filmowej ścieżki dźwiękowej i dla kontrastu startowy żwawy i bezpretensjonalny In the Night oraz zamykający stawkę podsumowujący z finezją program płyty kombinowany The End. Jest sporo – dobrej zabawy i emocji, jest flow, groove itd. Cieszy się NTOTR77 że tyle dobra na najnowszej wersji prawdy jest, zrozumieć tylko nie jest w stanie jak ci jego ówcześni bohaterowie tak łatwo mogli zapomnieć jakiego rodzaju łupaniem doskonale rozgrzewa się głośniki. Ktoś do cholery potrafi to wytłumaczyć?  

wtorek, 23 lutego 2016

Trumbo (2015) - Jay Roach




Niemal bezkrytycznie do filmowych biografii podchodzę, tak faktycznie to nie pamiętam takiej, która by mnie wyraźnie zawiodła, zatem na myśl o kolejnej ekranizacji życia ciekawej persony apetyt ostrzyłem, szczególnie że już liczne sygnały recenzenckie ciepło o tej produkcji Roacha mówiły. Od pierwszych ujęć wiedziałem, że czas spędzony z Bryanem Cranstonem odtwarzającym postać Daltona Trumbo będzie zaliczony do tych udanych. Od strony warsztatowej obraz Jay’a Roacha to klasyczny przykład po hollywoodzku skrojonej opowieści, bez szarpania się z nader oryginalną formą, bez ryzyka związanego z przeszarżowaniem w realizacji ambitnego planu. Postawił Roach na autentyczne odzwierciedlenie epoki i miał dobrego nosa przede wszystkim do obsady, w której co naturalne prym wiedzie Cranston. Przekonująco odwzorowuje pioruńsko złożoną osobowość Trumbo – upartego skurczybyka z może utopijnymi przekonaniami oderwanymi co nieco od rzeczywistości, ale przede wszystkim człowieka z zasadami których potrafił bronić w błyskotliwy sposób wykorzystując swoją ponadprzeciętną inteligencję i ogromną wyobraźnie. Będąc jedną z wielu ofiar antykomunistycznej gorączki, swoistej histerii rozpętanej w Stanach Zjednoczonych wraz z rozpoczęciem zimnej wojny trafił w kuriozalnych okolicznościach do więzienia (paradoksalnie w ojczyźnie demokracji i praworządności – niewiarygodne). Będąc pod ogromną presją po opuszczeniu zakładu karnego, poddawany ustawicznej nagonce, szantażowany w imię patologicznego patosu rozsiewanego przez prostactwo i cynizm nienawistnych ludzi dał sobie pomimo uciążliwości rade. Więcej, on przechytrzył tą idiotyczną błazenadę i triumfował na skalę niewiarygodną by finalnie doczekać się rehabilitacji, której jako wartościowy człowiek nie wykorzystał do budowania własnego mitu. Starczy, nie piszę już dalej, bo za chwilę gotów byłbym z detalami fabułę przytoczyć. :)

P.S. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w naszej Polskiej rzeczywistości jesteśmy obecnie poddawani dyktatowi ludzi o podobnej prześladowcom Daltona Trumbo mentalności. Ludzi zawistnych, opętanych obsesją, zdolnych łamać ludziom kariery, tak dla zasady. 

poniedziałek, 22 lutego 2016

The Danish Girl / Dziewczyna z portretu (2015) - Tom Hooper




Nie mam przekonania czy własną tezę o wyjątkowości reżyserskiej Toma Hoopera wystarczająco nieco ograniczonymi argumentami poprę. Czy obronię sposób ukazania historii małżeństwa Wegenerów, czy mój indywidualny kąt spostrzegania nazbyt percepcji nie wypacza, gdy obraz na ekranie sączony spod ręki wspaniałego operatora i nie ma co ukrywać inspirowany wymaganiami niezwykłego estety w osobie Toma Hoopera zwyczajnie w nadzwyczajny sposób mnie oczarowuje. Bo nie jestem w stanie spojrzeć na Dziewczynę z portretu bez zaakcentowania tego, co w sposobie urzeczywistniania wizji ekranowej opowieści sygnowanej nazwiskiem Hoopera jest najistotniejsze. To perspektywa wizualna praktykowana za pomocą czarującej maniery, to przywiązanie do detalicznej precyzji w doborze strojów i scenografii, dopieszczanie każdego ujęcia mnóstwem drobiazgów i wreszcie ujęcie całości niczym oczami największych mistrzów pędzla - inspirujące używanie barw, tonów, cieni. To właśnie ta cecha o wyjątkowości Hoopera decydująca, stawiająca go w moim przekonaniu nie tylko pośród najwybitniejszych mistrzów ekranowej iluzji, ale dająca mu nawet prawo do nazywania siebie prawdziwym ARTYSTĄ. Darze tego człowieka ogromną estymą i nie potrafię zaakceptować wielu licznych chłodnych opinii jakie względem Dziewczyny z portretu są kierowane. Stąd ta obawa karmiona słowami krytyki ekspertów i moją pokorą wobec własnej literackiej niedoskonałości. Czy jestem w stanie w kilku słowach przekonać tych co jeszcze najnowszego dzieła Brytyjczyka nie widzieli i tych co osąd już wydali do spojrzenia na nie, nie tylko przez pryzmat dość kontrowersyjnej historii? Opowieści ograniczonej do dość ubogiej warstwy socjologicznej, zatopionej pośród oczywistości psychologicznych czy głęboko ckliwej obudowy emocjonalnej. Zwrócić pragnę uwagę, że ta przepiękna kompozycja obrazu i dźwięku nie miała zapewne na celu przekonywać do akceptacji inności za pomocą argumentów czysto o racjonalność opartych. Ona zapewne nie miała w założeniach nawet oswajać z istniejącym wokół nas transseksualizmem, tylko uświadomić, że miłość może mieć tak wiele odcieni. Bo tak naprawdę to nie jest przede wszystkim film o odmienności seksualnej czy o walce za wszelką cenę o tożsamość duszy i ciała. To wzruszający, poetycki obraz o uczuciu, które odporne na niezwykłe wyzwania było, zdolne do akceptacji najtrudniejszych decyzji, stawiające często egoistyczne wybory partnera ponad własnym dobrem. Tak po prawdzie bohaterem pierwszoplanowym nie jest Einar względnie Lili ale właśnie Gerda. Jej poświęcenie w relacji z mężem, dramat wewnętrzny jaki przeżywa jest tutaj tą właściwą płaszczyzną - ona zdaje się być tym co chciał Hooper z tła na pierwszy plan wydobyć. To mu się fenomenalnie udało, a niepomierna w tym zasługa Alicii Vikander która w roli Gerdy jest jednym słowem zjawiskowa. Jej oczy, mimika, gesty, głos, sposób poruszania się urzekają - to ona w tym teatrze subtelności, w anturażu bizantyjskiego plastycznego przepychu swą intymność potrafiła w centrum umieścić. Zrobiła to niezwykle naturalnie, niczym płynne pociągnięcia mistrza malarstwa przelewającego na płótno własną wrażliwość. Z tej symbiozy aktorskiej biegłości, reżyserskiej precyzji, wzruszającej muzyki i olśniewającej oprawy wizualnej kunsztowny obraz się zrodził - dosłownie godny galerii OBRAZ.

piątek, 19 lutego 2016

Anathema - Alternative 4 (1998)




Spisując własne refleksje w przedmiocie Alternative 4 wręcz zaleje tekst sentymentalizmem, bo właściwie tak na dobre to za sprawą tego tytułu z dyskografii Anathemy (na kasecie rzecz jasna jeszcze) rozpoczęła się moja, nadal niekończąca się przygoda z muzyką ziomali Beatlesów. Wcześniej poznałem Eternity, album z 1996 roku, lecz to dopiero specyficzna zimna emocjonalność trzeciego z kolei longa, na którym wokalny prym wiedzie Vincent opętała mnie bezgranicznie. Tutaj bowiem jego głos nabrał pełnej barwy, okrzepł i idealnie odnalazł się w towarzystwie zarówno dynamicznych numerów pokroju Fragile Dreams czy Empty jak i tych surowych, opartych na prostocie środków, a bogactwie uczuć, w rodzaju Lost Control i Destiny. Obok Vincenta bez wahania bohaterem Alternative 4 określiłbym obsługującego sterylny, podbijający napięcie i uwypuklający moc kompozycji bas Duncana Pattersona. Odrobinę zarzucone (w kontekście innych krążków grupy) zostały gitarowe popisy solowe na rzecz zwartej faktury brzmień klawiszy. Imitują one zarówno klasyczną barwę pianina, czy wibrujących organów jaki i uzyskiwane są za ich pomocą elektroniczne detale, wplatane ciekawe sample. Intensywna obecność technologii jest dostrzegalna tyle, że w symbiozie z floydowskim klimatem z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – nowoczesność umiejętnie zostaje wszczepiona w wysoce emocjonalną strukturę i charakter kompozycji. Napięcie jakie w utworach dominuje zaaranżowano za pomocą ascetycznych środków, lecz w natchniony sposób, bo wystarczy by dźwięki były szczere, aby muzyka duszy intensywną moc refleksji w sobie zawierała. Lata mijają, trendy przychodzą i często jeszcze szybciej w zapomnienie odpływają, moje osobiste muzyczne preferencje wciąż ewoluują, a obiekty artystycznych westchnień się zmieniają. Jednakowoż w tym pulsującym dynamiką procesie wciąż istotne miejsce Anathema zajmuje, a doskonała treść i formuła Alternative 4 trwa przynosząc wciąż chwile głębokiej zadumy i ukojenia skołatanych częstokroć nerwów. Takiego zwyczajnie muzycznego spełnienia dostarcza i coś czuję, że moja jej wierność i wdzięczność za te przeżycia dozgonna będzie.

czwartek, 18 lutego 2016

Witchcraft - Nucleus (2016)




Myliłem się ostatnio zakładając, iż Witchcraft stać już przy następcy Legend na taki cios, który by pozycją moich największych retro rockowych faworytów zatrząsł. Staż na scenie w porównaniu do większości moich ulubionych ekip z tej stylistycznej niszy posiadają większy, lecz ich aktywność studyjna dużo mizerniejsza. Twór to w rodzaju tych enigmatycznych sterowanych przez jednego, niepodważalnego lidera, który w przypływie inspiracji, kaprysu jakiegoś postanawia efekt swojej artystycznej kreacji na krążku zamknąć. Niestety po kolejnych kilku latach ciszy Magnus Pelander z nową ekipą (prawdopodobnie najemników - nie mam pewności, nie jestem aż tak wtajemniczony) powraca z albumem co statusu jego dziecka w mojej prywatnej hierarchii nie zmieni. Cenię Witchcraft, ale jak do tej pory w przesadną euforię przy okazji wydawanych albumów nie popadałem. Nie odmieni tego podejścia również Nucleus, bo po kilku przesłuchaniach jawi się on w mojej ocenie jako bardzo dobry aczkolwiek niedotknięty „palcem Bożym”, czy kciukiem tfu, kopytem względnie rogiem inszej siły wyższej. :) Szału znaczy nie ma, jest solidnie z kilkoma mniej lub bardziej wyraźnymi różnicami w stosunku do krążka z roku 2012-ego. Więcej na tegorocznej produkcji ekstatycznych, wręcz histerycznych wokaliz jak i uparcie stylizowanych na archaiczne brzmień z pogranicza folku i muzyki dawnej. Liczniejsze fragmenty quasi doomowe i ogólnie bliżej do posępnego occult niżby swawolnego retro rocka - czyli na miejscu byłoby tu stwierdzenie, że świadomie nawiązują tu do starszych nagrań niżby się utożsamiali z formułą z Legend. To zdanie poniekąd prawdziwe, lecz nie ma mowy by skandynawska ekipa całkowicie zwróciła się w kierunku korzeni. Nucleus to taka hybryda tych cech które największą przychylność zwolenników im zapewniły, ale też nie kroczy tutaj Pelander sprawdzoną, udeptaną ścieżką unikając całkowicie ryzyka, czy cyzelując formułę pod dyktando słuchacza. Mnie jednako obecne oblicze formacji nie porywa i pełnej satysfakcji nie dostarcza, ale dla jasności przypominam - nigdy fanem Witchcraft się nie tytułowałem. Zakładam natomiast, że zdeklarowani admiratorzy Szwedów powinni być zawartością świeżego longa ukontentowani, bo siląc się na obiektywizm powtarzam, iż muzycznie wartościowy to krążek.

środa, 17 lutego 2016

Legend (2015) - Brian Helgeland




Brian Helgeland to nie Scorsese, Coppola czy inny De Palma i chwała mu za to, że nie próbował mierzyć się „na poważnie” z mistrzami kina gangsterskiego, tylko zamiast stanąć do nierównej konfrontacji sprytnie ustawił autentyczną opowieść o braciach Kray w nieco groteskowej formule. Bo jak inaczej nazwać przejaskrawienie do rozmiarów niemal karykaturalnych psychola Ronniego i jak potraktować sceny rozrób, bijatyk przypominające bardziej komiksową czy animowaną formułę okładania się po pyskach. :) Podobnie sprawa wygląda od strony scenografii, gdzie ulice, domy, wnętrza czy nawet pojazdy są do przesady wymuskane i bardziej przypominają swym charakterem amerykańskie przedmieścia niż robotnicze dzielnice angielskiej stolicy. Stylizacja wzięła górę nad autentyzmem i dotrzymała przyznaje kroku założeniom scenariusza. Do zakładanych zamierzeń twórców idealnie dostosowali się także aktorzy zarówno drugiego jak i pierwszego planu, a podwójna kreacja Toma Hardy’ego stała się wisienką na tym apetycznym torcie. I jedynie dramatyczne okoliczności działalności braci Kray i ich ofiary zakłócają ten poniekąd sielankowy obraz gangsterskiej profesji. Tyle że patrząc przez pryzmat brytyjskiej czarnej komedii taka nienaturalna symbioza zdaje się być usprawiedliwiona. Bez typowej wyspiarskiej ironii pewnie nie byłaby to tak przednia rozrywka. 

czwartek, 11 lutego 2016

Joy (2015) - David O. Russell




Z góry deklaruje niemal bezkrytyczne uwielbienie dla twórczości Davida O. Russella, tej akurat z kilku ostatnich lat. Tak od majstersztyku o braterskich relacjach pięściarzy, czyli mistrzowskiej kreacji przede wszystkim Christiana Bale’a, każda kolejna produkcja bez wyjątku na poziomie najwyższym była przeze mnie klasyfikowana. Nie ukrywam i świadom jestem, iż w tym momencie do jednostek nielicznych się zaliczam, gdy stwierdzę, że Joy to także kawał świetnego kina. To moja do bólu subiektywna opinia podpierana nie tylko słabością do stylu Russella ale także fundamentalnymi walorami jakie w najnowszej produkcji dostrzegam. Na pierwszym miejscu stawiam pomysł ubrania banalnej historii w stylu „od pucybuta do milionera” w zgrabnie przerysowaną, sprytnie stylizowaną formę, gdzie jaskrawe, wyraziste postaci chwilami niemal w specyficznej manierze Tima Burtona się odnajdują (patrz: matka i macocha). :) Po drugie obraz toksycznej rodziny, w której funkcjonowaniu jak w zwierciadle odbite frustracje ich członków, marzenia poległe w zderzeniu z codziennymi szarymi realiami, poobijane dusze i zwichrowane osobowości - chociaż hmmm... osobliwego ciepła w niej to nie brakuje. I po trzecie aktorskie kreacje ekranowych weteranów: Isabell Rossellini, Virginii Madsen i Roberta de Niro wspomaganych etatowymi najemnikami Russella w osobach Jennifer Lawrence i Bradley’a Coopera. Co ciekawe tutaj w konwencji tragikomedii odnajdujących się wyśmienicie, co przy nienaturalnym przerysowaniu fabuły i bohaterów tak łatwe nie było. Przeszarżowanie mogło stać się gwoździem do trumny, powodem niezrozumienia i zbytniej krytycznej oceny tej produkcji. Tyle, że to tylko moje domysły, próba spojrzenia na Joy z perspektywy publiczność nastawionej sceptycznie, bowiem osobiście w żadnym stopniu nie odczułem przekroczenia płynnej granicy między zamierzoną groteską, a niezamierzoną śmiesznością. Przyznaje uczciwie, że widzę także ten minus, co chóralnie podkreślany, a sprowadzony do stwierdzenia, że takich historii to na pęczki już było i Amerykański sen spełniony po wielekroć według szablonowego schematu konesera kina (a takich w necie to zatrzęsienie) nie może zachwycić. Mnie akurat oczarował, bo właśnie z przymrużeniem oka i jednocześnie dojrzale został potraktowany. W splocie konwencji baśniowej i twardych realiów osadzony niby telewizyjny nieznośnie trywialny tasiemiec telenowelą nazywany. Tylko w założeniach scenariusza takiej gatunkowej miernoty bezkrytycznie przeszedłby pomysł zbudowania filarów imperium na mopie i tylko na szkoleniu trenerów personalnych motywujących naiwnych życiowych nieudaczników mógłbym usłyszeć frazesy o chwytaniu marzeń i wykorzystywaniu własnej wyjątkowości. Jak się okazuje życie także pisze te najbardziej niewiarygodne historie i pozwala dzięki wytrwałości i kreatywności osiągnąć sukces. Bardzo przebiegle spostrzegł to Russell. 

P.S. Na marginesie jeszcze jedna mądrość wypocona mi się nasuwa. Mianowicie handel, ta gigantycznie naciągana machina promocji to taki cyrk, w którym najzabawniejszy jest klient, bo cieszy się kiedy błaznem zostaje. 

środa, 10 lutego 2016

Jackie Brown (1997) - Quentin Tarantino




Po takiej petardzie jaką bez wątpienia Pulp Fiction się okazało i po odjechanych Czterech pokojach, Jackie Brown nie robi może już tak piorunującego wrażenia ale wysoki poziom właściwy twórczości Tarantino utrzymuje. Nie zawodzi w absolutnie jakimkolwiek elemencie filmowej sztuki, zawiera całe spektrum klasycznych rozwiązań ale posiada także wartość dodatkową jaką rzecz jasna specyficzny charakter narracji przez Tarantino od zawsze stosowanej. I chociaż czuć, iż to Tarantino najmniej "tarantinowski" to ślepota i głuchota wybiórcza wyłącznie odpowiedzialna by była za niedostrzeganie błyskotliwych dialogów, precyzyjnie skrojonych postaci, głębokich aluzji, puszczania oka do widza i wreszcie bezpośredniej brutalności, czyli tego wszystkiego dzięki czemu mistrz "tuningowego recyklingu" pozycję eksponowaną osiągnął i wybił się na oryginalność. W tym przypadku zarzucił jednak prym formy and treścią lub by być w pełni uczciwym to treść pozostała nadal istotna, ale formuła przyjęła bardziej pastelowe barwy. Nie przejaskrawia bowiem mistrz scen by atrakcyjność wizualną i werbalną ornamentykę uwypuklić, trzyma na dystans eksperymentatorskie zapędy, a "szołmeńskie" zagrania ogranicza do minimum. Tworzy klasyczny thriller zakorzeniony w sprawdzonych rozwiązaniach, a przypudrowany nieco jedynie unikalnym stylem kreacji ekranowej rzeczywistości. Bo Jackie Brown to tak po prawdzie ciepła opowieść o zwykłej kobiecie postawionej przed niezwykłym wyzwaniem. Mocno nostalgiczna i przede wszystkim dojrzała próba zmierzenia się z upływającym czasem, przemijaniem młodości i związanych z nią właściwości typowo fasadowych, a odnajdywaniem satysfakcji w wartościach najprostszych, tych do których to akurat trzeba dorosnąć. A może to tylko taka ułuda, naciągana głęboka interpretacja i idzie tutaj wprost o kasę? Kręcenie lodów na garbie cwaniaczka, wykorzystanie ostatniej nadarzającej się szansy by uniknąć konieczności kolejnego od dna odbicia, by cholera znów nie zaczynać od nowa kiedy sił, energii już brak. Przecież Tarantino jak nikt inny potrafi zwieść widza wciskając mu przekonanie, że twórca został przejrzany, a jego intencje trafnie rozpoznane. W jego przypadku nigdy pewności mieć nie będę - taki z niego zręczny iluzjonista.  

P.S. Tarantino w tym przypadku to nie poszalał, za wyjątkiem fryzury Samuela L. Jacksona. Tutaj to fantazja, cholera grubo go poniosła. :)

wtorek, 9 lutego 2016

The Program / Strategia mistrza (2015) - Stephen Frears




Film START! Rusza z animuszem i przez większość wątków goni z prędkością i dynamiką równą sukcesom samego Lance'a Armstronga. Za szybko, mało wiarygodnie, zbyt powierzchownie przez co nie w pełni wkręca w tryby i nie wciska w fotel tak jakbym mógł się spodziewać. Szczęśliwie po początkowym pędzie bez ładu i składu wyhamowuje nieco i łapie właściwy rytm, a chaos przeradza się w kontrolowaną, klarowną narrację. Skupia się ona co pewnie żadnym zaskoczeniem na dostatecznie głębokim psychologicznym wglądzie w osobowość głównej postaci i okolicznościach, czyli tej całej spektakularnej teatralnej oprawie dopingowej farsy budowanej w mistrzowskim stylu przez samego Armstronga, a kapitalnie oddanej w filmowym ujęciu przez Bena Fostera. Dzięki jego aktorskiej kreacji wprost, bez nadmiernej kombinacji wzorowanej na postaci "mistrza" ściemy obraz Stephena Frearsa nabiera odpowiedniego kolorytu i z jego nieco telewizyjnego reżyserskiego stylu wyciska coś więcej. Seans staje się klasycznym przykładem profesjonalnie ukazanej historii przez życie napisanej, gdzie lot w górę kończy się widowiskowym upadkiem. Bohater przeistacza się w antybohatera, a geneza takiego obrotu spraw tkwi w psychice człowieka, który ponad wszystko pragnie paradowania w glorii i chwale. Dla sławy jest w stanie postawić na szali żmudnie budowane szlachetne zasady rywalizacji, zaprzedać duszę, bez zmrużenia oka w aurze showmana kłamać wciskając kit milionom naiwniaków. Wszystko po to by własne ambicje zaspokoić, bez skrupułów, bez refleksji w egocentryzmie pozostając zatraconym. Bo Lance kochał "lans" i nie potrafił pogodzić się własnymi ograniczeniami. Mistrz tak, ale iluzji i buty, teatralnej pozy – naszprycowany oszust, cynik bezgraniczny. Człowiek którego postawa jest godna potępienia, a jego przykład powinien być przestrogą i powstrzymać łasych na łatwe rozwiązania. Szkoda tylko, że to tylko moje czcze życzenia, bo sport już jest w tym miejscu gdzie uczciwość zaczyna być wyjątkiem. 

P.S. Przepraszam za tak łatwo ferowaną ocenę. Nie powstrzymuję się powyżej przed radykalnym osądem, bo postać Lance'a Armstronga mimo, że nie do końca jednobiegunowa, a jego działania po części godne pochwały to jednak odnoszę wrażenie, że więcej w tych zachowaniach PR-u niż szczerego człowieka. Chyba, że to Stephen Frears mnie tutaj oszukuje.

poniedziałek, 8 lutego 2016

The Black Queen - Fever Daydream (2016)




To ci ciekawa sytuacja, najpierw Chino Moreno jako Crosses, a obecnie Greg Puciato w formacji The Black Queen błyszczy wokalnie w gatunkowej formule która to jeszcze jakiś czas temu absolutnie by mnie nie przekonywała. Ona i dzisiaj nie stanowi dla mnie źródła wyjątkowej podniety, a zainteresowanie tego rodzaju elektroniką skupiam nadal wyłącznie na tych dwóch świeżych grupach. Nie poszukuję ekip grających w tym stylu, tylko jako równowagę dla rockowo-metalowej gitarowej młócki ich traktuję. Nie mam wątpliwości, złudzeń jakichkolwiek, że szerzej w najbliższym czasie wkręcę się w tego typu muzyczną twórczość. Wiem jednak, iż The Black Queen i Crosses gościć u mnie będą w miarę często dostarczając porcji relaksujących dźwięków. O Crosses przy okazji pełnowymiarowego debiutu już pisałem, zatem tutaj w tym miejscu ograniczę się do zwięzłej charakterystyki tego co The Black Queen na Fever Daydream proponuje. Moja analiza nie będzie miała charakteru pogłębionej i wnikliwej autopsji - jak wspomniałem szeroko rozumiana elektronika to nie mój konik, więc z pokorą ograniczę się wyłącznie do skojarzeń laika i odczuć płynących z wnętrza mojej indywidualnej muzycznej wrażliwości. Tak, czyli padnie tutaj teraz kilka nazw które znam ale ich fanem to nie jestem. :) Przede wszystkim Depeche Mode, Nine Inch Nails, Alphaville, Duran Duran i tacy Panowie co się niegdyś Bross zwali (małżonka podpowiada). Pierwsi to przecież ikona i wszystko co wpływa do zatoki elektronicznego pop/rocka musi być dla osób w moim wieku z ekipą Dave'a Gahana kojarzone. Drudzy przez wzgląd na zimną rytmikę, ambientowe zacięcie i rockowy mimo wszystko pazur - którego wprost organoleptycznie na Fever Daydream się nie wyczuje, a on jest i basta. Bross, bo jak małżonka coś mówi to sprzeciwiać się nie mam zamiaru! Alphaville na myśl przyszli bo swego czasu, w zamierzchłej przeszłości jako gówniarz podśpiewywałem sobie ich hiciory, natomiast Duran Duran to melodia i chwytliwość, której na debiucie TBQ pod dostatkiem. Może od czapy trochę te ostatnie porównania ale doceńcie moją szczerość, jak pogłosy te słyszę to przez wzgląd na autocenzurę która by mnie przed śmiesznością może uratowała to i tak je przytaczam. Pachnie ta muzyka nie tylko latami dziewięćdziesiątymi ale odważnie eksploruje rejony w jakich w latach osiemdziesiątych syntezatory królowały. Jest chwytliwie, niemal tanecznie, bo kilka numerów do solowego płynnego bujania zachęca, lecz robi się też momentami bardzo, bardzo refleksyjnie. Jednak żeby być w pełni szczerym i nie wciskać kitu największą dla mnie akurat zaletą jest głos Puciato. Ten gość równie sprawnie odnajduje się w ekstremalnych, motorycznych cięciach Killer Be Killed jak i tutaj pośród przestrzennych syntezatorowych plam. Ale czy to dziwi? Przecież w macierzystym The Dillinger Escape Plan w obrębie jednej kompozycji potrafi czarować skrajnościami. Podsumowując, dla mnie to bardzo ciekawe urozmaicenie muzycznej diety. To jakby dorzucić do systematycznie spożywanych potraw wysokokalorycznych bogatą w witaminy porcję jarzyn i owoców. Ambitnie zdrową dietę zatem wprowadzam. :)

piątek, 5 lutego 2016

Puscifer - Money Shot (2015)




Uderzam się mocno w pierś, przyznaje tą drogą do błędu, że w sumie przez lata ignorowałem funkcjonowanie na scenie side-projektu Maynarda Jamesa Keenana - tego poniekąd kontrowersyjnego, ochrzczonego mianem Puscifer. Dziewięcioletnia już historia i trzeci album na rynku, a ja dopiero teraz doceniam wartość jaka w tej muzyce zawarta. Być może umieszczanie grupy pośród szeroko rozumianego industrialu, groteskowa prezentacja sceniczna plus działania około muzyczne (biznes różnoraki się kłania) w jakich marka Puscifer zagościła nie przekonywały do zainteresowania. Może kilka poznanych numerów z debiutu nie zatrybiło i na marginesie Puscifer umieściło. Po trosze wszystko to wpłynęło na brak kontaktu z muzyką tworzoną przez wokalistę Toola we współpracy z szerokim gronem utalentowanych muzyków. Jednak co się odwlecze to nie uciecze jak słynne przysłowie prawi, więc ze sporym poślizgiem ale jednak wpadam w łapska Maynarda w tej dźwiękowej konstelacji. Robię to przede wszystkim za sprawą właśnie Money Shot, który przykładnie choć oczywiście nie w pełni wypełnia czas wyczekiwania na wytęskniony kolejny album A Perfect Circle. Jak twierdzą (a ja się z nimi zgadzam) bardziej ode mnie zorientowani w temacie eksperci od twórczej aktywności Puscifer, to właśnie na tym albumie pojawiły się w repertuarze rozpoznawalne wokalne harmonie, mroczne melodie i wielowątkowe tematy zbieżne z charakterystyką muzycznych dokonań "idealnego". Nie ma wątpliwości, iż cisza w obozie A Perfect Circle odbiła się na kompozycjach Puscifer. Maynard właściwy Mer de Noms i Thirteenth Step gorzki dźwiękowy romantyzm wplótł między innymi w takie perełki jak Agostina, The Arsonist i The Remedy czym wpuścił do kompozycji firmowanych marką Puscifer nie tylko sporo tajemniczości ale i najprościej rozumianej muzykalności. Lep chwytliwości w moim osobistym przypadku okazał się skuteczny i pod wpływem zastawionych na mnie sideł przebojowej ale wciąż awangardy sięgam w przeszłość by odkrywać to co kilka lat temu zostało pod szyldem Puscifer wydane. Wkręcam się stopniowo w rytmiczną mantryczność, dopieszczaną swobodnie elektroniką i podlaną sosem psychodelii. Smakuję wokalnej równowagi serwowanej duetem Maynard/Carina, odczytuję na świeżo formę i realizację, motywy i działania. Lustruje ostrożnie Conditions of my Parole, wpadam systematycznie w objęcia Money Shot i pod wpływem hipnotyzującej zawartości pozwalam sobie na odlot. Intrygująca to muzyka, wyborny to album, udowadniający indywidualną artystyczną dojrzałość i bezgraniczną kreatywność tego Pana z Toola. :)

czwartek, 4 lutego 2016

Spotlight (2015) - Tom McCarthy




W sensie problematyki poruszonej szerzej na marginesie, natomiast w kwestii wartości czysto warsztatowej będzie w miarę krótko. Spotlight to świetnie, bo bez wpadek zrealizowany klasyczny thriller opierający się na obserwacji dziennikarskiej pracy śledczej. Obraz który można śmiało nazwać w miarę standardową próbą poprawnego wykorzystania ogromnego potencjału scenariusza i równie sporych warsztatowych możliwości aktorów. Nie doświadczyłem niczego co by mnie wyjątkowo mocno poruszyło, bo znając tematykę przygotowany byłem na dawkę wiedzy oczywistej, która jedynie skalą i detalami mogła zaskoczyć. Nie zostałem także rozczarowany, gdyż dzięki odpowiedniemu zbalansowaniu dynamiki akcji i wartości merytorycznej historii podpartej aktorską biegłością seans przykuł moją uwagę na tyle mocno, że nie odjeżdżałem w myślach w rejony życiowych spraw bieżących. Nic poniżej oczekiwań i też nic ponad to czego się spodziewałem - mocne kino skupione na rdzeniu i wokół niego zaplatające ściśle uzwojenie. :) To zarówno wada jak i zaleta obrazu Toma McCarthy'ego, bo uniknął reżyser tym sposobem zagłębiania się w szeroką tematykę i rozmieniania się na drobne - skupił na sednie i przez to wiele z dylematów potraktował marginalnie. Nie utonął w wątkach pobocznych i jednocześnie nie dostarczył bardziej intensywnych emocji, które one by gwarantowały. Coś za coś, czyli zysk kosztem i koszt zysku. 

P.S. Zamiatanie pod dywan wszelkich afer w Kościele Katolickim jest poniekąd zrozumiałą tendencją, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę budowaną od wieków zbiorową mentalność hierarchów tej instytucji. Przekonanie o nieomylności, stawianie się nie tylko w roli pośredników pomiędzy Bogiem, a zwykłym człowiekiem ale i nierzadko kreowanie się bałwochwalczo na istoty ponadludzkie. Brak pokory, egocentryzm znamienne rozumienie dobra wspólnoty ponad jednostką i dodatkowo w zasięgu środki finansowe pozwalające na nieograniczony dostęp do wszelkich dóbr i idące za tym możliwości kreacji rzeczywistości równoległej, bo jak inaczej nazwać rozszczepienie na wizerunek oficjalny i faktyczny. Bezwzględna machina sterowana z Watykanu stała się synonimem określenia manipulacja, a mechanizmy w tym totalnym systemie stosowane winny być omawiane na wykładach akademickich jako rodzaj wzorca. Żarna mające przywracać sprawiedliwość mielą na tyle wolno aby czas pokrył sprawy wystarczającą warstwą kurzu. Co nie wyciekło nie istnieje, a jak nawet jakimś absolutnie "nie bożym cudem" wyszło na światło dzienne to przecież musi to być spisek wszelkich wpływowych grup walczących bezpardonowo ze Świętym Kościołem. Nie podlega dyskusji stwierdzenie, że jedynie całkowite zaślepienie wyznawców aktywujące mechanizmy wypierania może przekonać do oficjalnie kreowanego wizerunku. Jeśli jednak w człowieku resztki realizmu, zdrowego spojrzenia i prawdziwej, nie wyreżyserowanej przyzwoitości pozostanie on odporny na język propagandy. Na prostych jednako doprowadzonych do perfekcji schematach strategia kościelnych hierarchów oparta i póki w ludziach mniej rozumu, a więcej prymitywnych emocji póty będzie ona skuteczna. Temat nieprawdopodobnie szeroki i równie głęboki stąd wstęp przydługi. Nie mam jednak zamiaru w zaangażowanym publicystycznym uniesieniu pastwić się nad kwestią funkcjonowania watykańskiej armii administracyjnych najemników i dla równowagi z dużym szacunkiem pisać o przypadkach księży z powołania, dla których życie w służbie innego człowieka jest nakazem nadrzędnym, a odpowiedzialność za podłość współbraci ciężarem ogromnym. Nie miejsce i czas na wyjaśnianie złożonej natury kapłańskiego powołania i rzeczywistego jego wymiaru. Rola Kościoła nie jest czarno-biała, a skrajne rozumienie wszelkich idei prowadzi tylko i wyłącznie do radykalizowania poglądów i szczucia na siebie nawzajem ich zwolenników. Póki jednak Watykan nie uderzy się mocno w pierś, nie przyzna do licznych skandali i na bieżąco nie zacznie rozliczać się tonami "zgniłych jabłek" dla mnie ten obraz będzie miał jednoznacznie czarną barwę. Z pełną determinacją należy potępiać wszelkie udowodnione zbrodnie, szczególnie na osobach bezbronnych, wchodzących w życie w przekonaniu, że ludzie dobrego słowa są także ludźmi dobrego czynu. Zniszczenie w dzieciństwie budowanego fundamentu to skazanie ofiar na wieczne próby inscenizowania stabilizacji w próżni - funkcjonowaniu z poczuciem nieuzasadnionej winy i niezrozumiałej kary, z wewnętrznym cierpieniem psychicznym i zewnętrznym jego maskowaniem. Psychomanipulacja polegająca między innymi na tłumieniu naturalnych potrzeb w imię czystości i zasad doprowadziła w konsekwencji do głębokich zaburzeń psychicznych i ich reperkusji w postaci wszelkich dewiacji natury seksualnej. Opóźnienia psycho-emocjonalne u księży molestujących nieletnich stały się normą i jednym z głównych powodów traktowania przez nich otoczenia instrumentalnie dla egoistycznej potrzeby zaspokojenia stłumionych popędów przybierających formy zboczeń. Naciągane racjonalizowanie tych zachowań i usprawiedliwianie czynów nie powstrzymuje, one dają przyzwolenie na kolejne akty przemocy. Bez serca, bez sumienia i niestety bez odpowiednio proporcjonalnej do czynów odpowiedzialności. 

wtorek, 2 lutego 2016

Pawn Sacrifice / Pionek (2014) - Edward Zwick




Historia na faktach oparta plus reżyser szanowany z dorobkiem pokaźnym, czyli jak dla mnie to pokusa nie do odparcia aby nie sprawdzić takiej oto produkcji. Jedynym zgrzytem przed seansem był aktor, który tutaj odegrać miał główną rolę - nie jestem (może teraz bardziej precyzyjnym określeniem będzie, nie byłem) fanem warsztatu Tobey'ego Maguire'a póki gość mnie właśnie tą kreacją przekonał. On specyficznym atutem (kłania się też zabawne przejaskrawienie) obrazu Edwarda Zwicka, prócz rzecz oczywista samej ekscytującej fabularnej opowieści opartej na fragmencie biografii ekscentrycznego amerykańskiego mistrza szachowego. Człowieka o ogromnym potencjale umysłowym i jednocześnie ogarniętego szeregiem zaburzeń psychicznych. Geniusza ponadprzeciętnie ambitnego, bezkompromisowo upartego ale i odpornego na pokusy zysku dzięki przywiązaniu ideowemu. Postać zagadka, indywiduum osobliwe, zatracone w obsesji z pełną gamą urojeń budowanych wokół teorii spiskowych. On ofiarą własnej wyjątkowości, nie jedynym beneficjentem osobistego dramatu. Niestabilnej postawy, irracjonalnych zachowań - szaleństwa jakie paradoksalnie usystematyzowany umysł szachisty opanowało. W tym Zwick dostrzegł kinowy potencjał postaci i przyznaje, że ze sprytem go wykorzystał. Obudował ludzki dramat spójnym klimatem, zastosował sztuczki ze stylizowanymi kadrami i archiwalnymi zdjęciami wplecionymi w ciąg zdarzeń by konstrukcja utrzymywała zarówno napięcie jak i była atrakcyjna dla oczu. I nawet jeśli nie sięgnął absolutu to i tak zrobił to o poziom lepiej niż Spielberg, który za Most Szpiegów (sic!) otrzymał ponownie kolejną nominacje do Oscara.

P.S. Na marginesie Maguire w roli Bobby'ego Fischera to taki Joseph Gordon-Levitt jako Philippe Petit - podobnie zmanierowane gesty, przeszarżowane podejście do postaci które finalnie jednak pomimo naciąganej teatralności mnie przekonało.

poniedziałek, 1 lutego 2016

The Revenant / Zjawa (2015) - Alejandro González Iñárritu




Monolit, taki niemal trzygodzinny kolos i to bynajmniej nie na glinianych nogach, bo jakimże cudem obraz wyreżyserowany przez takiego giganta współczesnego kina jakim Alejandro González Iñárritu miałby takowe słabe fundamenty posiadać. :) Nie ma takiej opcji, szczególnie, że nie jestem w stanie przytoczyć tytułu którym Meksykanin by zawiódł. Jego Birdman pozamiatał w ubiegłym roku konkurencję w wyścigu o najważniejsze nagrody w branży i do realizacji Zjawy mistrz zatrudnił topowe hollywoodzkie nazwiska na czele z Leonardo DiCaprio, etatowym przegranym w walce o Oscara i rozchwytywanym ostatnimi czasy Tomem Hardy’m. Iñárritu nawet na chwilę nie traci impetu i idzie za ciosem dając sobie realną szansę na powtórzenie zeszłorocznych sukcesów, sięga poziomu niebotycznego i z w miarę przewidywalnej historii tworzy emocjonującą przygodę bogatą przede wszystkim w przełomowe rozwiązania wizualne. Obraz panoramiczny z masą zapierających dech w piersi ujęć oszałamia, ekspozycja w quasi monochromatycznej poświacie urzeka, a ukazana surowa przyroda zachwyca. Dynamika z jaką kamera pracuje to jakieś szaleństwo, ona wiruje, okrąża obiekty i postaci – sunie i mknie, góra, dół, przód i tył. Płynie z lekkością by epickie wrażenie filmowanym krajobrazem osiągać, by po chwili znajdować się w samym centrum brutalnej zawieruchy – porywające, nieprawdopodobne wrażenie robiąc. Tym sposobem inwencja non stop jest zachowana, napięcie coraz to wzrasta i opada by za moment sieknąć w widza kolejnym fajerwerkiem. Natężenie brutalnej akcji jest wprost proporcjonalne do emocjonalnego artyzmu, po połowie dzielą one pomiędzy siebie czas trwania obrazu. Panuje pełna harmonia, równowaga osiągana dzięki fantastycznemu zmysłowi kreowania spektakularnej przygody wespół z wartościowym przekazem. I nawet zarzut, iż postać z ogromnym fizycznym poświęceniem kreowana przez DiCaprio posiada ponadludzkie zdolności przetrwania, kiedy zbyt dużo i w nazbyt niewiarygodnych okolicznościach wszystko (dosłownie) przetrzymuje to i tak jestem w stanie ten drobny kit wybaczyć, gdy widowisko jakiego byłem świadkiem usprawiedliwia takie cuda. Jestem po seansie ogromnie podniecony i z egzaltacją napiszę – siła woli która pozwoliła Glassowi przetrwać, pragnieniem zemsty napędzana, choć po części przyniosła mu ukojenie. Jemu, tylko po części.

Drukuj