piątek, 30 stycznia 2015

Led Zeppelin - II (1969)




Kto do jasnej cholery nie zna riffu z Whole Lotta Love, niech ręki lepiej nie podnosi, bo wstyd i tyle. To numer tak charakterystyczny, iż nawet ci, co nie mają absolutnie nic wspólnego z rockowym graniem, chociaż raz w życiu go słyszeli. Nie potrafią może przypisać go do konkretnej kapeli, ale i tak brzmienie tych kilku dźwięków tak znajomo im we łbie łomoce. :) Nie pamiętam, co zostało wraz z sondą wysłane w przestrzeń kosmiczną, by inne cywilizacje mogły symbolicznie poznać naszą cywilizacje. Gdyby jednak były to dźwięki Whole Lotta Love, uważam, że wybór byłby jak najbardziej reprezentatywny. Led Zeppelin to prawdziwy skarb, a ich pierwsze cztery albumy kanon rocka i kropka. Na dwójce już w pełni swój autorski potencjał zaprezentowali, tworząc spójną konstrukcję o rzecz jasna wybornych czarnych korzeniach. Nie trzeba być pełno sprytnym znawcą muzyki rozrywkowej, by rozpoznać skąd inspiracje ta czwórka czerpała. Page z powodzeniem szyje te swoje hard rockowo-bluesowe hafty, dodając do nich egzotyczną ornamentykę. Bonham wściekle okłada zestaw, nawet w tych bardziej ckliwych fragmentach uwypuklając sporą werwę - ten podskórnie pulsujący nerw. Jones mu wtóruje, z wyczuciem wypełniając przestrzeń basowym groovem, a zjawiskowy (tak twierdziły ówczesne młódki :)) Plant wzdycha i postękuje uwodząc płeć piękną. Na równi przeplata starannie dopracowane linie melodyczne i nonszalanckie improwizacje, popisuje się, stroszy piórka niczym paw, jest pewny siebie, bo ma do tego absolutnie pełne prawo. Natura nie poskąpiła mu daru – wspaniałego głosu!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj