piątek, 30 marca 2018

Chimaira - Chimaira (2005)




Łapę ja systematycznie takie fazy, że przyczepiają się do mnie chwilowe muzyczne zarazy i jak mój organizm tego rodzaju wirus zaatakuje, to toczy mnie wywołana przez niego choroba przez dni kilka, by po takich z zasady siedmiu dobach jak ręką odjął opuścić. Przerabiałem te stany wielokrotnie, bardzo rzadko pozostawiały we mnie ślad na dłuższy czas, więc jestem cholernie zdziwiony, że wirus Chimaira okazał się taką infekcją, z której od kilku tygodni nie jestem w stanie się otrząsnąć. Tym bardziej, że przechodziłem ją lata temu i choć był i ówcześnie wirus ten oporny, to byłem przekonany że już się na te prątki uodporniłem i nie ma opcji, bym złapał to cholerstwo ponownie. Zaraziłem się wtedy tym dziadem w Media Markt, a były to czasy kiedy internet nie był jeszcze oczywistym źródłem zdobywania muzyki, a jak człowiek chciał z czymś nowym się skumać, to czytał muzyczne periodyki i gnał na odsłuch do sklepu. Tym tropem łyknąłem nieco wiedzy o trzecim longu Amerykanów po obiedzie i pognałem na spotkanie nieznanego, intrygującego i jak się okazało uzależniającego. :) Katowałem potem nabytą płytę masę razy i za każdym takim odsłuchem byłem rozkosznie miażdżony, z jednej mańki chwytliwym, transowym, konkretnie w groove zaopatrzonym riffowaniem, z drugiej potwornie ciężkim, eksplodującym thrashowymi inspiracjami łomotem. W selektywnym brzmieniowym anturażu, niczym monolit, bez najmniejszych pęknięć na monumentalnym obliczu ukryta siła tego bezpośredniego przekazu. Siła, która niespodziewanie do mnie powróciła, z impetem wbijając się na listę ostatnio zupełnie mniej radykalnych form dźwiękowych w praktyce przyswajanych. Tak mnie paskudztwo opętało, aż się kurwa chce komuś dla zasady przypierdolić, mimo że przemocą się brzydzę. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj