poniedziałek, 8 lutego 2016

The Black Queen - Fever Daydream (2016)




To ci ciekawa sytuacja, najpierw Chino Moreno jako Crosses, a obecnie Greg Puciato w formacji The Black Queen błyszczy wokalnie w gatunkowej formule która to jeszcze jakiś czas temu absolutnie by mnie nie przekonywała. Ona i dzisiaj nie stanowi dla mnie źródła wyjątkowej podniety, a zainteresowanie tego rodzaju elektroniką skupiam nadal wyłącznie na tych dwóch świeżych grupach. Nie poszukuję ekip grających w tym stylu, tylko jako równowagę dla rockowo-metalowej gitarowej młócki ich traktuję. Nie mam wątpliwości, złudzeń jakichkolwiek, że szerzej w najbliższym czasie wkręcę się w tego typu muzyczną twórczość. Wiem jednak, iż The Black Queen i Crosses gościć u mnie będą w miarę często dostarczając porcji relaksujących dźwięków. O Crosses przy okazji pełnowymiarowego debiutu już pisałem, zatem tutaj w tym miejscu ograniczę się do zwięzłej charakterystyki tego co The Black Queen na Fever Daydream proponuje. Moja analiza nie będzie miała charakteru pogłębionej i wnikliwej autopsji - jak wspomniałem szeroko rozumiana elektronika to nie mój konik, więc z pokorą ograniczę się wyłącznie do skojarzeń laika i odczuć płynących z wnętrza mojej indywidualnej muzycznej wrażliwości. Tak, czyli padnie tutaj teraz kilka nazw które znam ale ich fanem to nie jestem. :) Przede wszystkim Depeche Mode, Nine Inch Nails, Alphaville, Duran Duran i tacy Panowie co się niegdyś Bross zwali (małżonka podpowiada). Pierwsi to przecież ikona i wszystko co wpływa do zatoki elektronicznego pop/rocka musi być dla osób w moim wieku z ekipą Dave'a Gahana kojarzone. Drudzy przez wzgląd na zimną rytmikę, ambientowe zacięcie i rockowy mimo wszystko pazur - którego wprost organoleptycznie na Fever Daydream się nie wyczuje, a on jest i basta. Bross, bo jak małżonka coś mówi to sprzeciwiać się nie mam zamiaru! Alphaville na myśl przyszli bo swego czasu, w zamierzchłej przeszłości jako gówniarz podśpiewywałem sobie ich hiciory, natomiast Duran Duran to melodia i chwytliwość, której na debiucie TBQ pod dostatkiem. Może od czapy trochę te ostatnie porównania ale doceńcie moją szczerość, jak pogłosy te słyszę to przez wzgląd na autocenzurę która by mnie przed śmiesznością może uratowała to i tak je przytaczam. Pachnie ta muzyka nie tylko latami dziewięćdziesiątymi ale odważnie eksploruje rejony w jakich w latach osiemdziesiątych syntezatory królowały. Jest chwytliwie, niemal tanecznie, bo kilka numerów do solowego płynnego bujania zachęca, lecz robi się też momentami bardzo, bardzo refleksyjnie. Jednak żeby być w pełni szczerym i nie wciskać kitu największą dla mnie akurat zaletą jest głos Puciato. Ten gość równie sprawnie odnajduje się w ekstremalnych, motorycznych cięciach Killer Be Killed jak i tutaj pośród przestrzennych syntezatorowych plam. Ale czy to dziwi? Przecież w macierzystym The Dillinger Escape Plan w obrębie jednej kompozycji potrafi czarować skrajnościami. Podsumowując, dla mnie to bardzo ciekawe urozmaicenie muzycznej diety. To jakby dorzucić do systematycznie spożywanych potraw wysokokalorycznych bogatą w witaminy porcję jarzyn i owoców. Ambitnie zdrową dietę zatem wprowadzam. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj