wtorek, 30 listopada 2021

Farming (2018) - Adewale Akinnuoye-Agbaje

 

Niezły numer ta historia. Kompletnie nie miałem pojęcia, że takie zjawisko "farmingu" na brytyjskich wyspach istniało. W zgodzie z prawem i jako ogólnie przyjęta norma, dość masowe przysposabianie dzieci nigeryjskich emigrantów, przez angielskie robotnicze rodziny, na przełomie sześćdziesiątych i siedemdziesiątych lat. Trochę też chyba wykorzystywania systemu opieki społecznej do celów zarobkowych, bowiem ten eksperyment socjalny raczej nie był sponsorowany wyłącznie przez nigeryjskich rodziców dzieci umieszczanych w angielskiej pieczy zastępczej. Tym samym, zamiast rozbudzania atmosfery tolerancji, wprost przeciwnie (jak to niestety dzieje się zazwyczaj), pobudzania intensyfikacji zjawiska Adewale Akinnuoye-Agbajenietolerancji, czy wprost rasizmu. To oczywiście skrótowiec myślowy i uogólnienie - akurat domniemanie na podstawie pewnego wycinku, którego obraz, ta historia oparta na autentycznych wydarzeniach opowiada. Opowiada sytuację wstrząsającą, która też fabularnie mnie zaskakuje, bo do finalnego kryzysu tożsamości rasowej bohatera, bardziej od samej "white power" przyczyniła się rodzima afrykańska kultura. Pokręcone to, ale przecież nic tu nie może być podważone, ani nic właściwie zdziwienia wzbudzać. Jak się ktoś rodzi w Afryce, dalej przez okres kształtowania osobowości wychowuje w Europie, to w okresie dojrzewania nie będzie się czuł jak w domu, na powrót umieszczony w kulturze czarnych, kiedy to rodzinną z białasami więź się posiada. Tym bardziej, kiedy ta afrykańska kultura daleka od wysokich cywilizacyjnych standardów i podporządkowana zabobonom voodoo. Więcej wątków ze scenariusza nie zdradzę, dodając tylko, że na kapitalnie wyjaśnionych paradoksach on głównie oparty, a technicznie film Adewale Akinnuoye-Agbaje jest sprawnie wyprodukowanym dramatem, którego największa siła zawarta, tylko w pozornie kuriozalnym odwróceniu ról i nieoczywistej z punktu widzenia popularnych stereotypów genezie stawania się ekstremalnym rasistą. Tak naprawdę historii, która jest przystępnie na tacy podanym dramatem człowieka i tragedią jego człowieczeństwa. 

poniedziałek, 29 listopada 2021

Dune / Diuna (2021) - Denis Villeneuve

 


Poniżej nie zaoferuję rozbudowanej analizy treści i także nie ma co liczyć na słowo nawet konfrontujące pracę Villeneuve'a i Lyncha, bowiem pośród jak zdążyłem się ostatnio przekonać (być może nie w większości w deklaracjach) powszechnej znajomości dzieła Franka Herberta, ja dla odmiany staje przed Wami z prawdą na ustach, która brzmi: ja Diuny nie czytałem, ja nawet Diuny wg Lyncha nie oglądałem! Powyższe zapewne stawia mnie w świetle niezbyt przychylnym i wręcz nawet w pozycji całkowicie niesprzyjającej, by swoje zdanie wypowiadać i aby ono jeszcze było traktowane poważnie, jako kompetentne. Dlategóż właśnie, niezbyt ochoczo do seansu „nowej” Diuny przystępowałem, bowiem nie było we mnie ani ciśnienia na zapoznanie się z klasyką, ani tym bardziej sentymentem napędzanej motywacji, bądź dostrzeżonej szansy, aby na garbie/wydmie Diuny w mediach społecznościowych zaistnieć. :) Jedno co mnie przekonało, to oczywiście gorące obecnie nazwisko kanadyjskiego reżysera, którego filmy z pasją nie od wczoraj czy przedwczoraj oglądam. Od wielu lat (najszczerzej pisząc) czynię to bardzo systematycznie, śledząc w ten sposób rozwój jego kariery. Aby w zgodzie z zasygnalizowaną szczerością wypowiedzi pozostać, obsada tak znakomita też mi nie była nieobojętna (Isaac, Chalamet, Brolin, Bardem geniusze, plus o Jezu jak ja lubię spojrzenie Rebeki Ferguson) i miała aktorska ekipa swój wpływ na pobudzenie kultową historią zainteresowania. Wziąwszy pod uwagę, iż porównywać nie mam z czym, to też moja maksymalnie subiektywna ocena posiadać może walor powiązany z czystością percepcji i na tym naturalnie się skupiłem, przy rozdziewiczającym z tytułem starciu - o tym mimo obawy z ekscytacją teraz Wam donosząc. Widać pieniądz, pieniądz zainwestowany w znakomity wizualny efekt - wysublimowany i w hollywoodzkim stylu widowiskowym pozostający. Ale prócz pieniądza, jest doskonałe oko i wyborna myśl narracyjna. Mozolna i hipnotyzująca, ale przede wszystkim dla takiego świeżaka jakim ja w temacie jestem, jasno świat Diuny wyjaśniająca - nakreślająca skutecznie, bo efektywnie, kształty jego i reguły w nim funkcjonujące. Przyznaję, iż sprawnie mnie Villeneuve w tą epicka opowieść wciągnął i jej klimat pod względem wizualnym też odmalował. Majestatyczne ujęcia i surowy futuryzm oraz jego części składowe, jak pojazdy ważki, czyli ornitoptery oraz dziesiątki innych wytworów i koncepcji powstałych w umyśle Franka Herberta. Zrezygnował Villeneuve jak domniemam tym samym, z mnóstwa literackich niuansów w dialogach oryginału przemyconych. To mniejszy minus dla miłośników powieści Herberta i większy plus dla wszystkich, którzy mogliby poczuć się przytłoczeni bogactwem zawartym w pierwowzorze i być może skutecznie zaciekawieni sięgną w najbliższej przyszłości po tekst Herberta - bo bakcyla połkną, a nie wciskanym bez opamiętania bakcylem się zakrztuszą. W tym układzie w sumie na dwoje babka wróżyła - czego kumatym nie ma potrzeby wyjaśniać. Podsumowując, ale unikając jak widać telegraficznego skrótu. Morze piasku i ocean wyobraźni. Potężna technologia zaprzęgnięta do artystycznej wizji. Niby cała cytryna wyciśnięta, ale jeśli to prawda, że wizja filmowa nigdy nie dorówna potencjałowi literackiego pierwowzoru, to sporo cytrynowej treści w książce pozostało. Zatem bez dyskusji udana adaptacja, ale kto wie, czy kiedyś w przyszłości ktoś nie zrobi tego jeszcze lepiej. Póki co poczekam i zobaczę jak dalsze losy Planety Arrakis Kanadyjczyk mi sprzeda. :)

P.S. W swojej fantastycznej konwencji film wielki, ale poza nią tylko coś w stylu bardziej mrocznych i filozoficznie rozbudowanych Gwiezdnych Wojen, z kapitalnie osaczającą muzyką. Oglądałem nie dlatego, że jest to Diuna, obejrzałem i tłustym drukiem jeszcze raz na koniec to przekonanie eksponuje, gdyż jest to Diuna według Denisa Villeneuve'a.

niedziela, 28 listopada 2021

Last Night in Soho / Ostatniej nocy w Soho (2021) - Edgar Wright

 


Edgar Wright wyraźnie rozochocony sukcesem Baby Driver, ponownie wchodzi w buty żonglera filmowymi gatunkami i podobnie jak w przypadku opowieści o smarkatym mistrzu kierownicy zaczyna swój spektakularny pokaz od sceny rodzinnej, za bohatera biorąc sierotę wchodzącą w dorosłość i zderzającą się z tej dorosłości ścianą. Niewinność i naiwność, karmiona ucieczką w muzyczny świat, tym razem jednak ma płeć piękną, a miejscem akcji rodzinna dla Wrighta Anglia. Dokładnie (jak tytuł wskazuje i nie stara się bynajmniej w błąd wprowadzić :)) w londyńskiej dzielnicy rozrywki Soho nazwanej cała akcja się rozgrywa, a jej czas podzielony pomiędzy współczesność, a odległe lata 60-te. Nie powiem żeby pomysł Wrighta na taką zabawę filmowymi konwencjami nie był atrakcyjny i mnie się on także podoba. Nawet jeśli ewolucja ze słodkiego quasi musicalu w dość krwisty horror napędzany wątkiem kryminalnym, niekoniecznie była tym czego oczekiwałem, to całość na spójności nie tracąc, wciągnęła i na zegarek w międzyczasie nie zerkałem - a to się chwali, chwali! Ale zanim zacznę pomysłodawców i ekipę realizacyjną po pleckach poklepywać, muszę odrobinę krytyki do ogólnie pozytywnej reakcji dodać, bowiem im więcej odlotów wyobraźni i na finał bardziej "młodzieżowo" pod publiczkę, to tym mniej u mnie entuzjazmu i ochoty na kompletowanie. Chcę zatem powiedzieć, że kilka pomysłów finalizujących zostało przesadzonych, jednak cała historia także z zakończeniem na tyle spójna, że zapomnijcie co w bezpośrednio poprzedzających tą puentę zdaniach napisałem. :) Za super aktorstwo Panny Taylor-Joy i niezłe Thomasin McKenzie, jestem w stanie oko przymknąć na scenariusza wady, a szeroko w zamian otworzyć na oczywiste kobiece wdzięki. Również za realizację dynamiczną i ogólnie szlif wizualny (no te zjawy, nie wiem nie wiem do końca), ale ten neonowy Londyn, te cudne kreacje i za ścieżkę dźwiękową - za to wiele mogę wybaczyć. Wybaczyć też przesyt jump scare'ów i wspomnianą sztuczną na finał dramaturgię oraz podkreślone, strasznie cyfrowe zjawy. Te słabości zignorować i skupić się na całkiem głębokim społecznym przesłaniu oraz popkulturowym obliczu. Bo to oprócz cudnej blondyny na pierwszym/drugim planie, ogromne zalety, czasem nazbyt popuszczonych wodzy fantazji Pana reżysera. 

sobota, 27 listopada 2021

Stillwater (2021) - Tom McCarthy

 

Mocna historia i sprawnie, chociaż nie wybitnie zajmująco opowiedziana. W niej Matt Damon w roli, która nie do końca do jego profilu aktorskiego pasuje, ale jak myślę odegrana zostaje tak, że bez złośliwych przytyków, to nie ma większego powodu by się do niej przyczepić. Nowy film niedawnego zdobywcy oscarowych laurów, niczym wybitnym się tak wprost powiedziawszy nie wyróżnia, bo charakter historii będącej prywatnym śledztwem Amerykanina w Marsylii, którego wpierw celem zdobycie dowodów niewinności córki skazanej za morderstwo, a później posklejania swojego życia, bowiem nadarza się okazja, narzuca oczywisty sposób narracji oraz metodologiczną, klasyczną w swej prostocie formułę. Film, mimo to jest ciekawie osadzony w kontekście kulturowym i pobieżnie lecz wyraźnie, konfrontuje zarazem "białą" mentalność mieszkańców amerykańskiej prowincji (Damon), z wielkomiejską mentalnością wielokulturowej Francji, w której problem emigracji powoduje podziały społeczne i skrajny stosunek do bliskowschodnich emigrantów. Niby kraje przez wzgląd na rasową różnorodność podobne, ale gdy się przyjrzeć i bliżej w temat wgłębić, chyba jednak różne, więc jak się chce, to można sporo w tym "pobieżnym" spojrzeniu wychwycić. To ważne, lecz tylko tło, dla trudnej walki ojca o wolność córki. Jego zmagań, nie tylko z tajemnicą zbrodni, ale też z prozaiczną, jednakowoż ogromnie utrudniającą barierą językową. Uparte działania ojca niedoskonałego, który sporo w swoim życiu zdążył spieprzyć i teraz w poczuciu winy i odpowiedzialności, po przejściu stosownego odrodzenia w atmosferze głębokiej wiary, stara się naprawić co jeszcze jest w stanie. Gość robi co może, ale przez skomplikowane przeszłymi zaszłościami oraz obecną sytuacją relacje, nie jest w stanie ot tak naprawić więzi - „od ręki” rany zaleczając. To co widać na ekranie ewoluuje i z czasem skupia się na relacji, by po granicznym wydarzeniu stać się właściwie dramatem, bardziej obyczajowym niż tak jak na początku śledczym - porzucając po drodze na dłuższą chwilę ten (już w sumie nie wiem) czy kluczowy wątek. Bohater bowiem odnajduje swoje miejsce w tej nowej rzeczywistości i układa sobie w miarę płynnie życie. Oczywiście do pewnego momentu, kiedy to reżyser włącza tryb sensacyjny i na jego fali niesie widza do wątpliwego happy endu.

P.S. Ten obraz współczesnej Francji, w której wyrosły getta jest niepokojący, a wręcz przerażający. Niebezpieczne dzielnice i uliczne gangi. Świat dilerów, drobnych cwaniaczków i powszechnej przemocy. Francja, jakiej można się bać i Francja zupełnie różna od tej z turystycznych folderów. Z tej perspektywy to piekło i każdy po zapoznaniu się z takim obrazem może poczuć się zagrożony ewentualnym napływem emigrantów, pośród których przecież pewnie jest tyle samo uczciwych i życia zgodnie z prawem pragnących jednostek, jak tych z marginesu niechcących się wyrwać. O tej oczywistości, Tom McCarthy ze wspólnikami scenarzystami, też nie omieszkał nieco przypomnieć.

piątek, 26 listopada 2021

Orange Goblin - Time Travelling Blues (1998)

 


Sabbathowo, w znaczeniu bluesowo i psychodelicznie Orange Goblin na Time Travelling Blues uderzają, a w Shine na wejście, to nawet klawisze na podobieństwo pracy wykonanej przez Jona Lorda na między innymi In Rock wybrzmiewają. Zatem to co tutaj gra, to przede wszystkim (tak wówczas, jak i dzisiaj) współczesny hołd dla dwóch brytyjskich gigantów - głębiej i bliżej w inspiracje nie wnikam. Bez zabiegów studyjnych talentu dodających, gra z łapy i z pasją, stąd materiał powstały zdatny jest zarówno do machania bańką, jak i nóżką potupania. Te dźwięki po prostu dusze posiadają, a sami Orange Goblin jak myślę (grając zawsze według podobnej metody, w serduchu posiadającej swe źródło), to w schematycznej formule tak na dobre nie ugrzęźli - choć też równocześnie nigdy mocno do przodu swojej muzyki nie pchnęli. Ja akurat ich nutę (po szybkim przytuleniu) dość powoli oswajałem, w kierunku odwrotnym rzecz jasna do powstałego. Bowiem rozpoczynając przygodę dopiero na wysokości Healing Through Fire (2007), systematycznie do starszych albumów się przekonywałem. Mimo iż charakterystyczne logo niemal od startu ich kariery znałem, to nie było na tyle sprzyjających okoliczności, aby już wcześniej wpaść w ich łapska. Dzisiaj po latach odsłuchów wiem już, iż nie poszukując nowych form dla rytmu i harmonii, też wyróżnić im się udało skutecznie. Wiem znacznie więcej i zauważam też ten paradoks, że do bólu klasycznie, na sprawdzonych wzorach, a jednak po swojemu i bez uczucia aby było to jakieś mizerne kopiuj/wklej. Kawałki konsekwentnie tematy rozwijają i poziom dźwięku spiętrzają, a dzięki temu Time Travelling Blues kapitalnie buja, dostarczając bezpretensjonalnych powodów do korzystania z tej przyjemności. Chłopaki grając robią przekonujące wrażenie, jakby doskonale się bawili - jakby to smarkacze szalały w kałuży. Za to ich właśnie szanuję, że nigdy nie mieli ciśnienia na coś więcej. 

czwartek, 25 listopada 2021

Respect / Respekt - królowa soul (2021) - Liesl Tommy

 

Hollywoodzka konwencja biograficzna, narzuca mnóstwo ograniczeń natury formalnej i jest gatunkową estetyką, jedną z tych chyba najbardziej konserwatywnych. Bardzo rzadko pojawia się tytuł biograficzny, który wychodzi poza ramy, proponuje coś nowego, świeżego i dzięki temu już na starcie się wyróżnia. Trudno było się jednak spodziewać, by życie Arethy Franklin ukazane zostało w sposób daleki od tylko odrobinę szorstko oszlifowanego szablonu, rezygnując z klasycznych filmowych wytrychów i tak w rzeczywistości jest. Respect, to film zrealizowany niewątpliwie znakomicie, lecz tylko z perspektywy do bólu oczywistego przywiązania do sprawdzonego schematu. Film, którego wartość oglądalności paradoksalnie tkwi w pozostawaniu wiernym standardowej metodzie i w takim układzie też wrażenie zrobić potrafi, bo widz zrasta się z bohaterką i przeżywa jej koleje losu z ogromnym empatycznym zaangażowaniem. Nie przeszkadza mu w tym pieczołowicie dobrana i wypieszczona przez speca od światła wizualna strona i staranne, choć również niegrzeszące brawurą aktorstwo. Ponadto jest jeszcze na całe szczęście ponadczasowa muzyka - całe tony znakomicie opierającej się zębom czasu muzyki i ona robi rzecz jasna kapitalne wrażenie. Jej puls fenomenalny, jej liryczna strona, dotykająca do głębi i pobudzająca, jako całość emocje. Tu jest mnóstwo muzycznego dobra i trudno, aby widz z powyżej zauważonych powodów wręcz rozczarowany brakiem odwagi realizacyjnej, mógł poczuć się zawiedziony stroną odtwarzającą archiwalne występy i sesje nagraniowe. Za te cechy pozwalam sobie sporo punktów ekipie odpowiedzialnej za efekt całościowy przyznać i ze względu na to, ich pracę teraz polecam, a te mankamenty wyrastające wprost z gatunkowej formuły, które powyżej wymieniłem, stają się z tej perspektywy w umiarkowanym stopniu dla końcowej oceny istotne. Bowiem powtarzam - występy, odtworzona ich atmosfera i choreografia, cud miód. Mnie to wystarczyło, by było poruszająco, ale też zwyczajnie dla ucha miło.

P.S. Gwoli ścisłości i uzupełnienia - merytorycznie o charakterze jaki się wykuł w świecie zdominowanym przez autokratycznych mężczyzn, o sile zrodzonej z cierpienia duszy oraz o powracających demonach i wreszcie o sytuacji polityczno-społecznej i zaangażowaniu w ruchy wolnościowe, które przez frustracje mądrej kobiecie rozum odbierały. Bo dźwigała kilka ciężarów naraz i niestety one ją czasami przygniatały.

środa, 24 listopada 2021

The Electrical Life of Louis Wain / Szalony świat Louisa Waina (2021) - Will Sharpe

 


Plan - realizacja! Wczoraj względnie nieszablonowa biografia, jutro biografia klasyczna, a dzisiaj taka można by rzec, niemal na całego oryginalna. Czyli raz Tick, Tick... Boom!, trzy Respect, i w tym miejscu (dwa) The Electrical Life of Louis Wain. Nie wykluczam aczkolwiek, iż należy się spierać, czy bardziej poza schemat wychodzi estetyka musicalowa, czy może w formacie 4:3 bliskie bardzo manierze Wesa Andersona baśniowo-groteskowe spojrzenie, w cudzysłowiu na XIX-wieczną elektryfikacje. :) Obydwa jednak ujęcia, w kwestii nietuzinkowej optyki, wyprzedzają filmowy biopic Arethy Franklin i tym samym/i tak samo się spożytkowanym schematem wyróżniają, jak jakościowo przez wzgląd na kluczową przyjemność z oglądania, wspinają akurat na ten sam wysoki level. Nie zamierzam jednak grzęznąć poniżej w porównaniach i przytaczać na taką okoliczność cechy i fakty, które już zdążyłem dzień wcześniej i zamierzam za dzień już tylko wyartykułować i opublikować. Dzisiaj już do samego dołu blogerskiej szpalty i zamykającej potok myśli kropki na koniec, będzie wyłącznie o historii oryginała o nazwisku Wain, w którego postać szeroko znany, powszechnie lubiany i chyba wciąż odrobinę nadto aktorsko przeceniany niejaki Benedict Cumberbatch (w towarzystwie zacnym) się wciela i swoje założone cele, dzięki tej kreacji osiągając, tym razem na bezdyskusyjne brawa zasługuje. Dał bowiem widowiskowy aktorski koncert, grając człowieka tak dobrodusznego i tak bez litości przez koleje losu dotkniętego, który mimo dramatu i braku umiejętności, aby w skomplikowanym świecie ludzkich uczuć i reakcji funkcjonować, zachował wewnętrzne piękno i dzielił się nim, bez względu na własny, niekoniecznie dobry stan psychiczny. Jakaż, poza wątkiem liryczno-tragicznym, jest tutaj jednak cudna scenografia - i należy jej obowiązkowo fragment tekstu poświęcić. Scenografia, która wspólnego to ma pewnie niewiele z cuchnąco-parujacą rzeczywistością wielkiego wiktoriańskiego miasta, ale dzięki wykreowaniu obrazu podrasowaną estetyką stawiającą na miłe doznania wzrokowe, uzyskuje efekt zachwycający i przyjazny klimat dla pięknie pracującej wyobraźni tworzy. Przyznaję z satysfakcja, z radością wprost z błysku oczu płynącą, że takich urodziwych ujęć uliczek, kamieniczek i okoliczności przyrody (bo nie tylko miasto jest tutaj olśniewające, ale wieś też takaż), to tylko w kinie dla dzieci i młodzieży z mniej więcej polowy XX wieku można się dopatrzyć i ewentualnie jeszcze u wspomnianego Wesa Andersona współcześnie szukać. Mnie taki sposób ekspozycji zawsze cieszy i nie przestaje upajać. Zatem mogę z odwagą przyznać, iż dawno tak romantycznie mi się nie wzdychało, oglądając podobne widoczki. Gdy zauważyć jeszcze fantastyczną pracę kamery, nie unikającą zaskakującej perspektywy, to w kategorii wizualnej, jest to produkcja dotykająca absolutu. Nie daje tym samym do zrozumienia, że estetyka wyprzedza fabułę i zostawia ją w tyle, bo historia życia Louisa Waina, opowiedziana ciepłym kobiecym głosem, posiada kinowy potencjał i dała się w tym przypadku z uczuciem poddać filmowej obróbce. Mamy tu więc miłość i tragedie - życie pełne wzlotów i upadków. Mamy też oczywiście, najbardziej kojarzące się z artystycznym obliczem Waina koty oraz uwaga! Mamy też właśnie elektryczność, w zupełnie innym niż ten praktycznie nam bliskim sensie oraz  gościnne epizodyczne udziały, takiego jednego Taika Waititi i takiego innego Nicka Cave'a. :)

wtorek, 23 listopada 2021

Tick, Tick... Boom! (2021) - Lin-Manuel Miranda

 

Zaczyna się niczym mniej zasobny w fundusze La La Land. Startuje z wysokiego C, od kapitalnie zmontowanej sceny musicalowej i ja od początku dzięki temu zabiegowi jestem kupiony, mimo iż Andrew Garfield pozostawał w moich oczach aktorem z obliczem nazbyt mało plastycznie wyrafinowanym i manierą osobliwie irytującą, którego jakość gry w niemal stu procentach zależy od intuicji obsadzających. Przychodzę w tym przypadku z dobrą jednak nowiną - w tym miejscu będę pracę castingowych fachowców komplementował i chłopaka chwalił, bo historia krótkiego młodego życia Jonathana Larsona napisana na potrzeby debiutu filmowego Lin-Manuela Mirandy (piszą, że Larson dla niego bohaterem młodości) przez  Stevena Levensona, ma wielką moc wzbudzania sympatii, ale jej znacząca siła, prócz oddziaływania piosenkowych perełek, opiera się na brawurowej kreacji właśnie Garfielda. Ale to jest tak ogólnie fajne, jako w połowie sceniczno-broadwayowskie widowisko, dla oczu i duszy niezwykle przyjemne. To jest wzruszające i to jest mądre. To jest chwilami wręcz genialne (Therapy :)) oraz od początku do końca takie świadome i dojrzałe. Kawał świetnej roboty aktorskiej, wokalnej, jak i oczywiście inscenizacyjnej, w filmowym spektaklu o człowieku ognistej pasji i żarze pasji w człowieku. O talencie gigantycznym i za krótkim czasie by się nim w pełni podzielić. Bardzo sympatyczna, także na finał prawdziwie smutna biografia w musicalowej oprawie - coś podobnego do ostatnio popularnego hołdu dla Eltona Johna, tylko bardziej wielowymiarowo, ponadto tak kameralnie i młodzieżowo. Mniej odtwórczo, a bardziej kreatywnie i poza tym o twórcy i artyście docenionym, lecz na tyle niszowym, że dla mnie i zapewne dla wielu dalekich od nowojorskiej bohemy widzów kompletnie nieznanym. Znakomita porcja przemyślanej optymistycznej rozrywki i zarazem inteligentna lekcja pokory wobec życiowej drogi artystycznej i wyroków losu. Do śmiechu i do łez, też.

poniedziałek, 22 listopada 2021

The Answer - Revival (2011)

 

The Answer na wysokości Revival, to kwintesencja bezpretensjonalnego stadionowego rocka, przeniesionego w czasy, kiedy już niewątpliwie trudno o zapełnienie stadionu przez zespól w tych właśnie niesprzyjających dla klasycznego gitarowego grania obecnych czasach zaczynający swą karierę. Innymi słowy, The Answer, to taka formacja, która zdecydowanie spóźniła się się na to, co najsmakowitsze dla piewców rocka, więc z tego tortu już jej tylko okruchy pozostały i nawet, jeśli jakościowo nie ustępuje najlepszym twórcą z czasów złotych, to nie ma szans, aby poczuła to w kieszeni. Rock zszedł na margines i kiedy renesans w postaci trendu retro rockowego dał im akurat szansę na zwiększenie popularności, to była to tylko względna rozpoznawalność. Młodzi Irlandczycy grali na Revival kapitalnego rocka na bluesowym zawieszeniu i robili to z autentyczną pasją, a te naście numerów, plus wyróżniający się cover Free, dostarczył mi swego czasu mnóstwa czystej radości - nawet, jeśli kompozycje wiele się od siebie nie różniły i stanowiły coś na podobieństwo tego, czego także jeszcze do niedawna nieodżałowani, a jak już wiem powracający The Hellacopters mi nie żałowali. Wyjaśniam dla niezorientowanych - czyli świetną praktyczną robotę i daleko poza obecną orbitą list popularności funkcjonujący, przebój za przebojem. Przebojowość tak, ale indywidualność na jednorodnym poziomie bliźniaczego powielania schematu. Jak ktoś ten schemat lubi i on tego kogoś kręci, to ekstra? Jak nie to nie. Jest przecież tyle możliwości, aby swój na swojego trafił i swój od swojego czerpał radość. Ja lubię, ja swoją sympatię deklaruję i ja też słyszę zarówno plusy jak i minusy, które nie przesłaniają mi wad ani zalet, więc wszystko jest git na umiarkowanym poziomie. Kropka. :)

piątek, 19 listopada 2021

Titane (2021) - Julia Ducournau

 

Ciężka sytuacja. Seans niełatwy. Uczucie brrrrr i reakcja wow w jednym. Tegoroczny zdobywca Złotej Palmy, to propozycja, która może aktywności krytyczne intensywnie wywoływać, estetycznie zniesmaczać, a wręcz wprost powodować reakcje ucieczki i wcale nie widzę powodu, aby z takimi wprost wypowiadanymi opiniami czy zachowaniami się nie zgadzać/identyfikować. Oglądanie bowiem w otwierających scenach tak frywolnie ukazanej przemocy, stanowi rodzaj nieakceptowalnie sadystycznej przyjemności, więc ta poniekąd wstępna makabreska, nie może i nie będzie odebrana bez sporych kontrowersji - również przeze mnie. Stwierdzam przy tym, iż sztuka ambitnie zmieniająca perspektywę spostrzegania i metodologię przetwarzania informacji, powinna łamać wszelkie tabu i ograniczeniami się absolutnie nie przejmować. Tak samo jak doskonałe dzieło możliwie przystępnie ukazywać rzeczywistość, za pomocą rożnych dostępnych ciekawych, aczkolwiek dyskretnie stosowanych środków stylistycznych, skupiając uwagę i przenosząc sens na meta poziomy filozoficzno-psychologiczne i czyniąc to z artystycznym sznytem. Tak też są sytuacje, kiedy doskonała sztuka właśnie ma prawo posiłkować się surową bezpośredniością i dotykać do żywego, chociażby miało się to odbywać w atmosferze pozbawionej estetycznej wrażliwości, bądź eterycznej subtelności, czy tak jak w przypadku Titane, wręcz w klimacie totalnie depresyjnego horroru. Zatem ta (dodam że w zasadzie tylko u fundamentu kryminalna historia), wykorzystująca dla efektu artystycznego elementy wprawiające w osłupienie, nie musi się podobać z czysto oczywistej, standardowej dla nagradzanego kina perspektywy, ale musi obowiązkowo coś ważnego przekazywać, choćby miało to być skrzętnie ukryte przed oczami i umysłami nieprzygotowanego widza - wymagające od niego unurzania się w fasadowej warstwie ohydy. Pod przesłoną z ekstremy, są tu mocno szarpiące emocje, choć ich sposób artykulacji odpychający i przez wzgląd na tradycyjne o nich myślenie, trudno właśnie przyswajalne. Stąd ta nieszablonowa, zmieniająca z biegiem wydarzeń swoją formułę i nieco naciągana fabularnie opowieść - wieloznaczna opowieść między innymi o przemianach i dostosowywaniu się do okoliczności oraz przebijając się przez pancerz traumatycznych doświadczeń dojrzewania do miłości, jest intrygująca. Jednako uprę się, że nawet jeśli w dalszym rozwinięciu scenariusza nieszablonowo w stronę refleksyjności ewoluuje, to jest wciąż dość nieprzyjemna w kontakcie. Ten seans mnie okropnie bolał, to mimo odczuwalnego cierpienia, od strony warsztatowej, aktorstwo, reżyseria i całe techniczne środowisko nie może być obiektem jakichkolwiek pretensji. Bo można nie rozumieć, można odrzucić tego rodzaju ekspresje twórczyni, a wręcz można bać się tornada jej wyobraźni, ale nie można nie docenić ogromnej pasji, jaka w powstanie tego obrazu została włożona. Chociażby przez pryzmat tego warto dać sobie zrobić tą krzywdę. :)

P.S. Film Julii Ducournau spostrzegam też jako obraz bardzo choreograficzny. Jako z werwą i intuicją wyprodukowane widowisko opowiadane ciałem. Które w kontrastowym świetle i z kluczowym wykorzystaniem znaczenia ruchu dla przekazania emocji, wciska w fotel. Ludzie też piszą, a ja dla uzupełnienia własnych wrażeń doczytuję, że to najbardziej odjechany, mocny, mroczny, surrealistyczny, absurdalny, brudny i obrzydliwie okrutny thriller jaki do tej pory widzieli i robi on robotę. I rację mają. 

środa, 17 listopada 2021

Cult of Luna - Eternal Kingdom (2008)

 


Kiedy w roku 2008 na swojej drodze na Eternal Kingdom natrafiłem, to wówczas skuszony grafiką z koperty, absolutnie nie byłem przygotowany na takąż (jak się okazało) maksymalnie ponurą dawkę tortur psychicznych, jaka wewnątrz albumu się czaiła. I nie mam na myśli jakiejś ekstremalnej prędkości, a naturalnie wręcz jej totalny brak, bowiem Eternal Kingdom to dźwiękowy obłęd, jednakże pochodzący z miażdżącej porcji przybijającego postrocka o sludge'owych inklinacjach. Po dwóch podejściach wówczas ręcznik rzuciłem i skryłem się w sobie uznając, iż OK - nie ma takiej konieczności by się krzywdzić. Okładka świetna, ale zawartość cd nie dla mnie, albowiem za wolno, za długo - za mało, ojoj atrakcyjnie. :) Minąć musiały lata aby Szwedzi ponownie znaleźli się w orbicie mojego zainteresowania i to już chyba ostatecznie na dłużej, nie tylko ze względu na graficzną oprawę, ale także samą właściwą dźwiękową materię. Dopiero ostatnio tj. na wysokości A Dawn to Fear nastąpił przełom i coś między mną, a ich pracą zaskoczyło - prowadząc prosto do rozpoznania na nowo zarówno Vertikal, jak i własnie Eternal Kingdom. Obie płyty się zakręciły i jak w kwestii Vertikal, podobnie jak z A Dawn to Fear natychmiast zatrybiło, to obiekt powyżej i poniżej teraz poddawany refleksji, dosłownie wciąż stanowi tajemnicę poznawczą, a ja pomimo porażek i cierpień nie poddaje się i wciąż od czasu do czasu staram się wytrwale jądra tej ciemności dotknąć - tak, aby je zrozumieć, przyswoić i od niego, kiedy przyjdzie ta optymalna pora się uzależnić. Bo też potrzeba specyficznego nastroju, jak i hartu ducha ogromnego, aby powoli rozdrapywać ten mur i uważać, by przy okazji niebezpieczna zawartość dźwiękowa człowieka zbytnio nie skrzywdziła. Jej oddziaływanie na psychikę bezpośrednie i podstępne jednocześnie - grubo ponad godzinne jednostajne mielenie, z tępą rytmiką i osadzonymi nisko riffami oraz wisielczym rykiem mocno nieobliczalne dla stanu emocjonalnego słuchacza. Sęk w tym, że przed tym bólem nie ucieknę - jeśli to uczynię, to okradnę się z szansy obcowania z wymiarem przeklętym, ale i niesamowicie hipnotyzująco-intrygującym. Póki co wciąż łatwo nie jest i bliżej mi wciąż do dwóch ostatnich Cult of Luna albumów, więc jak pojawię się zgodnie z planem już za trzy miesiące w mroźny wieczór w krakowskim Klubie Studio, to na dzień dzisiejszy będę sobie więcej materiału z tych ulubionych, niż tego wciąż problemy sprawiającego życzył. Chyba że się dodrapie. :)

wtorek, 16 listopada 2021

Paradise Lost - Host (1999)

 


To było nieuniknione, to musiało się w końcu stać, choć trudno mi w to teraz uwierzyć, a tym trudniej byłoby mi uwierzyć u początku pracy nad blogiem. :) Przyszedł bowiem moment, że wyschło mi już źródełko z którego na zmianę na bieżąco wybijały nowe albumy Paradise Lost oraz te które mogę nazwać zarówno moimi ulubionymi, jak i klasykami w dorobku Brytoli. Bystry czytelnik bez trudu dostrzeże, że brak jeszcze na tej liście najstarszych wydawnictw "paradajsów", ale akurat z Lost Paradise i Gothic zawsze miałem problem znaczny, a objawiał on się najzwyczajniej potworną trudnością w przebrnięciu przez ich zawartość - szczególnie przez pryzmat późniejszych (nie ma co gryźć się w jęzor) zdecydowanie dojrzalszych albumów grupy. Stąd póki co, nie ma sensu bym naciąganą opinią się chwalił i lepiej zamiast produkowania refleksji encyklopedycznej, abym wyżył się na swego czasu krótko, ale intensywnie testowanym Host. Przyznaję, że nie pamiętam kiedy ostatni raz produkt niesympatycznego romansu, pomiędzy mrocznymi muzykami, a radosnym majorsem odtwarzałem, więc te kilka odsłuchów na potrzeby niniejszej recki uskutecznionych, było zarazem podróżą nostalgiczną, w sensie poszukiwania skojarzeń i wspomnień sprzed lat, jak i cholera jasna okazało się doświadczeniem całkiem świeżym (nowym), gdyż (co niewiarygodne) niewiele z przeszłych odsłuchów w pamięci mi pozostało. Mam obecnie przekonanie, że chyba wówczas jak i dziś nie ma się nad czym pochylać, bo Host jest kompletnie pozbawione pazura i nie piszę tak czepiając się braku gitarowego łomotu. To o zgrozo materiał płaski zarówno brzmieniowo, jak i pozbawiony elementarnych emocji - ciągnący się niczym kolorowy glut, jakim jeszcze jakiś czas temu milusińscy się ekscytowali. Głos Holmesa idealnie wypełnia parapetami zagospodarowaną przestrzeń i dodaje co najmniej plus dziesięć do efektu nuuuudy. Jeśli moje przekonanie wydaje się podbudowane brakiem sympatii do syntezatorowego popu, new romantic czy innej gatunkowo podobnej nuty, to przepraszam ale ja szczególnie w ostatniej pięciolatce mocno ekscytuję się brzmieniami spod kurateli Depeche Mode i wielbię takie projekty jak The Black Queen, Crosses czy dwie ostatnie produkcje Ulver. Tylko że każdy z wymienionych bandów potrafi wlać entuzjazm w moje tętnice, to Paradise Lost na Host przynosi tylko wstyd estetyce. Nie wiem (nie potrafię sobie przypomnieć) czy w 99 też tak surowo go oceniałem, ale jeśli nawet Host nie uznałem za album zaspokajający moje muzyczne potrzeby, czy chociaż obiektywnie witalny, to chyba też nie odczuwałem podczas z nim kontaktu tak niemiłosiernego cierpienia. 

P.S. Miałem napisać więcej o okolicznościach powstania, ówczesnej atmosferze w grupie i poznęcać się nad pomysłem podbicia mainstreamowych list przebojów jaka towarzyszyła decyzji o podpisaniu kontraktu z EMI. Miałem o tym wszystkim napisać, bo lektura Bez celebracji (oficjalna biografia PL) mnie do takiej koncepcji tekstu zainspirowała. Miałem zrobić to tak, a zrobiłem to tak! :) Dlatego że osobiste doświadczenia (dwa ciężkie dni powrotu do Host) są więcej warte, a na pewno bardziej odciskające piętno, niż historia której naturalnie nie przeżyłem, a tylko zostałem jednym z wielu czytelników. Bez obrazy dla autora, bo Bez celebracji to naprawdę niezła lektura, ale jednak bezpośredni kontakt z Host, to był cios ostateczny i nie mogłem o tym nie napisać. 

poniedziałek, 15 listopada 2021

Arcturus - Sideshow Symphonies (2005)

 


Od prawie dziewięciu lat bezwstydnie strugam sobie mądrale i ważniaka, kiedy o muzyce i kinie właściwie to piszę do internetowej szuflady. Czynię to uparcie i z przekorą, wbrew zdrowemu rozsądkowi, posiadając świadomość, iż nawet ta garstka zainteresowanych, która jakimś cudem poświęci czas na zapoznanie się z recenzjo-refleksjami mymi, sama dobrze wie co w trawie piszczy i posiada własne wyrobione zdanie na temat większości materiału jaki na bloga przemycam, więc nie muszę ich prowadzić za rączkę, przekonywać i za moje niezgrabne filozofowanie nie oczekuję tym bardziej od muzyczno-filmowych pasjonatów entuzjastycznych reakcji. Pomimo to i abstrahując też od incydentalnych ciekawych, bo często radośnie zdystansowanych dyskusji, nie uważam godzin przed monitorem za czas bezpowrotnie stracony i dostrzegam jeden wielki plus takiej formy archiwizacji, powiązanej z prezentacją własnych myśli i przekonań. Jest bowiem to działalność, która w żadnym stopniu nie podnosi mi poczucia własnej wartości przez wzgląd na sporadyczne wyrazy sympatii, zrozumienia czy te najbardziej pożądane, czyli niebywałego podziwu. Tkwi w niej niemniej jednak (szczególnie obecnie) potrzeba uporządkowania chaosu i kolekcjonowania przeżyć wraz z przemyśleniami, dopingująca wielokrotnie, by powrócić do materiałów którym przed laty nie poświęciłem wystarczająco dużo uwagi, bądź nie byłem wówczas gotowy by docenić tkwiącą w nim wartość lub potencjał tejże wartości. To dość zabawne, że ten obfity wstęp, kuriozalnie pojawia się w kontekście recki czwartego studyjnego albumu Arcturus, gdyż po powrocie do jego odsłuchu jakiejś wyjątkowo inspirującej przyjemności nie odczułem, a było to spotkanie zwyczajnie zabarwione po trosze sentymentem i dla mojego zaskoczenia jednak odrobiną szoku, że coś chyba jednak po jego premierze przeoczyłem. Być może znacznie mniej krytyczne spojrzenie na zawartość Sideshow Symphonies spowodowane jest raz zawodem po wydaniu względnie niedawno, powrotnego i niestety  rozczarowującego albumu, dwa, głębszemu z perspektywy czasu przyjrzeniu się przełomowemu La Masquerade Infernale i jak dzisiaj myślę najbardziej godnemu ołtarzyka Sham Mirror. Z punktu widzenia roku 2021, słyszę iż czwórka zasługuje na ciepłe słowa, mimo iż absolutnie nie jest tak teatralnie awangardowa jak dwójka, ani nie stanowi produkcji tak zjawiskowo osadzającej nutę Arcturus w kontekście i czasie jak trójka - a jest tylko (i tu sedno) płytą z porządnymi pomysłami, ale bez ich pełnego rozwinięcia i wyeksponowania. Zgadzam się z powszechnym przekonaniem, że zabrakło zaskoczenia i szaleństwa i że zmiana frontmana może nie odbiła się aż tak wyraźnie na jakości wokaliz, ale gdzieś z pewnością brak Garma spowodował w zespole rodzaj niepewności. Stąd album sprawia wrażenie przyczajonego lub wprost pisząc pozbawionego dziwacznego charakteru, mimo że wszystkie składniki i osobliwości nuty Arcturus są tutaj zagospodarowane i fanom w dobrej jakości sprzedane. Słuchalność jest jednak na zupełnie innym poziomie, bo też poszczególne kompozycje pozbawione są zdecydowania i tak soczystych aranżacji, aby jako pojedyncze struktury, a nie tylko poszczególne fragmenty monolitu w pamięci pozostały. Niemniej jednak stwierdzam, iż po przypominających odsłuchach był powód aby takie, a nie inne wprowadzenie do powyższej refleksji zaaplikować oraz co ważniejsze - jest w Sideshow Symphonies coś żywego, coś na tyle intrygującego abym może wciąż próbował się z nim pomocować. 

niedziela, 14 listopada 2021

Our Ladies / Panny roztropne (2019) - Michael Caton-Jones

 

Filmy tego Szkota, akurat nigdy nie należały do moich ulubionych. Jego nazwisko zdobyło wystarczającą w branży renomę, aby w pewnym okresie przyciągał uwagę, ale na status mega reżyserskiej gwiazdy nigdy nie zapracował, mimo ze Hollywood swego czasu szansę na coś więcej nie jeden raz mu zaoferowało. Wpierw Chłopięcy świat z DiCaprio, potem Rob Roy z Liamem Neesonem i Szakal z Richardem Gerem. Filmy dobre, ale tylko poprawne - w pewnym stopniu zapamiętane przez historię kinematografii, ale w żadnym stopniu wpływające na jej bieg. Dzisiaj po latach wpadam więc na Our Ladies, czyli bieżącą produkcję Caton-Jonesa i dostaje właśnie ten typ reżyserii, z jakiego go zapamiętałem. Poprawność ponad błyskotliwość, jakaś tam uniwersalność i właśnie zero odrębnego i ekscytującego charakteru. Człowiek przygląda się rozwojowi wydarzeń bez budowania bliskich z postaciami relacji, jednako też niemal przez cały seans bezkolizyjnie śledzi ich perypetie, bo aktorzy są poprowadzeni sprawnie, scenariusz nazbyt nie kuleje i w temacie podjętym czuje się dobrą scenarzysty i reżysera znajomość kontekstów, a nawet warsztatowo zgrabne różnogatunkowe niuanse (bo przecież w jego karierze rozstrzał gatunkowy spory) nie stanowią przeszkody. Ale to jest tylko takie sobie - takie bez własnej tożsamości i nawet odrobiny ponadprzeciętności. Dobre rzemieślnicze kino obyczajowe, trochę udramatyzowane i trochę komediowe, które dzisiaj obejrzane było, a jutro zapomniane zapewne zostanie.

sobota, 13 listopada 2021

My Salinger Year / Mój rok z Salingerem (2020) - Philippe Falardeau

 

Nie zdziwiłem się że mi się podobało, gdyż bardzo lubię takie nowojorskie opowieści, a jeszcze bardziej pasuje mi, kiedy taka akurat nowojorska opowieść oparta jest na literackich konotacjach. Tym bardziej jeszcze, iż nakręcona została w formule uciekającej nieco od sztampy - gdzieś tam niezobowiązująco zawieszona w biograficznej przestrzeni i naprawdę urokliwie bujająca w czystej, ale naiwnej młodzieńczej intelektualności i posiłkująca się takąż bujną wyobraźnią. Może nawet za walor uznam, iż ta nowojorska obyczajówka nie jest „allenowska”, bo może i za wiele już dzisiaj przypadkiem podążania za tym ideałem i w sytuacjach nie częstych kazusów łamania sobie ząbków na nadmiernej ambicji bycia "allenowskim". Aktorzy u Falardeau tworzą bardzo charakterystyczne kreacje, są nie tyle tak wprost sympatyczni, ale ciekawi lub nawet fascynujący, wiec dają się lubić, a główna bohaterka, to ONA jest po prostu taka czarująco milutka. No i historyjka jest taka zajebista (jeśli mogę tak pospolitego określenia użyć? ;)) - dlatego polecam na popołudnie lub wieczór, jako rozrywkę typu inteligentnego, lecz nie pretensjonalnego. Stwierdzam z odpowiedzialnością za każde słowo, iż wdzięczny film obejrzałem, zamiast bardzo niesympatycznej oferty głównych stacji telewizyjnych lub kompulsywnego przewijania aktualności na fejsbukowej ścianie. To w zamian za odrzucenie pilota lub smartfona wpadła w me objęcia taka opowieść, która zanim dotrze ostatecznie do dobrze przemyślanego cichego finału, to kilkukrotnie w międzyczasie wątki niby zamyka, by bez uczucia bałaganu do nich powracać, zgrabnie do nich nawiązując. Przynajmniej tak mi się zdaje. :)

P.S. Na koniec seansu pomyślałem sobie, że przecież to nie było nic szczególnego, a jednak ten mały film przez ten drobny fakt że jest ciepły i skutecznie wycisza, zasłużył na szczególne miejsce w moim sercu. I je teraz tam ma!

piątek, 12 listopada 2021

Iced Earth – Something Wicked This Way Comes (1998)

 


W tym momencie o Something Wicked This Way Comes kilka słów napiszę i tym samym zamknę na dobre (chyba?) temat Iced Eart na blogu, bowiem raz - to ostatni z czwórki (1995-2001) album przed którym sobie przyklękami i dwa, to ten krążek z pierwszego miejsca poza podium, czyli w moim subiektywnym odczuciu z tych już legendarnych najsłabszy. Nic po wydaniu Horror Show z obozu Jona Schaffera tak w pełni mnie nie przekonało i mam pewność, że obecnie po kompletnie mnie niezrozumiałych polityczno-ideologicznych odlotach lidera Iced Earth mnie nie zainteresuje. Żal tylko kompozytorskiego talentu jego, że na drobne rozmieniony i że w żadnym stopniu po wyżej wymienionych latach największego rozkwitu marki, nie potrafił swojej muzyki odpowiednio pod wymogi kolejnych epok przystosować, zamykając tym samym szansę na jej ewolucję oraz nie był w kolejnych fazach działalności w stanie zatrzymać na stanowisku frontmana takiego głosu jakim dysponował/dysponuje Matt Barlow. To już przeszłość i to se nie vrati - swojej historyczno-patriotycznej fiksacji (znaczy zajoba zwyczajnie) Schaffer z własnego postrzegania rzeczywistości nie wykreśli, a Barlow już tym bardziej na współpracę z szurem nie da się namówić. Mam więc to co mam i z tym co mam będę miał pomimo wszystko ogromną przyjemność swój kontakt odnawiać, bo co by o prywatnych poglądach i ich genezie w życiu Schaffera nie pisać, to sukinkot w tandemie z Barlowem stworzył cztery genialne albumy, które w estetyce heavy-thrashu mają niewielu godnych konkurentów i choćby szury zawładnęły całym globem, ja będę o nich z właściwą estymą się wypowiadał i pozwalał ponieść się tym epickim hymnom. Something Wicked This Way Comes napiera na mnie zawsze z impetem. Wtedy, kiedy gitarowo-perkusyjne galopady ogniście buchają z membran i dają szansę na poddanie się emocjom pełnym (w tym przypadku znośnego) patosu, gdy epickie kompozycje wylewają się uduchowionym strumieniem z rozbudowanych struktur. Jest też cholera tu ballada pod w jakby mocno znaczącym przez pryzmat tego co powyżej napisałem znaczącym tytułem i tak ballada, to nie przesada, zaśpiewana z oczywistym przejęciem przez Barlowa kręci tak, że jakbym k**** miał choć minimalne przekonanie iż jak śpiewam to nie krzywdzę otoczenia, to bym wył razem z Barlowem do tchu utraty - takie to klasycznie kapitalne cacuszko. Ale to nie jest jednak najlepszy numer na albumie, bo jednak za hymn number one śmiem uznawać Blessed Are You i ten wykon nad wykony, w którym wpierw wokalista we mnie resztki wstydliwości (tak wraz z śpiewam głośno) morduje, by po chwili dramaturgia w głosie frontmana na moment ustąpiła świetnej solówce i na koniec, na powrót do finału wraz z wielką skalą możliwości Barlowa prowadziła. Podsumowując, Something Wicked This Way Comes, nawet jeśli subiektywnie osądzając jest o pół gwiazdki słabsza od The Dark Saga, Burnt Offerings i także Horror Show, to nie zmienia myślę obiektywnej prawdy, że to płyta fantastyczna, o jakiej nagraniu całe bataliony ejtisowych heavy-thrashowców w swojej karierze marzyły. 

czwartek, 11 listopada 2021

Green Carnation - The Quiet Offspring (2005)

 


Obserwuje właśnie u siebie, wzrost zainteresowania albumami Green Carnation - gdy jeszcze do niedawna z rzadka do nich powracałem, a wręcz rejestrowałem u siebie kilkuletni z nimi rozbrat. Sytuacja ta jest wprost owocem wydanego przed półtora rokiem Leaves of Yesteryear - krążka quasi nowego na którym między innymi znalazły się odświeżone wersje leciwych numerów, które efektywnie na nowo także entuzjastyczne nastawienie do dwóch ostatnich studyjnych płyt pobudziły. Zatem kręcił się już A Blessing In Disguise i poddany został po latach weryfikacji na blogu i kręci się obecnie The Quiet Offspring, który właśnie teraz zostanie nożem amatorskiego krytyka tak tylko z wierzchu pociachany. Startowa uwaga sprowadza się do przekonania, że to już tutaj zupełnie inny band niż u zarania i także kolejne wcielenie ewolucyjne, po sporo w estetyce grupy zmieniającym poprzedniku. Mniej tu progresywnych wycieczek, więcej typowo rockowego feelingu, ale żeby sprawę postawić jasno, wciąż to sącząca się melancholia, tylko że daleka od pretendowania do bycia dziełem sztuki. Znacznie odważniej za to sięgająca po piosenkowe konstrukcje i przy okazji nie rezygnująca na szczęście z lirycznego mroku, co czyniło ją nadal odległą od mainstreamowej przeciętności i odbierało szansę na takąż popularność. Kiedyś (na początku działalności) może drażniło w ich propozycji pretensjonalne rozmemłanie i aranżacyjny chaos. W roku 2005 było zaś konkretnie i w zgodzie z dobrymi aranżacyjnymi manierami. Nie utknęli w przyciężkiej formule, nie utknęli też na mieliźnie i nie wyprodukowali albumu nabrzmiałego od pretensji. Stąd, właśnie! Gdybym tym co wypisuję sprowokował niezgodę, to niezgadzającym się przypominam, że kiedy człowiek pogodzi się że ma słaby gust, to jakoś łatwiej się żyje. Nie ma co się wzdrygać. Nie ma co się wstydzić. :)

środa, 10 listopada 2021

Perfume: The Story of a Murderer / Pachnidło: Historia mordercy (2006) - Tom Tykwer

 

Nie do wiary, sytuacja zaprawdę niezwykła, by tak głośnego tytułu przez te długie lata nie obejrzeć, mimo iż świadomość jego istnienia pełna. Wszak fragmentami zawsze na jego emisję trafiałem i nigdy wstrzelić się od początku nie potrafiłem. Aż do pierwszej połowy sierpnia tego roku, kiedy to podczas wyjazdu urlopowego wreszcie późnym wieczorem projekcję telewizyjną od startu upolowałem i spędziłem trzy bite godziny w świecie osiemnastowiecznej Francji, śledząc losy Jana Baptysta Grenouille. Stąd śpieszę po kolejnych miesiącach przedstawić własne wrażenia i wyrazić sąd może nie ostateczny, lecz maksymalnie subiektywny. Pierwsze wizualna wartość, czyli odczucia wzrokowe. Widać że nie szczędzono grosza w scenografię wpompowanego, dzięki czemu uzyskano przenikliwy i sugestywny efekt świata beznadziei i brutalnej walki o przetrwanie. Wysokobudżetowy charakter produkcji to istotny plus, rozmach z jakim obraz nakręcony zasługujący na uznanie, ale bez odważnego korzystania operatora z możliwości technicznych i artystycznego sznytu film ów byłby tylko klasycznym wyrobem taśmowo wyprodukowanym. Ta wizualna efektywność jest jego wielkim walorem i wraz z szalenie intrygującym tematem oraz wystarczająco dobrym aktorstwem buduje obficie paletę zalet gatunkowych. Po drugie mimo to i pomimo owo – biorąc pod uwagę za i nie pomijając przeciw, to ja myślę, że bardzo dobry obraz urósł jednak nieco przesadnie do miana mega hitu. Choć jego awers zasłużył na opinii publicznej zaciekawienie i zawodowej krytyki zainteresowanie, to rewers nie skrywa aż tak imponującej zawartości, aby gromkimi brawami niuanse fetować, czy na cześć szczególnie często siermiężnej roboty Toma Tykwera wiwatować, bowiem sam reżyser jak ma w zwyczaju finezją nie grzeszy oraz fabuła posiadając oczywiście znamiona intrygującej, to w sensie narracyjnym bardziej zamęcza niż wprost hipnotyzuje. Zatem wyszło ok, kiedy powinno wyjść och i ach. Tak mi przynajmniej podpowiadają moje wygórowane oczekiwania skonfrontowane z rzeczywistością. Te domniemania zbudowane na podstawie mnóstwa entuzjazmu - słysząc swego czasu chóry podziwiających.

wtorek, 9 listopada 2021

Antimatter - Saviour (2001)

 


Szok to był wówczas dla mnie niebywały, kiedy wieść iż szeregi Anathemy jej od niemal zarania podpora opuszcza. Tym mocniejszy był to cios, kiedy jeszcze emocje związane z wydaniem znakomitego Alternative 4, jeszcze nawet odrobinę wystygnąć nie zdążyły. A był to aliści album wyborny, a główna zasługa w jego brzmieniu tkwiła własnie w roli jaką na niej Duncan Patterson odegrał. Wyjątkowy klimat jakim osnuta, to klawiszowa robota ale i basowy szkielet, zatem każdy zakochany w jej charakterze musiał posmutnieć, kiedy taka niepokojąca nowina do niego dotarła. Byłem ja wtedy jednym z tych strwożonych o kierunek i jakość kolejnych nagrań i mimo iż miałem świadomość że Anathema to nie wyłącznie Patterson, to jednak jego oddziaływanie mogło zmienić wiele i zmiany te niekoniecznie być musiały przeobrażeniami łatwo akceptowalnymi. Co się działo z Anathemą, to akurat inna opowieść, więc ze wstępu marsz do sedna sobie teraz nakazuję. Jesienią 2001-ego roku Saviour pod szyldem Antimatter został wydany, a był efektem współpracy Pattersona własnie, z owym czasie mnie całkowicie nieznanym Mickiem Mossem. Niewiele o projekcie wiedząc i nie dłużej niż kilka minut się zastanawiając nabyłem taśmę z dziewięcioma kompozycjami i doznawszy kolejnego szoku, próbowałem wkręcić się w elektroniczną estetykę w jakiej Panowie sobie dłubali. Savoiur okazał się płytą niezwykle klimatyczną i osadzoną na elektronicznym fundamencie eksplorującą atmosferyczne przestrzenie trip-hopu, ambientu czy dark wave'u. Z racji braku wcześniej styczności z ową estetyką kontakt z nią choć był przyjemny, to niekoniecznie aż tak intrygujący bym zbyt często później wtórne przesłuchania sobie inicjował. To był mój błąd (tak jak wówczas mała z początku przychylność nowej ścieżce obranej przez The Gathering), bowiem dzisiaj dopiero tak z szerszym horyzontem spojrzenia i z pełnym szacunkiem dla eklektyzmu gustów, mogę docenić kompozytorski warsztat i przede wszystkim zrozumieć dlaczego w karierze Duncana Pattersona taka potrzeba odkrywania nowych intrygujących i kontemplacyjnych terenów funkcjonowała. Dzięki otwartej głowie i pozbawionego barier gustu, powstał materiał z jednej strony przepełniony melancholią i smutkiem, z drugiej ciepły i kojący. Łączący fenomenalne wyczucie melodii, nastroju i bujającego rytmu nad którymi unoszą się subtelne głosy damsko-męskie. Choć obecnie Antimatter działa bez Pattersona i słuch podejrzewam w branży o nim większy zaginął, a estetyka do spółki z innymi ziomkami praktykowana przez Mossa jest bardziej klasycznie rockowa, to Antimatter wciąż stanowi przedmiot mojego wzmożonego zainteresowania, natomiast im więcej mam lat, z tym z większą przyjemnością powracam do pierwszej fazy działalności grupy. 

poniedziałek, 8 listopada 2021

Godsmack - The Oracle (2010)

 



Ja tu krótkie słowo o The Oracle, bo primo nie jest to mój ulubiony Godsmack  i secundo Godsmack lubię i szanuję, ale na myśl o tej amerykańszczyźnie nie wariuję. Wtrącę przy okazji, że nawet ostatni ich wypiek - ten When Legends Rise uznając za najbardziej soczysty wewnątrz i z chrupiącą skórką na wierzchu, to i tak to tylko kawał dobrej nuty bez większych ambicji. The Oracle jest zaś jaki jest i niby poziom trzyma (jakby jakiś Godsmack nie trzymał) i nie ma się w zasadzie do czego przyczepić, tak samo jak nie ma co zbytnio sobie w jego temacie jęzora strzępić. Startuje bez lipy rockowym strzałem prosto w nos i dzięki przebojowej bezpośredniości szarpanego Cryin' Like a Bitch nieco apetyt podkręca nie wprost na to co w dalszej części dostajemy. Połowicznie w kolejnych numerach jest podobnie, bo jednak melodyka takiego Saints and Sinners bardziej buja niż pobudza - choć jasne że riffy to riify Made in Godsmack i kropka. Może dopiero What If? zmienia tonację w nastrój bardziej mroczny i niepokojący, ale to już też kiedyś było i akurat ten kawałek nawiązuje do kompozycji która w dużym stopniu na sławę ekipy przesympatycznego Sully'ego Erny zapracowała. Do końca krążka milusio łechtani jesteśmy bezpretensjonalnym współczesnym hard rockiem - a nawet nieco Hetfieldowo-Hammetowym riffem na finał. Rockiem powstałym na gruzach najtisowego grunge'u i brzmieniem karmiącym się charakterystyczną dla estetyki rytmiką z początku nowego milenium. Stąd to moje przekonanie, że bywało w karierze Godsmack czasem ciekawiej, ale tak tylko odrobinę, a zawartość The Oracle nie przynosi za cholerę wstydu, jak i też  jak cholera dumni z niej Panowie Sully, Tony, Robbie i Shannon być nie powinni. Rzekłem! A moje słowa internetowymi łączami popłynęły w świat. 

piątek, 5 listopada 2021

Dýrið / Lamb (2021) - Valdimar Jóhannsson

 

O Islandio, surowa rolnicza kraino. W której wiatr, chłód i ciężka praca hartuje ludzi. Gdzie człowiek blisko natury ze zwierzętami dzieli los codzienny i gdzie izolacja dziwy nad dziwami rodzi. Po dziesięciu minutach postaci głos dopiero dają, a jedną z nich pochodząca ze Szwecji, a obecnie już hollywoodzka gwiazda, która tutaj na łono skandynawskiej kinematografii na chwile zapewne powraca. Gra Noomi Rapace w filmie kameralnym i filmie surowym, a wypada w nim niewątpliwie autentycznie i tym lepiej, bowiem sama historia i klimat uzyskany, bez świetnego aktorstwa nie mogłyby same na siebie przyjąć całego ciężaru odpowiedzialności za efekt końcowy. Dobrze się zatem składa, że wszystkie fundamentalne komponenty sprawnie współpracują, dzięki czemu kino za „grosze” robi kapitalna robotę i pozostawia w pamięci ślad. Ślad to kalibru ciężkiego, o charakterze dość brutalnym, bowiem historia mało skomplikowana, lecz z pewnością trudna - wprawiająca w konsternację i specyficzna w odbiorze. Sprowadzona do dwóch gatunkowych warstw, które reżyser i współscenarzysta nakładając z pietyzmem na siebie, uzyskuje zawieszony w świecie mrocznej baśni filozoficzny dramat egzystencjonalno-etyczny, którego bohaterami ludzie, zwierzęta i uwaga, zwierzęto-ludzie. To film znakomicie zrealizowanego obrazu i w warstwie fabularnej osadzona na traumie surrealistyczna metafora jak i alegoria przyrodzonych instynktów oraz macierzyństwa - naturalnych potrzeb niezrealizowanych przez traumatyczne przeszkody natury biologicznej. Metafora mroczna i alegoria brutalna, może i na pierwszy rzut oka dziwaczna, ale pod tą odważną warstwą przejaskrawienia sytuacji, niezwykle realistyczna i przekonująca. Tak mi się przynajmniej wydaje. Na tyle na ile problem jestem w stanie zrozumieć.

czwartek, 4 listopada 2021

Mastodon - Hushed and Grim (2021)



 
Zawsze, kiedy wciąż rozwijająca swój potencjał, a już będąca legendą sceny formacja z nowym materiałem przybywa, mam w sobie niepokój - obawę, iż kiedyś doskonała passa musi się zakończyć i oprócz pytania czy to teraz, czy jeszcze jeden, może kilka albumów, pojawia się też naturalnie równolegle zapytanie, w którą stronę kierunek zostanie obrany i czy on będzie do mnie przemawiał? Inaczej pisząc, martwię się, iż może nie ogarnę, może moje horyzonty wciąż nie na tyle szerokie, bym sprostał wyzwaniu. Na domiar tego, w przypadku Hushed and Grim czynnikiem stresogennym był również fakt, iż album to o rozmiarach kolosa, a ja nie przepadam za takim często megalomaniackim przeładowywaniem - przesadą ponad rozwagą. To też pierwsze starcie z 87 minutami Hushed and Grim mogło mnie nie tak zrazić co przytłoczyć, a okazało się, że Amerykanie decydując się na nagranie tak długiej płyty wszystko mieli pod kontrolą, a czas trwania, to tylko wartość względna - dla mnie w tej zaskakującej sytuacji absolutnie nie utrudniająca kontaktu z piętnastoma nowymi kompozycjami, bo zwyczajnie ja tego wymiaru jako gigantycznego w praktyce nie odczułem. Faktem też jest, że nowy krążek oprócz metrażu, jest też jak myślę najbardziej progresywnym materiałem w dotychczasowej dyskografii Mastodon. Wiem oczywiście, że w przeszłości nie unikali rozbudowanych i skrzących się od kombinatoryki utworów, ale te tutaj, to progresja w najbardziej klasycznej odmianie, fenomenalnie efektywnie zaaranżowana pod wymogi mastodonowej estetyki. Praca perkusji oraz riffowa plątanina onieśmiela, lecz fundamentalną cechą Hushed and Grim jest wyborne rozwijanie tematów, wraz z budowaniem napięcia eksplodującego fantastycznymi atmosferycznymi solówkami. Wokalnie coraz mocniej dominuje głos Branna Dailora, wspomaganego charakterystycznym zachrypniętym szeptem Troy'a Sandersa. Natomiast, no nie wiem czy słyszę aby swoje solowe trzy grosze wtrącał Brent Hinds - jak wtrąca to sorki, niedosłyszałem, wciąż materiału jeszcze nie prześwietliłem na wylot - to mnie nie zaskakuje. Taka to materia barwna i bogata - tak kapitalnie przeobrażająca się z każdym kolejnym odsłuchem w znakomicie przemyślaną całość (w sensie albumu) i całość w sensie poszczególnych numerów. Uczulam i chyba też ostrzegam - przestrzegając każdego kto zbyt pochopnie wyda opinię w której głośno zaintonuje swoje rozczarowanie, że H&G nie jest tym czym może jawić się po pierwszych kontaktach. Nie jest kategorycznie żadnym albumem nudnym czy jałowym, pozbawionym szaleństwa, a tym bardziej finezji. Jeśli nawet tematy rozwijane są bardzo powoli, a motywy nie eksplodują obłędnymi frazami, to ja wyczuwam mnóstwo dojrzałej kompozytorskiej ekspresji oraz nieprawdopodobnej muzycznej wyobraźni, jaka przekłada się na  te efektowne półtorej godziny muzyki. Mastodon (jak ostatnio zdążył już przyzwyczaić) nie ucieka może nazbyt mocno do przodu, bo słychać w jego teraźniejszym aranżacyjnym profilu zarówno nawiązania do czasów Crack the Sky, ale też i wpływ klimatów w jakich na boku rzeźbi obecnie Troy Sanders (szczególnie Gone is Gone wespół z Killer Be Killed w Had It All), jednak jest to w porównaniu do pomysłów z przeszłości krok w stronę bardziej progresywnej psychodelii, więc jak tu narzekać, kiedy zamiast zwartej "piosenkowości", mamy "piosenkowość" (melodie są i są mega takie) fantastycznie udramatyzowaną, a odsłuch zawartości nowego longa to ekscytująca i hipnotyzująca przygoda, tak gdzieś pomiędzy jawą i snem. Nie potrafię przewidzieć jak będę postrzegał ósmy krążek w ich dyskografii za rok, dwa i jak fart da, może za ćwierć wieku. Potrafię tylko dzisiaj stanowczo stwierdzić, iż Hushed and Grim mnie uwiódł, mimo że nie od pierwszego usłyszenia. :)

środa, 3 listopada 2021

The Many Saints of Newark / Wszyscy święci New Jersey (2021) - Alan Taylor

 

Bardzo dobrze to wygląda i tak samo doskonale się to ogłada. I dobrze, bo mimo że niemal od zawsze fanem seriali nie jestem, to coś tam Rodziny Soprano zdążyłem w swoim czasie łyknąć, więc spieprzenia wspomnienia o takiej historii bym reżyserowi nie wybaczył, a tym bardziej że akurat gangsterka po linii z Chłopcami z ferajny, to u mnie jest mus i słabość ogromna. Tak to wygląda i od razu pod wpływem sentymentu śpieszę donieść, że Ray Liotta w epizodach wymiata i w ogóle i w szczególe aktorsko gitara, nuta dobra w tle też gra - ogólnie wszystko gra jak tralala. Młodzi w skórze Tony’ego wypadają wręcz rewelacyjnie, a ten pomysł, aby syn zagrał kultową rolę ojca w dechę i ktoś (Michael Gandolfini to już chyba się z tym urodził ;)) musiał tutaj wykazać się dobrym okiem, by im te jego charakterystyczne cechy zachowań i mimiki wszczepić. Scenariusz może nie rządzi (i dzieli :)) ale porządnie prądzi. Dobrze z fabułą serialową się spina i pewnie niejeden (większy ode mnie) szalikowiec „rodzinki” nie tylko nostalgicznie się rozczuli, ale też będzie miał masę radochy w wychwytywaniu wszelkich smaczków chyba dość bogato poupychanych. To co mnie najbardziej zaimponowało, to fakt że FILM Alana Taylora jest taki w punkt - że nie jest przesadzony, ani przestylizowany, jak i trudno wysuwać pretensje że czegoś wielkoekranowego i istotnie znaczącego mu brakuje. To jest w moich oczach zaleta, lecz nie byłbym zaskoczony, iż dla kogoś innego ten złoty środek może być wadą. Jak czytający moje widzimisię nie akceptuje, nie ma opcji bym się o to kłócił. No chyba że ktoś arcyniemiły stwierdzi, iż reżyser spieprzył robotę po całości, a oprócz powiązań z kultowym serialem nie ma szans doszukać się tu czegoś pochwały wartego. Jeśli tak, jeśli się delikwent uprze i lżył w dodatku moje zdanie będzie, to będę miął ochotę wbić mu nos w przegrodę. Jeśli rzecz jasna będzie miał ochotę ze mną f2f ścierać poglądy. :) No zwyczajnie mam taki kaprys, że uznaje The Many Saints of Newark za obraz godny gangsterskiej klasyki, jaka wylazła na przykład spod paluchów Martina Scorsese. Gruuubo, nie?

wtorek, 2 listopada 2021

Jerry Cantrell - Brighten (2021)

 


Zacznę od pełnej szczerości, a potem, wraz z kolejnymi linijkami tekstu nieco będę lawirował. ;) Po zapoznaniu się kilka tygodni temu z promocyjnym klipem do numeru Atone i kiedy pozwoliłem, aby w mojej świadomości się odpowiednio osadził, to pomyślałem, iż Brighten (nie ma bata) musi być jako całość albumem przed którym od razu po premierze (albo lepiej chwilę po) przyklęknę. Taki to jest kapitalny kawałek, ze wszystkim co akurat w dobrej nucie wielbię. Z całym misternie budowanym klimatem, w którym napięcie prowadzi do punktów kulminacyjnych, czy momentów zwrotnych, a bogata aranżacja z wyczuciem subtelności stylistycznych za każdym odtworzeniem na nowo zachwyca, bo odkrywa kolejne ukryte detale. Dodatkowo na korzyść gigantycznych oczekiwań przemawiał skład jaki za Jerrym Cantrellem stoi, a dwa z niego nazwiska, to raz Greg Puciato top obecny i Duff McKagan, top wciąż w miarę aktualny, ale bardziej mega top sprzed kilku już dekad. Pozostałe nazwiska (a jest ich sporo), to też żadne "nołnejmy" w branży i za każdym z nich jeśli nie jakaś pełna komercyjnych sukcesów kariera nie stoi, to umiejętności warsztatowych im nie brakuje. Zatem pierwsze newsy to zachwyt i bardzo mocno rozbudzony apetyt. Tylko że drugi singiel, czyli numer tytułowy odrobinę wysoką temperaturę obniżył i nie dlatego że słabo wypadł i teraz też słabo wypada, ale niczym nie zaskoczył, a powinien. Do kompletu zanim całość rozpoznałem, jeszcze Siren Song pod quasi recenzencki nóż została podsunięta i swoim brzmieniem (tu jest kilka fajnych aranżacyjnych drobiazgów) uroczego doświadczenia dźwiękowego przysporzyła, a nazwanie jej kompozycja uroczo klasyczną i intrygująco współczesną nadal podtrzymuję. Teraz znając już całość sam już nie wiem, czy jestem nieco rozczarowany czy całkiem zadowolony, bo w żadnym wypadku nie napiszę, iż to cieniutka płyta, ale ta semi akustyczna konwencja w jakiej osadzona, nie do końca do mnie trafia. Jako piosenkowa porcja jest fajna, ale brakuje jej wyrafinowania i surowości której wspomniany Atone jest znakomitym przykładem. Tak sobie teraz kombinuje i dociera do mnie, że Cantrell w tej nieco country-rockowej stylistyce, raz wypada jak rasowy Johnny Cash, by w kilku innych fragmentach zabrzmieć może nie po wieśniacku (red-nec-ku :)), ale jednak nazbyt prostacko. Zwyczajnie spodziewałem się większego ładunku mroku, a otrzymałem sporo melodii, które jednym uchem wpadają i drugim wypadają, a moje kolejne skojarzenie już płynie w stronę ostatecznie ostatniej solowej płyty Chrisa Cornella. Higher Truth miała potencjał i świetnie jej się słuchało, ale do czasu, bo piosenki były to przednie, ale jako aranżacyjnym perełkom jednak im brakowało. Tak to póki co widzę, jednak daję sobie w tym miejscu czas i przestrzeń, aby zdanie zmienić, bo coś czuja mam, że Brighten ma coś jeszcze pod tą swoją mięciutką fasadą. :)

Drukuj