piątek, 30 stycznia 2015

Led Zeppelin - II (1969)




Kto do jasnej cholery nie zna riffu z Whole Lotta Love, niech ręki lepiej nie podnosi, bo wstyd i tyle. To numer tak charakterystyczny, iż nawet ci, co nie mają absolutnie nic wspólnego z rockowym graniem, chociaż raz w życiu go słyszeli. Nie potrafią może przypisać go do konkretnej kapeli, ale i tak brzmienie tych kilku dźwięków tak znajomo im we łbie łomoce. :) Nie pamiętam, co zostało wraz z sondą wysłane w przestrzeń kosmiczną, by inne cywilizacje mogły symbolicznie poznać naszą cywilizacje. Gdyby jednak były to dźwięki Whole Lotta Love, uważam, że wybór byłby jak najbardziej reprezentatywny. Led Zeppelin to prawdziwy skarb, a ich pierwsze cztery albumy kanon rocka i kropka. Na dwójce już w pełni swój autorski potencjał zaprezentowali, tworząc spójną konstrukcję o rzecz jasna wybornych czarnych korzeniach. Nie trzeba być pełno sprytnym znawcą muzyki rozrywkowej, by rozpoznać skąd inspiracje ta czwórka czerpała. Page z powodzeniem szyje te swoje hard rockowo-bluesowe hafty, dodając do nich egzotyczną ornamentykę. Bonham wściekle okłada zestaw, nawet w tych bardziej ckliwych fragmentach uwypuklając sporą werwę - ten podskórnie pulsujący nerw. Jones mu wtóruje, z wyczuciem wypełniając przestrzeń basowym groovem, a zjawiskowy (tak twierdziły ówczesne młódki :)) Plant wzdycha i postękuje uwodząc płeć piękną. Na równi przeplata starannie dopracowane linie melodyczne i nonszalanckie improwizacje, popisuje się, stroszy piórka niczym paw, jest pewny siebie, bo ma do tego absolutnie pełne prawo. Natura nie poskąpiła mu daru – wspaniałego głosu!

środa, 28 stycznia 2015

The Fifth Estate / Piąta władza (2013) - Bill Condon




Niewiele oczekiwałem, równie niewiele otrzymałem, czyli rasowa samospełniająca się przepowiednia. Ten film to taki niemal telewizyjny serwis informacyjny, co chwilowy potencjał newsa próbuje wykorzystać. Bez klimatu, posmaku intrygującego, czasem chaotyczny i nieprzejrzysty z wszędobylskim maltretującym prostackim patosem. Bohaterowie chociaż na autentycznych postaciach wzorowani są beznamiętnie nijacy, a ukazane między nimi relacje jałowe. Ta produkcja jest niczym współczesne oblicze naszego światazatopiona w informacyjnym pędzie, chaosie demagogicznego wartościowania, pozorach i emocjonalnej pustce. Mnie zupełnie nie przekonała, konsekwencją mojej wobec niej obojętności, całkowity brak chęci skomentowania działalności Juliana Assange’a, choć to niewątpliwie w wymiarze polemicznym temat do dyskusji szeroki.

wtorek, 27 stycznia 2015

I Origins / Początek (2014) - Mike Cahill




Oko, duszy zwierciadło. Punkt wyjścia dla tej oryginalnej opowieści spoza kinowego mainstreamu. Historii w której scenariuszu Cahill zawarł tak wiele i tak niewiele zarazem. Jako widzowie otrzymujemy kalejdoskop filozoficznych przemyśleń, gdzie współegzystują  naukowe tezy z młodzieńczym romantyzmem, a metafizyka z twardym racjonalizmem. Mike Cahill zadaje pytania, szuka odpowiedzi, wątpi i niczego nie przesądza, jak ognia unika taniej moralizatorskiej tandety. To jest największym atutem jego obrazu, że sięgając do tematyki istnienia siły wyższej nie próbuje udowadniać tego, co nadal poza naszymi możliwościami poznawczymi. Nie wierząc w ten rodzaj sprawczości, czy nie rozumiejąc idei Boga nie muszę przecież przesądzać, iż one w otaczającej nas przestrzeni nie istnieją. Jako istota rozumna chcę jedynie odpowiedzi namacalnych, takich dzięki zmysłom doświadczanych. Unikam zatem emocjonalnej drogi, ona złudna i fałszywa w swojej istocie, podatna na manipulacje i nieodporna na ludzkie słabości. Pewnie znajdzie się sporo utyskujących znawców, przepraszam, ekspertów w obrębie kwestii naukowych czy to religijnych, tych z łatwością podważających ukazane tezy, bądź czepiających się szczegółów. Nie bronię reżysera, bo wiedza moja w tych segmentach pewnie niewystarczająca, śmiem jednak twierdzić, że jak potrzebujecie czystej nauki, to na odpowiednie akademickie wykłady odsyłam. Jak pragniecie poczucia wspólnoty w religijnym uniesieniu, to zapewne świątynie nie będą przed wami zamykane. W kinie chodzi przede wszystkim o emocje, które na dłużej w człowieku pozostają. Ja przynajmniej tego w pierwszej kolejności oczekuję i w przypadku I Origins to otrzymałem.

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Promised Land (2012) - Gus Van Sant




Lubię, gdy film rzeczywistość pełną, nieokrojoną ukazuje. Taką przekrojową z różnych perspektyw nie ograniczając się do prostych schematów i nie ferując jednoznacznych wyroków, z aroganckim przekonaniem o nieomylności prezentowanych poglądów. Mylić się jest rzeczą ludzką, nie znać okoliczności ze wszystkich stron naturalną, a przyznawać się do tego rodzaju niemocy kwestią pokory. Tak ten obraz spostrzegam i nie narzucam nikomu swojego przekonania! Masz przywilej „człowieku” mieć inne zdanie, doszukiwać się podstępu w fabule zawartego, teorii spiskowych, jednak nie daje ci to prawa do dyskredytowania wszystkich tych, co manipulacyjnej łapy polityki czy biznesu w stopniu ponadnormatywnym tutaj nie widzą. Zresztą jeśli spisek wywęszyłeś i duma cię z tego powodu rozpiera, żeś taki bystry to wiedz, że filmy nie powstają wyłącznie z artystycznych powodów, one są kręcone by kasę bezpośrednio zarobić lub w inny sposób profity zapewnić. Zaskoczony jesteś? Teraz bogatszy o tą wiedzę ekskluzywną może z dystansem spojrzysz i zrozumiesz, że Promised Land nawet przez wzgląd na mecenat jaki nad nim rozpostarty poza standardy nie wychodzi. Posiadasz też przecież organ zawiadujący, jednostkę centralną, która do samodzielnej analizy cię predysponuje, nie pozwalając na prostacką inwigilację. Jeśli ona przez Gusa Van Santa tutaj praktykowana, to i tak artystycznie o jakości bardzo wysokiej i na poziomie akademickim, w porównaniu do codziennej dawki telewizyjnej manipulacji spod znaku lokowania produktów. To według mojej subiektywnej opinii (podkreślam z uporem), Gus Van Sant w świetnej formie i dziwi, że tak dobry obraz przeszedł bez echa. Chociaż jak zajrzeć na filmweb i poczytać zamieszczone tam dyskusje, tych jak zawsze oświeconych ideologów, to to echo jest wyraźnie wyczuwalne. Tak na marginesie, jaki w tamtejszej sekcji dyskusyjnej zrobił się śmietnik, a kino zamiast dostarczać rozrywki, uczyć wrażliwości czy analizy i wyciągania własnych wniosków, jest spostrzegane wyłącznie jako propagandowa tuba. Powyższy manifest właśnie tymi forumowiczów dysputami zainspirowany.

P.S. Pewnie w tym miejscu ten manifest powinienem umieścić, a w tekście głównym napisać, że Matt Damon, jak zwykle nie sięga poziomu aktorskich mistrzów, Frances McDormant po raz kolejny klasę udowadnia, a weteran w osobie Hala Holbrooka u schyłku kariery wspaniale w roli mentora się odnajduję. Stwierdzić, iż Van Sant z wyczuciem obraz stereotypowej małomiasteczkowej mentalności ukazuje, przełamując go zręcznie oczywistościami dla wielu niezauważalnymi, że nie każdy prowincjusz to jełop czy kretyn, a ludzie wszędzie są wieloracy, bez względu na miejsce zamieszkania, bo ścieżki życia osobowości różnorodne kształtują. Świetnie twórcy Promised Land tą kwestię nakreślili, wśród bohaterów umieszczając pełną paletę ludzkich typów. To głęboka, interesująca analiza wpływu pieniądza na człowieka, często pod ścianą postawionego.

piątek, 23 stycznia 2015

The Judge / Sędzia (2014) - David Dobkin




Spodziewałem się rasowego dramatu sądowego, a otrzymałem dramat obyczajowy z dodatkowym wątkiem sądowym. To jednak nie jest żaden zarzut wobec obrazu Davida Dobkina, gdyż sama stylistyka nie ma większego znaczenia, gdy produkcja jest na tyle pasjonująca by mnie w pełni wkręcić w opowiadaną historię. Przyznaje że potencjał był ogromny, temat mnie mocno zaciekawił, a droga do mojego serducha otwarta, gdyby nie kilka wad, jakie seans odkrył, a które sporo zakrętów na niej umieściło. Nimi między innymi nieprzekonująca kreacja Roberta Downey’a, kilka ujęć technicznie przekombinowanych i co najistotniejsze płytki, a będąc bardziej precyzyjny chwiejny jakościowo obraz psychologicznych relacji między głównymi bohaterami. Poważny temat, wątek natury kryminalnej, związków rodzinnych i próby zabawiania widza poczuciem humoru o sile rażenia „suchara”. To psuje efekt niemiłosiernie, a ciągła huśtawka oceny trwa. I kiedy coraz bliżej finału blasku intensywniejszego zaczyna nabierać, odbiera mi nadzieje tym irytująco przeciąganym zakończeniem. Spory szum wokół tego obrazu był rozkręcony, w wielu miejscach bardzo pochlebne opinie spotykałem, od czasu do czasu kilka słów mniejszej lub większej krytyki także się trafiało, w ogólności jednak był oceniany bardzo pozytywnie. Ja natomiast finalnie mam mieszane odczucia, bo The Judge to obraz pełen sprzeczności (i nie mam tu na myśli braku logiki w fabule zawartej). Tu najogólniej rzecz biorąc chodzi o to, że oglądając przeciętną produkcję, kilkukrotnie dałem się porwać naprawdę poruszającym scenom. Żal zwyczajnie, że są to wyłącznie chwile incydentalnie przez Dobkina serwowane. 

czwartek, 22 stycznia 2015

Speed / Niebezpieczna prędkość (1994) - Jan De Bont




Pamiętam jak łebkiem będąc w sali kinowej z rozdziawioną gębą i pełnym zaangażowaniem śledziłem rozgrywającą się na ekranie akcję. Dwie godziny minęły jak z bicza strzelił, gdy ponadnormatywnie zintensyfikowana dynamika obrazu Jana De Bonta wręcz pożarła moją uwagę. Nie zauważałem wtedy topornej kreacji Keanu Reevesa, bo moje wymagania były niewielkie, ważne że rozrywka była przednia, a pazury były obgryzane. :) Jak spostrzegam Speed dzisiaj, kiedy kolejny seans już tylko przypomina, że każda scena z precyzją z pamięci odtwarzana, bo tyle spotkań z Jackiem i Annie już za mną -  jako solidne kino akcji, którego współcześnie w takiej formie odrobinę brakuje, kiedy dzisiejsze produkcje z takiej niszy przekombinowane. Krytyczne spojrzenie z perspektywy moich obecnych preferencji czy oczekiwań nie pozwala na nadmierną ekscytację, gdyż gusta ewoluowały, zmysły na prostotę przekazu się wyostrzyły, a wymagania najzwyczajniej wzrosły. Gdybym dziś premierowo go obejrzał, bez oczywistego sentymentu, jakim obdarzony, sporo niżej byłby oceniony. Nie zmienia to jednak faktu, że pomimo wieku w swojej lidze to nadal czołówka i kolejne lata niewiele w tej kwestii zmienią. 

P.S. Na marginesie debiutujący w butach reżysera Jan De Bont był wtedy ogromną nadzieją, hmm... i tu zamilknę spoglądając na dalszą jego karierę.

środa, 21 stycznia 2015

Pantera - Vulgar Display of Power (1992)




Co tu banałami ciskać, że historia metalu, album pomnikowy itd. Wszyscy ci, którzy z gitarową młócą cokolwiek mają wspólnego to wiedzą i nie trzeba ich przekonywać, że te frazesy poparte są autentycznym dowodami w postaci kapitalnych kompozycji. Takie numery jak Mouth of War, Walk, Fucking Hostile, This Love, to prawdziwe cacuszka, zresztą cały krążek jest niezwykle równy i trudno określać zawarte na nim utwory jako lepsze czy nawet odrobinę gorsze. To niezwykle równa płyta, szczególnie gdy zestawić ją z oczywiście wyśmienitymi, jednako nie unikającymi drobnych wpadek następcami. Na szczególne uznanie zasługuje Anselmo, który swą agresywną prezencją sceniczną i rasowym darciem ryja wykonuje kapitalną robotę. Wszystko tutaj dopięte jest idealnie, gdy teksty rozprawiające się z frustracjami i wszelkim gównem przez jakie przechodzą naznaczeni dotkliwie emocjonalni rozbitkowie, wywrzeszczane są z trzewi z taką osobistą pasją. Pantera to na ogólnie rozumianej scenie thrashowej ewenement, gdy obok takich ikon amerykańskiej motorycznej galopady jak Testament, Exodus, Megadeth czy przede wszystkim stara Metallica ich postawić. Różnią się wyraźnie od powyższych załóg, a ich podstawowy walor w pochodzeniu przede wszystkim zawarty. Nie znajduję w stylu Pantery ani ździebka patosu, czy wpływu heavy nadęcia, zamiast tego w tych numerach od chuja wkurwienia, surowego mięcha i buzującego niczym na ringu testosteronu. Bo jak tatuaże Hetfielda i spółki sterylnymi czachami po oczach biły, to dziary ziomali nieodżałowanego Dimebaga Darrela upierdolone brudem i dekadencją bagnistej Luizjany - to taka metafora, gdyby ktoś już teraz rysunki z łap wymienionych panów porównywał. :) Tak na marginesie stwierdzając, tylko raz Metallica po części zbliżyła się do formuły, jaką za kilka lat tak skutecznie wypromowali się muzycy Pantery.  …And Justice for All się ta płyta nazywała, a kompozycje na niej zawarte potencjalnie w moim przekonaniu mogły być po części inspiracją dla porzucenia przez czarnego kocura spandexu jaki klejnoty opinał i brokatu w trwałych ondulacjach pobłyskującego, które u zarania zdobiły ich oblicza. To ta cześć historii kociego drapieżnika, o której już sami jej członkowie zapomnieli lub przynajmniej robili wszystko by została z ich przeszłości wymazana. :) Tak też i ja czynię na nią zasłonę milczenia spuszczając! Szczęśliwie w odpowiednim momencie się opamiętali stając się ”cowboyami z piekła rodem” – thrash core’owymi skurwielami bez kapeluszy z rondem. Strzelającymi jednako takimi seriami kapitalnych riffów, które najwyższy szacunek maniaków na zawsze im zapewniły. Ta opowieść z takim impetem w 1990 roku zainicjowana niestety szybko się skończyła – jeszcze tylko trzy albumy studyjne, prócz wulgarnego pokazu siły zrobili i ich drogi się rozeszły. Każdy z członków grupy z własnym bagażem doświadczeń i przeżyć kolejne rozdziały w różnych konfiguracjach personalnych, w dłuższej lub krótszej perspektywie czasowej zapisał. Zresztą każdy szanujący się fan gitarowej młócy wie, co i jak dalej miało miejsce, więc nie zamierzam tutaj w wikipedię się bawić. Podsumowując, to album trwalszy niż spiż – tego jestem pewien!

wtorek, 20 stycznia 2015

Whiplash (2014) - Damien Chazelle




Ożeż jasna cholera! Spodziewałem się po Whiplash czegoś wyjątkowo pasjonującego, ale nie przewidywałem aż takiej petardy! Ekscytująca psychologiczna gra osią obrazu Damiena Chazelle, pomiędzy dwiema osobowościami dramatyczna rozgrywka, z tłem z muzyką związanym, jednako przesłaniem uniwersalnym. Osiągnięcie pełnej perfekcji w niemal każdej dziedzinie wymaga ogromnej determinacji i pasji, która jest pochodną długofalowo kształtowanych zainteresowań i odpowiednich dyspozycji psychicznych. Co oczywiste koniecznością jest imperatyw sukcesu, psychologiczna odporność oraz pierwiastek rywalizacji, która stanowi motywacje dodatkową. Bardzo istotnym czynnikiem w tej układance będzie przewodnik, który posiadaną wiedzą i silną osobowością na miano mentora zasłuży, ukierunkuje rozwój, zdopinguje do pracy, poświęcenie z ucznia wydusi, a będzie to robił wszelkimi metodami, które w jego przekonaniu cel osiągnąć pozwolą. Nie zawaha się zaryzykować, nie schowa się za bezpiecznym murem schematów, tylko prąc z impetem nawet w metodzie bezkompromisowej się zatraci. Prowokować do przekraczania własnych barier u ucznia będzie, hartować i wzbudzać negatywne emocje dla celu nadrzędnego - często nie będzie rozumiany, a jego metody krytykowane. Zapłaci za to cenę on i ci których niewystarczające możliwości psychiczne presji nie podołają. Gdzie jest zatem granica rozsądku, która popaść w autodestrukcyjny obłęd nie pozwoli. To pytanie, które bez prostej odpowiedzi muszę pozostawić, linia graniczna jest bowiem płynna, bo zależna od masy czynników, stąd tak istotna rola belfra, by opierając się na doświadczeniu i intuicji wyczuć kiedy w konkretnym przypadku do niej się zbliża. Jak zostało to w tym obrazie ujęte, prawdziwy geniusz nigdy z drogi do doskonałości się nie wycofa, przetrwa wszystko, a każde drobne potknięcie czy spektakularny upadek na kolejny krok w stronę wymarzonego celu zamieni, laury najwyższe zdobędzie i na lata w historii się zapisze. Mistrzowsko Chazelle w obrazie i muzyce oddał ten proces, z kluczowym udziałem brawurowo odegranych ról przez Milesa Tellera i J.K. Simmonsa, dzięki czemu w mojej opinii na wszelkie euforyczne komplementy zasłużył. Wbity zostałem w fotel, porażony dynamiką i emocjonalnym wulkanem z każdej sceny lawą pasji spływającym, a Caravan i Whiplash, pomimo, że z taką stylistyką dźwiękową raczej mnie nie po drodze, nadal w głowie intensywnie wybrzmiewa!

P.S. Na koniec, na marginesie taka refleksja - perfekcja to krew, pot i łzy, czyli tylu grajków w swej naiwności czy arogancji myśli, że jest prawdziwymi muzykami. 

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Foxcatcher (2014) - Bennett Miller




To nie jest typowy obraz biograficzny, to jak stwierdzają materiały źródłowe dość swobodna interpretacja pewnego epizodu z życia kilku autentycznych postaci. To bardziej film o tragicznym finale pewnej idei, której siłą sprawczą bogaty dziedzic z neurotyczną czy socjopatyczną osobowością, który to do jej realizacji wciąga dwóch braci. Panowie bracia zapaśnicy są już utytułowanymi sportowcami, których łączy głęboka relacja braterska, jednak różnią ich cechy typowo osobowościowe. Bo kiedy starszy David jest ustabilizowanym życiowo, dojrzałym mentalnie oddanym ojcem i mężem, to Mark jeszcze gówniarzem z roztrojoną psychiką - takim skromnym introwertykiem, z niską samooceną, zagubionym ego w rzeczywistości tuż po odniesionym sukcesie. Laury zdobyte stabilności zarówno finansowej jak i psychicznej nie zapewniają i ten młody chłopak łapie się na lep szansy danej przez kreującego się na mentora bogacza. Tyle w kwestii zwięzłego nakreślenia o czym najnowszy obraz Bennetta Millera traktuje, bo oczywiście nie zamierzam całej fabuły przytaczać. Nie robiłem tego w dotychczasowych refleksjach na NTOTR77 prezentowanych i nie zrobię tego i tym razem. Szczególnie, że przybliżenie w skondensowanej formie wszelkich szczegółów z bogatej faktury stylistyki prezentowanej przez Millera jest zadaniem karkołomnym czy wręcz niemożliwym. Zachęcę więc tylko do seansu z tym dziełem i zasugeruję, by nie odbierać go dosłownie, tylko przebrnąwszy przez dość mozolnie prowadzoną narracje, dostrzec ukrytą między słowami wartość. Mogę zrozumieć, że wielu może zmęczyć i zanudzić, jednak dla mnie Foxcatcher jest wybitnym przykładem jak między wierszami, w gęstej atmosferze domysłów ukazać piętrzące się intensywnie prawdziwe emocje i sugestywnie zarysować niepoprawne politycznie kwestie. Brak mu odrobinę dynamiki, ale atmosfera wykreowana przez kapitalną pracę reżysera, scenarzysty, speców od zdjęć, muzyki, charakteryzacji czy scenografii daje dużo więcej satysfakcji niż pędzący i przesadzający z fajerwerkami dynamiczny ekspres znikąd donikąd. To produkcja dla tych, którzy kochają kino niuansów, co potrafią docenić warsztat aktorski w detalach prezentowany, taki gdzie autentyzm kreowanej postaci w każdym geście przekonujący, a wysiłek włożony w przygotowanie do roli imponujący. Z pewnością ekspertem od zapaśniczej sztuki nie jestem i może konsultacje z kimś kto założył już tysiące nelsonów by się przydały, aby pewność związaną z realizmem zdobyć. Jednak wszelkie walki czy charakterystyczne zachowania, mam tutaj na myśli przede wszystkim sposób poruszania się zawodników, czy to na macie czy poza nią robią wrażenie daleko idącej naturalności. To są te walory, które jednoznacznie w mojej subiektywnej opinii pozwalają na wyróżnienie obrazu, który poza nimi jeszcze jedną zaletę posiada. Nie skupia się na martyrologii postaci pod gwiaździstym sztandarem walczącej! Istnieją zatem w kinie amerykańskim twórcy, którzy potrafią się wznieść ponad tą drażniącą narodową przywarę.

czwartek, 15 stycznia 2015

Eliza Graves / Obłąkani (2014) - Brad Anderson




Na straty spisałem już Brada Andersona, gdyż zamiast ścieżką ewolucji kroczyć, on po równi pochyłej od czasu kapitalnego Mechanika systematycznie się staczał. To co wciskał zupełnie mnie nie przekonywało, zatem decyzja była już prawie stanowczo podjęta! Jednakowoż pewne okoliczności, a dokładnie krótka konwersacja odbyta i rekomendacja tytułu będącego tematem tych kilku zdań refleksji, przekonały mnie, aby ostatnią szansę dać temu Panu. Szczególnie, kiedy bliżej zapoznałem się z detalami obrazu i skonstatowałem, że na warsztat wziął Pan reżyser tekst Edgara Allana Poe. To mnie ostatecznie przekonało i do seansu zasiadłem. Co w tym miejscu dalej napisać, kiedy analiza materiału poglądowego do rozczarowujących wniosków finalnie prowadzi, bo Eliza Graves nic poza zręcznie, aczkolwiek prostacko rzemieślniczo wystylizowanej historii nie oferuje. Dodatkowo jeszcze przekombinowanej (ach co za twist), aby wrażenie przewrotnością fabuły zrobić. Tyle że ona zamiast zaskakiwać, drażni banałem opakowanym w sztampową formę. Nie wiem na ile scenarzyści podrasowali opowiadanie E. A. Poe względem oryginału, ale zakładam, że trochę tej ingerencji było – może kiedyś dla zaspokojenia ciekawości z Systemem doktora Smoły i profesora Pierza się zapoznam i posiadając już tą źródłową wiedzę odszczekam (jeśli tego rzeczywistość będzie wymagać) swoje krzywdzące hipotezy. :) Na koniec tylko, by być uczciwym i bardzo względnie obiektywnym stwierdzę, iż w gatunku który reprezentuje trzyma poziom przyzwoity i jeśli ktoś w takiej stylistyce się lubuje, to zakładam że w miarę zadowolony będzie. Ja akurat nie czuję się trafionym adresatem dla tego rodzaju kina.  

środa, 14 stycznia 2015

The Drop / Brudny szmal (2014) - Michael R. Roskam




Proces pozyskiwania przez Hollywood obiecujących europejskich reżyserów jest zjawiskiem naturalnym. Jednak nie zawsze wiąże się to z sukcesem artystycznym, czy utrzymaniem przez twórców wysokiej jakości ich produkcji. Tym razem romans Michaela R. Roskama z kinem amerykańskim przyniósł efekty najwyższych lotów, bez najmniejszego uszczerbku na tejże jakości. Tajemnica tego sukcesu przede wszystkim w jego osobie, jednakowoż zaadaptowany na potrzeby opisywanego obrazu tekst Dennisa Lehane'a (Mystic River, Shutter Island) odegrał w tej układance równie istotną rolę. Nie będę się w tym miejscu rozpisywał ile razy dobry scenariusz był sprowadzany do poziomu bruku poprzez indolencje reżyserską, czy kwadratowe kreacje aktorskie. Tu i teraz przecież mowa o produkcji, która we wszelkich aspektach na komplementy zasługuje. Dzięki kolejnej wybornej roli Toma Hardy’ego, który to już ładnych od kilku lat intensywnie idzie przebojem poprzez ekrany kinowe, odwalając za każdym razem kapitalną robotę (nieważne drugoplanową czy epizodyczną jak w przypadku Tinker Tailor Soldier Spy, pierwszoplanową Lawless, Warrior, a ostatnio Locke) oraz towarzystwu równie efektownie przekonującego Matthiassa Schoenaertsa i ostatni raz na ekranie królującego Jamesa Gandolfiniego. Dzięki nim wszystkim poczułem, że na taki kryminał od dłuższego czasu czekałem, gdzie akcja zawiązywana ospale, a w drodze do kapitalnego finału oszczędnie karty są odkrywane. Napięcie systematycznie rośnie, nawet przez chwilę pomimo braku spektakularnych fajerwerków realizacyjnych nie opadając. Uwielbiam takie kino, w którym zamiast prostackiej dosłowności wszystko w gęstej atmosferze domysłów spowite. Bohaterowie nie są przejaskrawieni, a ich ocena moralna w żadnym stopniu czarno-biała. Oni po gwałtownych przejściach życiowych, z zagmatwaną przeszłością i niejasną teraźniejszością. I ta puenta tą ucztę zamykająca - są grzechy, których nie można odkupić, są ludzie, po których nie wiadomo czego można się spodziewać. 

wtorek, 13 stycznia 2015

The Rover (2014) - David Michôd




Specyficzne kino dla koneserów tego rodzaju formy! Ja akurat do tego gatunku się nie zaliczam, zatem większej satysfakcji nie odczułem i nie zamierzam pozować na krytyka czegoś, czego nie bardzo pojmuję. Większego sensu w realizacji tego rodzaju kina nie widzę, stąd stwierdzę jedynie z obowiązku archiwizacyjnego, że muzyka z tymi trwożącymi odgłosami całkiem całkiem, aktorskie kreacje bez zarzutu, a scenariusz intelektualnie niewymagający i absolutnie przewidywalny. Sporo kurzu na drodze, mordy zakapiorskie, przepisowo bruzdami zorane i brutalność o wysokim współczynniku śmiertelności, czyli kino drogi w postapokaliptycznym wydaniu. Tyle i tylko tyle. Obejrzałem i już zapomniałem. I tylko wciąż zastanawia mnie, dlaczego oni na początku go nie sprzątnęli?

Drukuj