sobota, 29 kwietnia 2023

Paradise Lost - Believe in Nothing (2001)

 


Niemalże każdy zdeklarowany fan Paradise Lost Believe in Nothing krytykuje, więc zastanawiając się czy spostrzegając ósmy krążek w dorobku Brytoli z perspektywy dnia dzisiejszego, też będę twardo obstawał przy przekonaniu,  album ten na bezkompromisową krytykę w pełni zasługuje, poddałem go próbie. Ukazawszy się jako pierwszy materiał po ekstremalnie sprawdzającym lojalność fanów Host i niejako z lekka przyznając się wówczas do zbłądzenia, przepraszając się poniekąd z wiosłami, powinien teoretycznie choć nieco wkupiać się w łaski tych, którzy za gitarowymi motywami w bardzo charakterystycznie melodyjnej po "pardajsowemu" muzyce zdążyć zatęsknili, tak po prawdzie myślę, iż ani nie wkupił się w serca starych ultrasów (bo po prostu nie mógł), ani nie zadowolił do końca garstki tych, którzy depeszowym charakterem PL byli podekscytowani i liczyli, że Host to będzie dopiero początek nowego długiego rozdziału w historii Ekipy z Halifaxu. Tak BiN pamiętam, a teraz po wybrzmieniu z niego ostatniej nuty mam wrażenie, że mój osobisty jego odbiór zmienił się li tylko odrobinę, bowiem jak wtedy wydawał się stworzony z poczucia winy i w niezbyt sprzyjających okolicznościach czasu, więc zdawał się naturalniej bardziej siłowy niźli natchniony, tak dzisiaj w sumie jeszcze bardziej ni mnie ziębi ni grzeje, a na pewno nie wzbudza już żadnych jasno oznaczonych plusem lub minusem emocji. Ot przebojowe granko około rockowo-elektroniczne, które może nieźle wpasowuje się w estetykę która na początku nowego tysiąclecia opanowała znudzone nieco przywiązaniem do powielania względnej gatunkowej surowizny środowisko metalowe, które zaczęło też zerkać nieco w kierunku mainstreamowej popularności, bo wielkie wytwórnie fałszywie wyczuwały, że z trendu niszowego można by wyczesać trend bardziej ogólnie kasotwórczy, co okazało się w druzgocącej przewadze kompletnym fiaskiem. Gdybym jednak miał doszukiwać się w BiN większego dobra niż kiedyś, to na koniec tej krótkiej opinii archiwizacyjnej napiszę, że do dzisiejszego odsłuchu myślałem, iż Symbol of Life był o dwa poziomu albumem lepszym, a teraz odnoszę wrażenie, że nie ma pomiędzy nimi aż takiej przepaści jakościowej, więc przepraszam gdybym gdzieś wcześniej dał temu wyraz. W sumie każdy z tekstów jakie wyprodukowałem jest szczerym odzwierciedleniem mojego przekonania na tu i teraz, więc tu i teraz twierdzę, że ósemka nie jest taka zła, a dziewiątka aż tak dobra - tyle. :)

piątek, 28 kwietnia 2023

Till (2022) - Chinonye Chukwu

 

Niczego odkrywczego o filmowej historii krótkiego życia i dramatycznych okoliczności śmierci Emmeta Tilla nie napiszę, bowiem poniżej wyrażę umiarkowany entuzjazm co do uzyskanego warsztatowego efektu oraz przede wszystkim wykażę się elementarną przyzwoitością, piętnując to wszystko co w kontekście ekstremalnego rasizmu zasługuje na potępienie. Dla polskiego widza niekoniecznie, natomiast dla amerykańskiego społeczeństwa fabuła filmu niejakiej Chinonye Chukwu zapewne doskonale znana, gdyż wydarzenia jakie adaptuje zmieniające w sporym stopniu tamtejszą mentalność, bo nawet jeśli nie zakończyły z hukiem okresu segregacji, to z pewnością dały impuls i mocno rozpędziły późniejsze prawem stanowione przemiany. Historia oparta na upiornych faktach, a ich podstawą mało znaczący wydawałoby się epizod w rzeczywistości wstydliwej, a wręcz haniebnej dla tak gloryfikowanej amerykańskiej demokracji tolerującej rasową dominację. Przytoczona sytuacja zapalna dzisiaj kompletnie niewiarygodnie prowokująca, lecz wówczas jak widać potrafiła doprowadzić do zbrodni w kompletnie nieuzasadnionym odwecie. Nastolatek czarnoskóry jedzie z w miarę liberalnego wówczas Chicago na wakacje do rodziny, do Missisipi mekki rasistowskich radykałów i w zasadzie przez swoją młodzieńczą "głupotę" ściąga na siebie uwagę "rasy wyższej", w konsekwencji ginąć z rąk ośmielonych tamtejszym bezprawiem morderców. Historia porażająca i przygnębiająca, historia potwornie wstrząsająca, ogromnie poruszająca, natomiast film emocje oczywiście w człowieku pobudza i ryzykowną walkę zdeterminowanej matki zlinczowanego chłopca o ukaranie morderców czyni głównym jego motywem - kręgosłupem na którym kolejne wynikłe wydarzenia pobudowane, lecz jest bardzo klasyczny w formie, rzekłbym podręcznikowy i naturalnie bez żadnych znamion odważnych rozwiązań stylistycznych. To być może jego atut, bo nie odciąga uwagi od sedna i człowieka (mocna rola Danielle Deadwyler) oraz dokumentalny kontekst społeczno-polityczny stawia w centrum. Pokazuje najzwyczajniej sugestywnie detale tła ówczesnych okoliczności i prawa nieludzkiego, jakie wtedy określało miejsce i ograniczenia dla kolorowej społeczności, a dziś nie wiem dokładnie (nie mam pewności) jak wpływa na statystycznego widza.

czwartek, 27 kwietnia 2023

Funny Pages / Śmieszne strony (2022) - Owen Kline

 

Jakbym był zdeklarowanym fanem „uroczo niepokojących dziwactw”, to zakrzyknąłbym w tej chwili - jaki zajebisty geekowski oldschool. Jaka fantastyczna bezkompromisowa zabawa świadomie prawie amatorską formą kręcenia, bo kamera często z ręki i do pary obraz stylizowany daleką od sterylnej doskonałości fakturą obrazu. Wygląda tak że sprzed ekranu spłoszy mało ambitnego, a z pewnością nazywającego się estetą widza. Rzucają tu sporo mięsem, lecz wulgarność nie boli z racji spasowania z ideą zastosowanej maniery i realizowanego pomysłu oraz scenariuszem z mnogim korzystaniem z nie tylko z lekka popieprzonych motywów. Niby prezentuje się nieco niechlujnie, a może tylko to ograniczenie staranności produkcyjnej, ale jest to oczywiście zabieg w pełni celowy aby podkreślić własną kontrkulturową wyjątkowość i nawiązywać wprost do czasu/miejsca akcji i pryszczatego dorastania fana i twórcy półamatorskich komiksów. Bowiem to historia pasji i przywołanie świata kolekcjonerskich dziwaków - postaci którym hobbystyczny bzik pewnie nie zapewni dostatniego życia, ale jest (przynajmniej naiwnie) gwarancją życia z celem który szybko być może nie pozwoli im się zestarzeć. :) Tylko że to nie o tym - nie o tym wyłącznie. Ten bohater, ten młody rysownik po prostu wplątuje się w mocno abstrakcyjne humorystyczne sytuacje, bo ma poczucie potrzeby niezależności i przyciąga do siebie konstelacje wszelkich świrów, którzy fundują mu festiwal dziwactw i dostarczają interakcyjnych kłopotów bez liku, a jego zainteresowanie i sposób bycia, to takie tło prowokujące przede wszystkim pytania bez wprost udzielonych odpowiedzi. Co jest ważniejsze - forma czy wyobraźnia? Czym jest pasja bez talentu, a na drugim biegunie talent pozbawiony już pasji? Zawianie oczywiście może zrobić zawianemu krzywdę - bez spełnienia, żyjąc rozczarowaniem, wciąż w świecie fantazji gdzieś na marginesie. Jakbym był zdeklarowanym fanem „uroczo niepokojących dziwactw”, to zakrzyknąłbym w tej chwili - jaka zajebista historia!

środa, 26 kwietnia 2023

Venomous Concept - The Good Ship Lollipop (2023)

 


Za kopertę albumu szóstka! Za koncepcję zdjęcia/grafiki zdobiącej najnowszy album supergrupy założonej z inicjatywy Shane'a Embury'ego ocena maksymalna jak najbardziej się należy, bo to ona w moim przypadku przyciągnęła mnie do odsłuchu materiału zatytułowanego The Good Ship Lollipop. Dotychczas Venomous Concept znałem jedynie z nazwy, lecz hołdowanie owego projektu stylistyce bardzo surowej i silne przywiązanie do prawie maksymalnie srogiego hardcore-punku nie powodowało mojego zainteresowania. Obecnie jednak nie tylko front albumu zrobił na mnie wrażenie, bowiem zmiana stylistyki i zbliżenie się charakterem stuffu na dość względnie (subiektywnie) niewielką odległość do wielce przeze mnie szanowanego Tomahawk powoduje podczas odsłuchów mocniejsze bicie serducha, a i owszem zgadzam się, że to pewnie tylko takie skojarzenie dość swobodnie majaczące w mojej świadomości, bo VC nie gra tutaj dosłownie jak ekipa kojarzona przede wszystkim z wokalnym guru w osobie Mike'a Pattona, a też Tomahawk stylistycznie to nie tak wprost crossover czy inaczej pancurski grind ożeniony z rock'n'rollowym upiosenkowieniem. Poza tym jest tylko jeden drugi Patton, a oczywiste że wokalnie nie udziela się tutaj Greg Puciato, więc można mieć uwagi do szorstkiego niczym gruboziarnisty papier ścierny głosu Kevina Sharpa, że nie jest tak różnorodny, w znaczeniu elastyczny. Niemniej jednak jak bardzo bym nie starał się zbudować dystansu do powyższego skojarzenia, to taki przykładowo Clinical bez problemu odnalazłby się na ostatnim materiale Tomahawk, gdyby oni go rzecz jasna skomponowali. Więcej jednako na krążku pomysłów z okolic chyba grania na modłę stylu Jaza Colemana i z drugiej mańki żywiołów pod manierę Lemmy'ego dlatego/być może pierwszy kontakt po premierze nie zrobił na mnie powalającego wrażenia, szczególnie jeśli przyjąć iż wcześniej wrzucone w net single bardzo mocno moje oczekiwania i apetyt zaostrzyły, to czas pracuje na korzyść znacząco nowego jakościowo nagrania VC, bo sporo się tu dzieje i harmonie użyte mimo iż od zrazu chwytliwe, to jednak muszą dostać szansę kilkukrotnego przelotu przez głowę, aby się w nią skutecznie wwierciły. Póki co pracuje z The Good Ship Lollipop nad wytworzeniem poczucia wewnętrznej spójności materiału, bowiem bez względu na fakt że jest to zestaw numerów w granicach poszczególnych kawałków może nie bardzo eklektyczny, to na pewno ich rozstrzał stylistyczny jest spory, więc należy wałkować i na razie wałkuję, nie ukrywając  nie jest to dla mnie kara. :)

wtorek, 25 kwietnia 2023

Regulate - Regulate (2022)

 

Cieszę się i przytupuje sobie machając przy okazji bańką jednocześnie z tej radości, bo oto odkąd drugim albumem Turnstile mnie do siebie przytulili i swoimi dźwiękami wyszczelali po mordzie, to ja szczęśliwy że nie dosłownie poobijany, w międzyczasie doczekawszy się od Amerykańskich dzieciaków trzeciego jeszcze znakomitszego krążka (do myśli przewodniej poproszę!) - poszukiwałem zajawki czegoś równie lub co najmniej prawie tak dobrego w gatunku hard core'a potraktowanego z nostalgią i dla równowagi nowocześnie eklektycznego. Znaczy rozglądałem się dookoła, bowiem nie miałem wątpliwości iż Turnstile z takim potencjałem na wielkość wziął się znikąd, a nawet jeśli wypłynął nie na fali wznoszącej się popularności klimatów z przełomu ejtisowo-najtisowego, to z pewnością pociągnie za sobą, może nie trend, ale na pewno większe zainteresowanie opisaną lakonicznie powyżej stylistyką. Tak czy siak będzie w przyszłości z graniem około hardcore'wym w wydaniu właśnie dalekim od radykalnego trzymania się wyłącznie formalnego szablonu i ile dobrego przyniesie estetyce znowuż zwiększone zainteresowanie, to ja mam już wspomnianych nowych mistrzów w postaci Turnstile, a teraz jeszcze kolejnych, podobnie zdolnych i znakomicie łączących w intensywnych większości strzałach dobry pop z mieleniem brutalnie gitarowego mięcha - bez spiny, że starszy kolega wycierający od dekad deski zapyziałych klubów uzna i da do zrozumienia w tonie ściśniętego dupska, że to taki hard core'a dla dzieciaków. Może to zabrzmi dość paradoksalnie, ale myślę że chłopaki z Regulate mają właśnie odwagę większą niż typki szczelnie pokrywający swoje rozbudowane łapska kolorowymi malunkami, bo robią coś swojego i bez oglądania się na ewentualny poklask ze strony twardogłowej elity sceny. A może się mylę i wszyscy od lat narzekający że klasyczny h/c zszedł na wieki do undergroundu cieszą się że pojawiają się młodzi potencjalni herosi bez kompleksów i bohatersko wznoszą gatunek na nowy poziom, pokazując swoim rówieśnikom, iż nie tylko wulgarnymi rapsami młodzież żyje, a ożenić melodyjną chwytliwość, aranżacyjną pomysłowość i agresywne riffy, to jednak absolutnie nie znaczy sprzeniewierzyć się ideałom sceny. Nie ukrywam że nie byłem nawet w latach dziewięćdziesiątych szalikowcem legendarnej nowojorskiej sceny, a jeśli już mnie coś w niej mocniej zainteresowało, to nie były to rzeczy do bólu stricte core'owe, a takież które łączyły konwencje i z kilku czasem mało kompatybilnych teoretycznie formuł tworzyły nową spójną jakość. Stąd (jak się zorientowałem) drugi krążek w dotychczasowym dorobku Regulate chłonę jak podczas kąpieli moja gąbka pachnącą świeżutko pianę, bo lubię brawurowo napisane i tak też odegrane hity - szczególnie kiedy hity te nie są banalne i krzyczą do mnie, że to dopiero bardzo dobry doskonałego początek, a w gościach którzy je skręcili buzuje energia i talent, więc słucham i wierzę iż zrobią z tych dwóch kiedyś jeszcze kapitalny pożytek. 

poniedziałek, 24 kwietnia 2023

Grave Pleasures - Plagueboys (2023)

 

Grave Pleasures to takie ejtisy bezczelne, jakie myślałem jeszcze jakiś czas temu, że dawno i na wieki pogrzebane, a tu zostają spod grubej warstwy współczesnych trendów zapomnienia wykopane i przyznaję działają, bowiem tak dobrze korespondują z czasami przełomu i zagrożenia, jak i doskonale oddając klimat i charakter z konkretnym wyczuciem składają hołd scenie sprzed już lat czterdziestu. Przypomnę iż fińscy instrumentaliści z brytyjskim wokalistą zaczynali jako Beastmilk, jednak zmuszeni przetasowaniami w składzie (bodajże rozpad na dwa fronty) zmienili szyld i od tej pory z każdą kolejną (to trzecia jako GP) pozostając w kanonie gatunkowym, jednocześnie cały czas z lekka modyfikują komponowane dźwięki, więc nie można im zarzucić kompletnego zarzucenia tendencji ewolucyjnych na rzecz odgrywania co album jeden do jednego tego samego. Plagueboys jest jak na album Beastmilk/Grave Pleasures oczywiście nihilistycznie gotycko post punkowy, ale z nutką popowej chwytliwości, której (tutaj zagwozdka w postaci paradoksu sprzeczności) niby tutaj mniej, a nóżką tupać chce się jakoś jeszcze bardziej. Album wbrew pozorom nie jest skrajnie łatwo przyswajalny, bo aranżacje z wokalami czasem wybijają z poczucia obcowania z nutą płynącą w maksymalnie przyjaznych uchu klimatach, stąd trzeba dać mu w sobie okrzepnąć, a nie jest to żaden proces trudny myślę, bowiem album wymusza na przykład na mnie potrzebę ponownego skorzystania ze swojej oferty po każdym odbytym odsłuchu, tym samym skutecznie do siebie przekonując. Także test trzeciej płyty uważam za zaliczony z oceną nieomal maksymalną i pokładam nadal duże w nich nadzieje, gdyż oprócz mroku czuć w tym wciąż znamiona progresji, składając przy okazji bardzo osobistą deklarację,  nie będąc nigdy fanem Killing Joke czy Joy Division, ultrasem Grave Pleasures to ja się czuję.

P.S. A teraz można się kłócić czy ta nuta to bardziej zimna fala czy post punk! :)

czwartek, 20 kwietnia 2023

Munch (2023) - Henrik Martin Dahlsbakken

 

Jak jesteś człowieku urodzonym artystą, to coś w tobie siedzi i masz przymus by to z siebie na bieżąco wypędzać i tylko potrzeba ci odnaleźć jeszcze tworzywo i fakturę w jaką wewnętrzne przemyślenia i przeżycia zamienisz, aby one ci nie ciążyły tak silnie, gdybyś gigantycznego miał pecha i nie odnalazł sposobu na ich pozbywanie. To kwestia myślę intensywności doznawanych odczuć i pojemności wewnętrznego ja, a dokładnie stosunek obu oraz w takich sytuacjach osobowości nieuleczalnego wrażliwca, natężenie niezrozumienia i odcinania się od świata zewnętrznego, czyli klasycznej ucieczki zwanej eskapizmem. Być artystą to zresztą cierpieć psychiczne katusze, odpływać w introwertyzm, szczególnie gdy czujesz i rozumiesz więcej, a nie jesteś zupełnie w stanie dostosować się do wymagań rzeczywistości - najzwyczajniej pozwolić zniewolić sobie umysł, bo nonkonformizm w geny masz wdrukowany. Możesz być bierny ale nie wierny, musisz być wówczas dla swojego dobra skierowany do wewnątrz, mimo iż to tylko pozornie pomaga, a zachowanie trzeźwości umysłu może istnieć na równi z popadaniem w rodzaj quasi obłędu powodowanego świadomością niemocy i precyzyjnym rozumieniem działania mechanizmu ratunkowego, w jaki jesteś przymuszony się wplątywać. To też patologiczna potrzeba wyrażania siebie i w odpowiedzi przerażenie i oburzenie przeciętnego zjadacza chleba, wobec tego czego nie rozumie. Chory czy genialny? A może obciążony nieuniknionym niepokojem typowym dla geniuszy? Geniusze cierpią przecież na brak równowagi duchowej, błędnie interpretowanej jako szaleństwo. Trudno odnaleźć spokój ducha, gdy we wnętrzu wrze i doznania się piętrzą, a często przyspawana do natury melancholia mimo że destrukcyjna, stanowi bezpieczne środowisko istnienia. Tacy ludzie nie potrafią tak po prostu cieszyć się życiem! To tytułem wstępu bardzo ogólnie traktującego dar, a wręcz praktycznie przekleństwo posiadania duszy artysty, nazbyt często obsesyjnie utrudniającej po prostu bycie. Postać Edvarda Muncha wydaje się jedną z wielu takich ponad miarę złożonych i jednocześnie wprost potwierdzających podniesioną pod dyskusję regułę artystycznej osobowości. Cztery (dokładnie trzy plus jeden, bowiem jeden dość nietypowo potraktowany) etapy z życia autora słynnego Krzyku i obraz sprowadzając sens do jednego zdania, o tym jak okiełznać swój wewnętrzny krzyk i odnaleźć względny spokój ducha. Próba to udana merytorycznie i warsztatowo, choć technicznie rzecz biorąc (szczególnie ruch kamery w wątku z młodości) mocno chyba wpatrzona w biopic Van Gogha autorstwa Juliana Schnabela, więc przez moment postacie obu malarzy odbiera się niemal bliźniaczo, a co nie wpływa korzystnie na uwydatnienie różnic między przecież odmiennymi konsekwencjami ich życiowych ścieżek. Przynajmniej mnie takie wrażenie przez chwilę dotykało i doceniając pracę reżysera, nie potrafiłem się do końca zachwycić, uznając iż taka postać zasługuje na biografie z większym rozmachem nakręconą, choć niekoniecznie w sensie psychologicznej głębi tak bardzo jak tu natchnioną. Pomysł firmowany przez H.M. Dahlsbakkena posiada jednak swoje oryginalne zalety, a do głosu dochodzą w miarę rozwijania i sklejania się wszystkich wątków. Powiązanie względnej teraźniejszości z przeszłością, postaci Muncha ze swoich czasów z jego osobą współcześnie utożsamianą i przez ten motyw szczerze mówiąc znacznie bardziej niż zakładałem intrygujący, bo też w tym miejscu z monologiem o życiu przesiąkniętym sarkazmem i ironią, z którym to ogromnie się identyfikowałem, gdyż od dawna zastanawiam się czy uparte trzymanie do życia dystansu powinno być powodem do dumy, czy może jest objawem tchórzostwa? Nie świadczy może ono wręcz o braku charakteru, czy nie jest tanim sposobem na wydawanie się bardziej atrakcyjnym, interesującym dla otoczenia? Bardzo to w rzeczy samej inspirująca mozaika analitycznych przemyśleń - w stu minutach projekcji ich tu tyle, co w niejednej rozbudowanej do rozmiarów gargantuicznych, więc materiał idealny do skrupulatnego długotrwałego rozmyślania, dlatego bardzo polecam, by się wkręcić i czasu na pierdoły nie mitrężyć. :)

środa, 19 kwietnia 2023

Tetris (2023) - Jon S. Baird

 

Zrobić fascynujący film, w zasadzie błyskotliwy thriller o (przepraszam za skrót myślowy) banalnej gierce, czyli nakręcić obraz nawet nie do końca o kulisach jej sukcesu ani genezie powstania, tylko o całym tle pozyskania licencji dla korporacji i dla późniejszych miłośników układania spadających klocków, co jest przykładem na wyższość błyskotliwego minimalizmu nad rozbuchaną megalomanią, to tak jakby wypłacić właśnie policzek pokory wszystkim twórcom kina mega ambitnie skomplikowanego z wymyślnymi twistami i budżetem gigantycznym. Poza tym poczynić wokół pozornie niby niczego show konkretny i nie dać powodu by widz się czepił, że historię na użytek rozrywki się nazbyt podkoloryzowało - bo akurat tutaj scenarzysta i reżyser wyciskając z niej wszystko nie musiał chyba zbyt wiele dokładać, bowiem w oczywistej specyfice tła społeczno-politycznego masa detali do uwypuklenia i na nich właśnie zbudowania całkiem wartościowej kinowej jakości - to jest coś! Wyszedł film z perspektywy przyjemności ze śledzenia wydarzeń znakomity, a jego nieliczne wady zostały sprytnie zawoalowane zdecydowanie bardziej wyrazistymi zaletami, więc stoję na stanowisku, iż nie potrzeba tracić miejsca w refleksji na ich wyliczanie, skupiając się i wykorzystując miejsce na to co wyszło. Powstała produkcja niby bez spektakularnych fajerwerków, podobna w konstrukcji do wielu innych o wielkim biznesie, a że one są z zasady najczęściej przez wzgląd na odkrywanie kulis interesujące, ona poprzez zastosowanie kilku świeżych sztuczek i ekspresji na wysokich obrotach interesująca była wyjątkowo. Wizualnie wyrazista, korzystająca z kapitalnego, bardzo oczywistego pomysłu na przeplatanie narracji ośmiobitowymi grafikami/animacjami, jak i aktorsko nie tylko dzięki mega kreacji Tarona Egertona (Elton John u Dextera Fletchera) podkreślę wielkimi literami REWELACYJNA. Zimnokrwiści hardzi sowieci versus biznes amerykańsko-brytyjski zepsuty przez pracujący na zyski gigantów bezwzględny kapitalizm zachodni i dla smaczku najczęściej pomimo kultu honorowych zasad, wygrywający cierpliwością finalnie gospodarcze starcia, potężny prywatny kapitał japoński. Z perspektywy hollywoodzkiej szkoły spostrzegania innokulturowej rzeczywistości przez pryzmat przekonania o amerykańskiej wyjątkowości i rozumienia obcych mentalności w maksymalnie uproszczony sposób, krytykując bezduszny opresyjny komunizm, a jednocześnie dając do zrozumienia iż kapitalizm nie równa się zaraz najsprawiedliwszy i zasługujący na idealizowanie wzór cnót wszelkich, a jednak jakby nie krytykować bardzo niedoskonałego ustroju zachodniego, to zawsze będzie on w tym układzie bardziej dla człowieka przyjazny - prawda? :) Jaki ma ta historia też przewrotny wydźwięk dzisiaj, kiedy okazało się że Rosja wybudziła się z totalitaryzmu bardzo połowicznie, nawet w sumie nie na chwilę, a nadzieje zwykłego człowieka związane z przemianami demokratycznymi to było naiwne myślenie romantyczne, bo w realu nie wirtualu wszystkie tłuste partyjne i KGB-owskie koty pospadały na cztery łapy w nowej, niestety dalekiej od ideału rzeczywistości. Można by jeszcze dyskutować o przewagach i nawet czepić się intencji merkantylnych stojących naturalnie za ideą spieniężenia historii, ale po cholerę mam to robić - przecież rozumiem że świat jest niedoskonały, bo człowiek taki nie jest, a entertainment ma zarabiać, a ja płacić za emocje jakie mi dostarcza. To chyba układ w miarę uczciwy!

wtorek, 18 kwietnia 2023

Triangle of Sadness / W trójkącie (2022) - Ruben Östlund

 

Styl Östlunda to powiązanie intelektualnego współczesnych kapitalistycznych smrodów rozgrzebywania z błyskotliwym ich (zachowując wyraz twarzy pokerzysty) obśmiewaniem, używając w tym celu dopieszczonych form przypominających filmy w filmie, czyli rozbudowanych scen miniatur analizujących precyzyjnie podsuwane sobie pod lupę wątki. Dialogi u niego przemyślane i aktorzy prowadzeni po mistrzowsku, w kinie gatunkowo z zasady obyczajowym doskonale zbudowane zostaje napięcie i znakomicie wyraźnym drukiem wytłuszczone, bo wybuchające z różną intensywnością emocje. Widać że Östlund wie co chce przekazać i znajduje trafne narzędzia, by widzowi serwować pobudzającą do myślenia zdrową dawkę rozrywki. Zdarzyło mi się kiedyś w przypadku Force Majeure z niego lekko drwić, ale absolutnie nie było w tym odbierania mu erudycyjnego przygotowania, tylko pretensja o podnoszenie problemów z rodzaju błahych do rangi mega ważnych i sprzedawania pozorów, że to jest tak śmiertelnie na poważnie. Kiedy natomiast oglądałem kobylaste The Square, to z kolei już dostrzegałemjego mną manipulacje, a w przypadku Triangle of Sadness, to już od początku byłem pewien, że będzie jak powyżej i nie będę miał prawa efektu krytykować. Złota Palma w Cannes dzięki najnowszej produkcji została przez człowieka przytulona i choć słychać głosy wstrzemięźliwe, to myślę iż (zakładając że skład jurorów nie skrzywdził kogoś bardziej na laur zasługującego) jak najbardziej zasadnie, bowiem w kategorii bezkompromisowo ostra jak brzytwa satyra i obraz o rozbudowanym tle psychologiczno-socjologicznym, jest to prawdziwa dla widza świadomego poezja. Tematycznie obracamy się wokół środowiska znudzonych i niekoniecznie mega szczęśliwych bogaczy, mogący sobie pozwolić na wszelkie dla rozrywki ekstrawagancje. Gigantyczne dochody zapewniają im komfort bycia dziwakami, bądź zeschizowanymi totalnie świrami bez konsekwencji oficjalnego ośmieszenia. Chucha się na tych krwiopijców - zapewnia luksusy niewiarygodne, a Östlund tutaj bezkompromisowo ograbia ich z tak uparcie przywłaszczanej iluzji elitaryzmu i fenomenalnie kręci celny manifest społeczno-polityczny w eleganckim, mimo iż wizerunkowo momentami niesmacznym ubranku z ironii i sarkazmu oraz z groteskowo-surrealistycznym w przesłaniu obliczem, bo niby wszyscy to co tu widzimy to doskonale wiemy, ale zmianę spostrzegamy jako istną fantastykę, bo chyba w zmianę nie wierzymy - ewentualnej samej walki, bądź makabrycznej ofiary ponoszonej podczas rewolucji zasadnie boimy. Aktorsko jest to sztos, pozwolicie iż się uprę i tak akcja się rozwija, że wszyscy stają się u Östlunda w finałowym akcie w istocie równi, ale niektórzy zbiegiem dramatycznych okoliczności jednak (ha ha) równiejsi. W dwóch aktach farsa ustawicznej imprezy trwa w najlepsze (choroba morska podczas kapitańskiej kolacji i rzyganie niczym w kultowym skeczu Monty Pythona, to nie wszystko), by ostatecznie jednak w trzecim wylądować na "wyspie Giligana", tworząc od podstaw (przez chwilę) nową hierarchię. Można się czepiać że to takie oczywiste - ale nie trzeba!

P.S. Gwoli jeszcze wyjaśnienia, gromkie oklaski dla polskiego dystrybutora za oficjalny tytuł na naszym rynku, bowiem oryginalny „trójkąt smutku”, to kształt zmarszczek między brwiami u nasady nosa, powstający wskutek częstego przeżywania smutku. Przy okazji spójrz sobie w lustro człowieku. :)

poniedziałek, 17 kwietnia 2023

Undish - ...acta est fabula... (1997)

 

Undish to dla mnie dzisiaj taka ciekawostka z odległej przeszłości - z czasów kiedy od ponad pięciu lat poważna fascynacja gitarowymi dźwiękami w różnych kierunkach stylistycznych się rozwijała i że miałem akurat okres mocnego wkręcenia w gotycki rock/doom nie zaprzeczam. :) Undish, a właściwie oryginalnie Graviora Manent (powód zmiany nazwy wydaje się dziś mało poważny) pojawiła się i chwilę ze mną została, ale żeby namieszała mi w głowie równie mocno jak kilka innych nazw grających w podobnej estetyce to nie. Przypomniana w tym miejscu ...acta est fabula... to debiut GM, a także w nowej wersji pierwsza płyta Undish, będąca efektem podpisania kontraktu z zachodnia wytwórnią i niestety niezbyt udanego skonfrontowania się z tamtejszym rynkiem. Undish zaginęli bowiem w morzu premier, być może przepadli jako jakaś tam kolejna formacja ze wschodu szukająca szansy w lepszym świecie, chociaż obiektywnie jakość ich materiału powinna im zapewnić dużo więcej. Mimo że muzyka była raczej dość szablonowa, to jednak posiadała atuty, a największym uznaję znacząco większą swobodę i lekkość aranżacyjną, w szczególności w porównaniu z bezpośrednimi konkurentami Niemieckimi - a na tamtejszym rynku Undish próbował swoich sił przede wszystkim. Mam wrażenie że dużo lepiej obszedł się czas z ...acta est fabula..., niż z powyższymi ówczesnymi sceny gwiazdami. Doczytując teraz po latach, zamieszczoną w Morbid Noizz relację gitarzysty z wydarzeń związanych z procesem nagrywania (dogrywania dokładnie) za granicą i emocjonalne zaangażowanie związane z podpisaniem papierów z niemiecką wytwórnią czuć było, że ekipa z Obornik wierzyła w znakomitą szansę i była wielce podekscytowana wizją przyszłości. Niestety kariera Undish skończyła się na dwóch z rzędu albumach i jednorazowym powrotem po latach (A Gift of Flying - 2005), który przyznaję przeoczyłem, więc okazała się przykładem młodzieńczej pasji i naiwnych marzeń rozbitych o ścianę rzeczywistości. Mimo wszystko włożonej pracy i talentu w debiut nie powinni żałować, ani tym bardziej efektu się wstydzić, bo to bez względu na rodzaj dla dojrzałego człowieka charakterystycznego romantycznego młodzieńczego zawieszenia, piękna płyta, a dla nich samych z pewnością fajne wspomnienia z okresu kształtowania osobowości. 

niedziela, 16 kwietnia 2023

Niebezpieczni dżentelmeni (2022) - Maciej Kawalski

 

Krótko to taki nasz Kac Vegas w starym Zakopanem, czyli podobne jak w hollywoodzkim hicie mamy sklejanie. Konieczne sklejanie będące wynikiem palimpsest alkoholowych oraz popeyotlowych akcji, w sensie konsekwencji pohalucynogennych i wyrywkowego z pamięci nocy minionej wyłuskiwania faktów w atmosferze bardzo zdystansowanej, choć trup w salonie jest jak najbardziej prawdziwy. Ponadto odważne w pomysł na scenariusz zaangażowanie nazwisk młodopolskiej cyganerii - Witkacy, Boy oraz ich kumple Bronek Malinowski i Joseph Conrad, plus cała masa innych postaci historycznych. Szaleństwo zaiste, stąd skrajne emocje zabawa Maćka Kawalskiego w karykaturalne sytuacje wzbudziła, od uciechy że takiego niepoważnego kina więcej w naszym smutnym grajdołku potrzeba, po radykalne stwierdzenia, że to kicz wyjątkowy, więc musiałem sam zobaczyć, bowiem ta antyreklama dająca całkiem realną reklamę nie będąc argumentem decydującym, tudzież kluczowym, przysłużyła się jednak ostatecznie szybkiej decyzji. Postaci wymienione już od lat stoją w czołówce interesujących mnie biografii artystów nietuzinkowych i to one przede wszystkim były jednak lepem wystarczającym, a podsumowując seans mogę napisać, że może i to w tej formule tandeta, ale przez chwilę nawet tandeta wdzięczna, więc te ustawiczne fajerwerki z ekranu dla mojej mało wciąż poważnej wrażliwości okazały się do przyjęcia. Dialogi półpetarda, aktorstwo też petarda w połowie i ten na kobiety pies Dorociński nie taki w stu procentach kwadratowy, a za to fenomenalny i najlepszy bezdyskusyjnie pośród ostro przerysowanych i warsztatowo dobrych kreacji Mecwaldowski, jak i trzymający wciąż fason i standardowo dobry Andrzej Seweryn oraz jakże milutki i po swojemu grający nasz eksportowy ostatnio koteczek - szanowany do tej pory masowo od Odry po Bug i od Bałtyku po Tatry Kot Tomasz. Wyszedł z tego niezły kabaret z którego z początku intrygującego obrazu z czasem powietrze uszło i po połowie stylizacja miast wciąż ciekawić, to ona irytowała i chciałem momentami uciec i żeby mnie już nie maltretowano tą jednak mimo kilku zalet potwornie groteskowo płytką ideą. Nie chcąc wyjść na pod szyjkę szczelnie zapiętego turbointeligenta bez dystansu uznaję, że skoro komuś w multipleksach w ilości przynoszącej zysk, to pozbawione kompletnie INTELIGENTNEJ brawury szoł zawróciło w głowie, to jest to wystarczający powód aby w przyszłości Pan reżyser i scenarzysta skorzystali z biografii innych barwnych postaci historycznych, kręcąc kontynuacje Niebezpiecznych Dżentelmenów amerykańskim wzorem właśnie. Otwieram listę z nazwisk propozycjami. :)

P.S. Wahałem się czy post scriptum dorzucić i niech będzie mój wstyd dorzucam! Dla mnie to kojarzyło się z ekspresją C.K. Dezerterów i wizualno-operatorską koncepcją Sanatorium pod Klepsydrą, a może cholera jaskrawszej Ziemi obiecanej, więc to chyba mimo zachowania koniecznego marginesu w porównaniu komplement i mam gdzieś, że to jakaś głupkowato pieprznięta historia i być może też taka sama moja wycieczka skojarzeniowa. Jeszcze bardziej myślę brawurowa niż pomysł na ten film.

sobota, 15 kwietnia 2023

Metallica - 72 Seasons (2023)

 


Pokolenia nowe przejmują stery kształtowania gustów, a Metallica nadal bez względu na przypisaną do ich poczynań krytykę wciąż wzbudza nieadekwatne do ich dzisiejszych dokonań emocje i zapewne wciąż na nich kierowane światła jupiterów spowodowane są upartym trzymaniem się starych fanów nostalgicznych więzów z młodzieńczą przeszłością - oj myśl odkrywcza! Oni, szalikowcy Mety, póki nie wymrą, a nie wymrą zanim zejdzie obiekt ich kultu zapewniać będą jemu tak konieczny do wbijania na pierwsze strony serwisów muzycznych rozgłos, bo raczej trudno mi uwierzyć że ten zapewnia tylko mega profesjonalna kampania promocyjna rozkręcana na potrzeby zespołu przez wytwórnię. Wiem że fora internetowe i profile znaczących dziennikarzy muzycznych od wczoraj rozgrzane są do czerwoności, a ja starałem się zanim swoje wrażenia spisałem, trzymać nie tylko jako bierny obserwator od takowych dyskusji jak najdalej, ale też podkreślając swoją bierność (nie mylić z ignorancją czy tym bardziej arogancją) niewiele zanim tekst powstał ze swojej opinii w sieci korzystałem. Chciałem we względnym komforcie maksymalnie subiektywnie napisać i zderzyć się z 77 minutami nowej muzyki na własnych zasadach z czystym, czyli wolnym od sugestii sposobem spostrzegania i powiem kończąc ten przydługi wstęp, że pierwsze wrażenie mam takie, iż jakbym słuchał nowej wersji Czarnego Albumu, tylko że gorzej po prostu, bo z mniej wyrazistymi numerami, ale w formule sprawdzonej, bo inaczej sposobu konstrukcji 72 Seasons na razie odbierać nie potrafię. Usytuowanie się, a wręcz umoszczenie w estetyce największego ich komercyjnego sukcesu poczytuje za strategię trafioną gdyż trudno zapewne będzie jednoznacznie nowy materiał najbardziej krytycznym miłośnikom Amerykanów zjechać, bo nie da się im uciec od sentymentalnych wycieczek, a gdyby się tacy znaleźli, którzy woleliby aby Meta zabrzmiała jeszcze bardziej klasycznie, to oni tutaj na pocieszenie dostali kopiący po dupsku tempem, niby nawet punkowy Room of Mirrors oraz wrzucony w internet na początku bodajże, najbardziej mocarny Lux Æterna i będą w miarę usatysfakcjonowani że lepiej tyle niż nic, bądź jak dzisiaj już tak, to (o rany jak zajebiście) na następnym albumie pojadą Master i Ride na całego. Stąd też ta szczwana rozgrywka budzi we mnie poczucie niesmaku z jednej strony, bo chyba nie gra ikona tak jak czuje tylko jak fan potrzebuje (koncerty się wyprzedają i będzie gitarrra), a z drugiej oddycham z ulgą, bo wiem że historia pokazała, iż Metallika ewolucyjna, to bywa że Metallika rozczarowująca, a wręcz beznadziejna. Oczywiście każdy teraz zawyje że gÓwno prawda co do porównać z BA, bo nie ma tu ani jednej metalowej ballady, a ja uznam ten zabieg za kolejny dowód na bezczelność muzyków, bo przecież szalikowcy chcieli thrashu i jeśli nie ma zamulania to album jest kUrwa thrashowy - obiekcje? Gdyby zamiast dwóch podobnych do siebie jak uczestnicy współczesnych programów rozrywkowych z serii tych o młodzieńcach i dla ich towarzystwa laleczkach, wbić w 72S dwie kompozycje wzruszające, to ja bym nowy krążek śmiało nazwał BA2 i bronił swojej tezy do upadłego. Jest jednak tak jak nadmieniłem i podkreślam skojarzenia, ale nie stawiam jednak znaku równości, a jak ktoś uważa dodatkowo że pisząc o wydarzeniu jakim jest premiera nowej Mety powinienem głębiej się zanurzyć w zawartości i jak maniacy zrobić co najmniej ze 20 uczciwych odsłuchów zanim zacznę się mądrzyć, to odpowiem na ten zarzut chwilowym zawstydzonym milczeniem, by dodać kiedy się otrząsnę, że nie wierze, że ktoś po co najmniej nastu odsłuchach usłyszał w tych kwadratowych aranżacjach urozmaiconych jedynie dobrymi, bo klasycznie chwytliwymi riffami gitarzystów więcej niż po kontakcie premierowym. 72S wstydu Metallice nie przynosi, ale też nie ma nadziei, że ten zespół dzisiaj w formule innej od perfidnego kalkowania jest w stanie satysfakcjonować maniaków, bo nie oszukujmy się że maniak Mety oczekuje od Mety stu procent Mety w Mecie, więc niczym nie różni się od fanatyka AC/DC, a to bez względu na zaawansowany wiek grupy, to dla tej grupy aspirującej chyba policzek. No tak Metallica nie jest aspirująca, bo jest do syta nażarta, a ja teraz sobie teraz nareszcie poczytam co psychofani piszą, by zapewnić sobie lekką bekę i przekonać się rzecz jasna jak bardzo się mylę w ocenie 72 Seasons. Bez względu czy stanę/stanąłem po stronie usatysfakcjonowanych czy rozczarowanych. :)

P.S. Na duży plus jeszcze zaliczam, że sterylne brzmienie zabrzmiało jednak jak na sterylne brzmienie brzmieniem mocarnym, a na duży minus, że jak ktoś zapyta który kawałek podobał mi się najbardziej to odpowiem szczerze ironizująco, że ten który zaczął się jako indeks numer 1 i skończył jako indeks numer 12. 

piątek, 14 kwietnia 2023

Trzeba zabić tę miłość (1972) - Janusz Morgenstern

 

Janusz Morgenstern na podstawie scenariusza Janusza Głowackiego - pisano że to nie mogło się udać, a jak się okazało, to w opinii zawodowej krytyki się udało, a w przekonaniu przeciętnego miłośnika kina nie bardzo. Uwagę na plus mogą zwrócić ciekawe patenty operatorskie, wówczas chyba dość nowatorskie, kiedy na przykład kamera okręca się wokół suto włoską pastą zastawionego stołu – to jest fajne. Merytorycznie natomiast zdecydowanie bogaty w błyskotliwe spostrzeżenia rodzaj zapisu charakteru czasu i miejsca – przenikliwej i mocno groteskowej diagnozy ówczesnych obyczajów. Zabawny, wręcz karykaturalny, bowiem jednocześnie odważny psychologiczny dramat obyczajowy, a z drugiej rodzaj prześmiewczego komentarza czerpiącego bodaj inspiracje z popularnych wówczas filmów z nurtu społecznego. Jednocześnie to rwane i sprawiające pozornie wrażenie intuicyjnej, bardziej improwizowanej niżli dokładnie przemyślanej i zagranej profesjonalnie dramy. Aktorzy tutaj zawodowi i w epizodzikach naturszczycy. Pojawia się dla przykładu charakterystyczna postać Andrzeja Dobosza, aktora amatora, który prywatnie osiadł w Paryżu, gdzie prowadził księgarnie, pisał i udzielał się ogólnie w środowisku kulturalnym jako ceniony krytyk literacki, znany jednak do końca życia powszechnie najbardziej ze swojej maniery werbalnej i roli w Rejsie Piwowskiego, a obok podkreślonego jego udziału sytuacja z Himilsbachem i psem, jako jedna z bardziej rozpoznawalnych dla zainteresowanych kinem czasów nowego otwarcia ekipy Gierka. Obraz najogólniej rzecz biorąc robiący wrażenie chaotycznego, przeplatanego dygresjami wtrącającymi do opowiadanej historii świadomie podkreślaną bolesną stronę chwilowego gierkowskiego dobrobytu (zachodniego konsumpcjonizmu) i równolegle nawiązujący do scen z wielkich ówczesnych dzieł kinematografii europejskiej (tak mówią). Być może kiedyś się bronił lepiej, a może dzisiaj patrzy się na niego jako na ciekawy, bo wzbudzający skrajne recenzje relikt przeszłości. Może też jest oceniany wysoko dzięki wnikliwym analizom krytyków sugerujących znaczenie detali i dzięki nim nie został zapomniany odnajdując swoje miejsce w historii rodzimego kina, ale mnie nieco wymęczył i mój entuzjazm ograniczę wyłącznie do stwierdzenia, iż na pewno działa jako intelektualny dokument z epoki, lecz absolutnie nie jako wybitna satyra społeczna. Uważam że Morgensternowi lepiej do twarzy z subtelnościami, a tutaj jakby wdzięku niewiele. 

czwartek, 13 kwietnia 2023

Sirrah - Did Tomorrow Come... (1997)

 


Donoszę maksymalnie subiektywnie, iż dwójka Sirrah była w muzycznym sezonie roku dziewięćdziesiątego siódmego oczekiwana i dwójka Sirrah jak się okazało zawartością zaskakiwała, bo nie mogłem po premierze powiedzieć żeby brzmienie złagodzili, a wręcz przeciwnie owo brzmienie jak na standardy stylistyki podkręcili oraz przede wszystkim, co było słychać wyraźnie skomplikowali struktury, nieszablonowo często je urozmaicając. Charakter ogólny nie uległ jednak ekstremalnym przeobrażeniom, a tylko grając niby wciąż gotycki doom, zagrali go w sposób odróżniający od konkurencji, aranżując klawisze i tematy tak nowocześniej, jak wbrew przewidywaniom bardziej dynamicznie. Nie było mowy aby Did Tomorrow Come... po kilku odsłuchach znudziło, tak też trudno było rzec, iż szybko zapoznałem i zaprzyjaźniłem się z nowym materiałem, a poznawanie go w szczegółach i na wskroś jego prześwietlenie, by nie tylko doświadczyć ale i zrozumieć, trwało chwilę dłuższą niż zasadniczo bywało z większością albumów z gatunku. Wyzwanie z DTC przerastało to sprzed lat kilku, kiedy ACME odkrywałem i siłowanie z nim, a najbardziej przyzwyczajanie do dość sterylnej produkcji wymagało cierpliwości, a docenienie finałowe pracy młodych muzyków przyszło z lekkim poślizgiem - może nie dopiero kiedy okazało się, iż Sirrah jako projekt kończy się jedynie na dwóch wymienionych albumach. Cisza jaka długo docierała z obozu ekipy i w końcu przykra informacja o zakończeniu działalności sprzyjała naturalnie zbudowaniu przywiązania do tego co wydać zdążyli, ale też wkrótce zakomunikowanie, że to może koniec Sirrah ale skład, a dokładnie jego fundament nie złożył jeszcze broni i w niedalekiej przyszłości powróci jako nie wprost, ale w jakimś sensie kontynuacja misji pod tajemniczą nazwą The Man Called TEA, dawało nadzieję. Pierwsze próbki świeżych dźwięków osadzone w rozbudowanej elektronice były z pewnością interesujące, jednak tym czym się zaczęło (Sketchpad#1 - demo), tym się skończyło i to byłoby na tyle w tej za krótkiej historii. Szkoda, bardzo szkoda!

środa, 12 kwietnia 2023

Gullregn / Złotokap (2020) - Ragnar Bragason

 

Maminsynek (pierwsze i ostatnie pozostawione wrażenie) przyprowadza do domu rodzicielki hetery (kobieta kłótliwa, złośliwa, jędza, piekielnica, awanturnica) swoją przyjaciółkę-wybrankę. Co gorsze i jak tak kurde można, cudzoziemkę! Mamusia baba szczwana, bo na przykład i między innymi profesjonalistka w dojeniu frajerskiego państwa socjalnego, poza tym jak zasugerowałem nazywając ją w zdaniu poprzednim heterą, jest ona nastawiona negatywnie do niemalże wszystkich z otoczenia, a do kobiety synusia tym bardziej, że raz ona pojawiając się psuje dobry dla niej, przez lata wypracowywany układ pasożytniczy, dwa ona z jakiejś tam Polski i chyba jeszcze gorzej gdyby "nie daj Boże" była Azjatką. Niezła z tej sytuacji wychodzi skandynawska farsa, bo to projekt przez większość seansu ostro na groteskowy efekt komediowy nastawiony. Pomysł u źródła jest oklepany, stawiający na dobrą satyryczną zabawę wynikłą z konfrontacji różnic kulturowych, skrajnych cech osobowościowych i spostrzegania rzeczywistości z egoistycznego versus empatycznego punktu widzenia. Mimo wszystko rozwój zdarzeń zaprowadzi widza do mało zabawnego finału i to jest najlepsza część tej nieco irytującej tragikomedii. Dodam że uprzedzona hipokrytka, egoistyczna szantażystka i manipulantka żerująca na dobrych intencjach bliskich ma jednak jeszcze odrobinę ją usprawiedliwiającą tajemnicę. Zaborcza matka psychopatka (uwaga będę w tym zdaniu w jednym miejscu ironizował) ma jeszcze w zanadrzu uzasadniający jej sposób bycia powód by robić krzywdę, uważając się zasadnie obiektywnie za skrzywdzoną. Chociaż śledząc rozwój wypadków nie zapiałem ani raz z zachwytu, to może warto film niejakiego Ragnara Bragasona polecić, by pozwolić zainteresowanym sprawdzić gdzie będzie zmierzało i jaki bajzel po sobie pozostawi rozdrapywanie ran i dziedziczenie postaw, bo z punktu widzenia psychologii jest tu ważna prawda okrutna wyłuszczona, być może tylko sposób w jaki dokonano wyłuszczenia nie wywołuje u mnie potrzeby oklaskiwania i mega entuzjastycznego zachęcania, więc wybaczcie możliwe do wyczucia niezdecydowanie.

wtorek, 11 kwietnia 2023

Boston Strangler / Dusiciel z Bostonu (2023) - Matt Ruskin

 

Atmosfery mrocznej, klimatu gęstego nie brakuje i w myśli z miejsca oczywiste skojarzenia z filmami jednego z wielkich współczesnych twórców znakomitych thrillerów się pojawiają. To jedno, to co odnosi się do sposobu prezentowania w założeniu ekscytującej znakami zapytania i poczuciem zagrożenia historii, z rodzaju tych kryminalnych. Drugie równie silnie przyciągające uwagę, mocno widza sympatię zaskarbiające w czasach kiedy coraz mniej dobrego, bo szlachetnie się prezentującego kina gatunkowego się kręci, to miejsce akcji, czyli Boston lata sześćdziesiąte. Charakterystyczna architektura, na ulicach warczące krążowniki i unosząca się w powietrzu podobnie jak w Londynie angielska wilgoć. Mocna historia na ekranie, absolutnie nie premierowo przez kino sfabularyzowana do postaci atrakcyjnej dla widza porcji (zbudowanej na bazie autentycznych tragicznych wydarzeń) kinowej podniety. Wystylizowana w tym przypadku znakomicie, ale odnoszę wrażenie, iż brakło jej w tej postaci ponad to co dobrze wygląda, tego czegoś - czegoś wyjątkowego, co czyni różnicę. Uważam, iż poza tym gra tu jedynie poprawna, bowiem przez charakter własnej aparycji bez mocy Keira Knightley, oraz w swojej roli lepsza, bo energetyczna tak jak jej z kolei specyfika cech pozwala Carrie Coon. Podkreślam że obie w dobrym, a momentami bardzo dobrym, lecz absolutnie nie wybitnym thrillerze kryminalnym, który z tego co robiąc minimalistyczny risercz się dowiedziałem i powyżej zaznaczyłem, jest już którymś kolejnym fabularnym spieniężeniem historii bostońskiego dusiciela. Można spróbować dać się Ruskinowi wciągnąć, lecz niekoniecznie jest obowiązek sprawdzać czy się mylę lekko schładzając przed ewentualnym seansem emocje. 

poniedziałek, 10 kwietnia 2023

Living (2022) - Oliver Hermanus

 

Polecam cudny film, idealny na wielkanocne święta - może jeszcze zdążycie! :) Angielski remake klasyka Akiry Kurosawy (kto znał to znał, ja nie znałem i odbieram bez obciążenia porównaniami, kropka), obraz w którym zdjęcia archaicznie czarujące żyją niespiesznym rytmem i ten rytm przenoszą na skupioną narrację. Ja pozwoliłem się zatopić tak w opowieści treści, jak równie głęboko w scenografii i całym tu obecnym konserwatywnym brytyjskim anturażu, bowiem jak to jest pięknie, bo szlachetnie zrobione. Jak urzeka od pierwszych archiwalnych kadrów i jak wciąga w świat dawno miniony, bezpowrotnie odeszły. Bohaterem głównym mężczyzna wiekowy, sztywny biurokrata, niewolnik rytuałów, będący uosobieniem paragrafów, realizujący beznamiętnie swoje zawodowe obowiązki. Do wczoraj jeszcze wiódł on zaskorupiałą egzystencję, od dzisiaj chce się cieszyć każdym dniem który mu pozostał, bo właśnie powziął wiedzę jakoby zostało mu ich już bardzo niewiele. Nie wpada jednak banalnie w wir hedonistycznych pokus, gdyż jest na nie z natury uodporniony. Nie będzie też umierać jako wyłącznie precyzyjna bezduszna maszyna urzędnicza, bowiem mimo iż nigdy dotychczas nie pozwolił sobie na słabości, pilnując by obraz jaki w otoczeniu wykreował nie zawierał w sobie pierwiastka emocjonalności, a potrzeby własne zostały w jego charakterze odpowiednio wygaszone do poziomu akceptowalnego przez społeczne konwenanse, to wykorzysta własną siłę upartego perfekcjonisty, by pozostawić po sobie mały ślad, który być może odciśnie ślad większy jako przykład dla jego następców, ślęczących przy biurku w podobnym do jego rytmie codzienności. O między innymi zatem redukcji siebie do poziomu wymagań otoczenia ten obraz - z zamyślonym wyrazem twarzy bohatera i skoncentrowana na bardzo ważnej pracy, którą w sumie może wykonać każdy, ale może nikt nie wykona jej lepiej w mniemaniu Pana Williamsa (poruszający Bill Nighy) od jego samego, ta nie dosłownie, ale jednak myślę że bardzo wielkanocna historia. Ona też bowiem o potrzebie jaka budzi się u schyłku i absolutnie nie jest egoistyczna, więc nie kończy się żadnym skandalem obyczajowym, tylko wartościową puentą. :) Bardzo warto, między innymi daltegóż!

sobota, 8 kwietnia 2023

Brutus - Burst (2017)

 

Kombinowałem i wykombinowałem, że w co niektórych kawałkach (na pewno All Along i jeszcze bardziej Drive oraz Bird) Stefanie Mannaerts łudząco sposobem śpiewania i ogólnie artykułowania wydawanych z siebie z pasją dźwięków, a dokładnie akcentowania chrypki przypomina Kaśkę Nosowską z początkowej fazy działalności Hey. W ogóle myślę, iż ten sam wokal liderki Brutus, za każdym razem, na każdym z trzech dotychczasowych krążków brzmi nieco odmiennie i nie wiem, czy to psikus mojej wyobraźni, czy fakt niezaprzeczalny, bowiem niełatwo mi ubrać w słowa te niuanse, jakie być może wyłącznie mnie słyszalne. Zanim pojawił się u mnie w odtwarzaczu Burst, wybrzmieć musiał drugi Nest i porwać mnie kompletnie trzeci Unison Life. Dopiero wówczas i finałowo za sprawą kapitalnego koncertu w Hybrydach sięgnąłem po debiut i jakby było to doświadczenie niekoniecznie należące do najłatwiejszych, to uparcie dokonane odsłuchy uświadomiły mi tak walory Burst, jak przy okazji niedocenioną w pełni być może wcześniej wartość Nest - otwierając mnie zwłaszcza na album debiutancki. Burst jest intensywnie zadziorny i niby nieskomplikowany, tak jak nie bardzo skomplikowany bywa hardcore/punk i garażowe granie, ale jest też inaczej niż powyższe emocjonalny i szorstki jak bywa z graniem korzystającym z długo wybrzmiewających nut gitarowych oraz huraganowych quasi blastów wprost z black metalowej estetyki. Tutaj zaaranżowanych w zupełnie myślę nowych okolicznościach stylistycznych, bo akurat nie kojarzę jakiejś bardziej rozpoznawalnej ekipy, która by się podobnie eksploatowała na gruncie łączenia hardcore-punku i przebojowości - wykorzystując rzeczone (jak podpowiada definicja, najczęściej ósemki i szesnastki grane na bębnie basowym i dwa razy szybciej na werblu). W unikalnym wykonaniu Belgów (choć po mistrzowsku składnie jeszcze fragmentami tak jak obecnie nie jest), to klei się to fantastycznie z wykrzyczanymi uczuciowo wersami i tak jak kopie po zadzie, tak włazi pod skórę i dotyka. Burst dodam, iż u mnie subiektywnie zyskuje z każdym kolejnym odsłuchem i nie wykluczone, że gdybym strzelił archiwizacyjną notkę za miesiąc, byłaby ona jeszcze bardziej entuzjastyczna, a na pewno zawierała ona precyzyjną argumentację dlaczego tak czuję. Póki co zachowam jednak gigantyczne zachwyty na czas premiery przyszłego, oby szybko napisanego i zarejestrowanego krążka, bo kuć należy to żelazo. Albumu przewiduję, iż jeszcze doskonalej skomponowanego od już znakomitego Unison Life. 

piątek, 7 kwietnia 2023

Cast Away / Cast Away - poza światem (2000) - Robert Zemeckis

 

Trochę dobrego kina dał Zemeckis światu. Często jednako było to kino ambicjonalnie lotów średnich i pije tu do ich treści, która raczej miała zaspokajać potrzebę fajnie spędzonego rozrywkowo wieczoru, niżli głębszej treści było nośnikiem. Zawsze on gdzieś za legendą Spielberga, zawsze ten drugi, o kilka latek młodszy i mocno chyba inspirujący się starszym kolegą, a na stówę gotowy podążać podobnym szlakiem, by wzbudzać ogólną sympatię i przyciągać zainteresowanie szerokiego widza. Takie mam przekonanie, że Zemeckis to tylko w dwóch konkretnych sytuacjach przeskoczył (Forrest) i zrównał się w kinie względnie wymagającym (Cast Away właśnie) ze słynnym Spielbergiem, choć odbierać mu powody do dumy z powodu sukcesu jeszcze kilku innych blockbusterów, to być wobec niego nieuczciwym i nazbyt krytycznym. Ale bez szczegółów, wstępu do meritum już wystarczy i czas by napisać, że Cast Away mimo iż zawiera w zainspirowanej prawdziwymi wydarzeniami historii mnóstwo dobrego humoru, to tak czy inaczej przykład Zemeckisa na poważnie i z ambicjami, nie wyłącznie wyjścia poza czystą rozrywkę, ale też ogromnego apetytu na kolejne po kultowym Gumpie nagrody branżowe. Przyzwoita liczbę tych nominacji ważnych wykosił, ale z tego co pamiętam, to laury z półki najwyższej przyznano jedynie Hanksowi za jego jednoosobowy aktorski majstersztyk. Nie doceniono, ale zauważono mam pewność zasługi Zemeckisa, bo Hanks sam na wyspie, to przecież Hanks doskonały dzięki pracy całej ogromnej ekipy pod kierownictwem reżysera. Z tej pracy powstał obraz w stu procentach zrobiony po amerykańsko i w tym samym procencie film opowiadający mądrze i wzruszająco o istocie człowieczeństwa w obliczu wyzwania samotnej walki z samym sobą i naturą. Idealna w praktyce filmowa symbioza oczekiwań związanych z sukcesem kasowym i aby go odnieść, posiłkowania się w tym celu uniwersalnymi merytorycznymi wartościami ze szlachetnym przesłaniem. Ktoś powie że ze wzruszeniem płaczliwym w finale przesadził i tym samym rozcieńczył jego konsystencje, otrzymując z tematu pod względem zawartości dramatycznej bardzo gęstego i esencjonalnego, ckliwy rozwodniony melodramacik, jaki zamiast się osadzić mógł po widzu spłynąć. Ja się z taką opinią poniekąd zgadzam, ale też chce dać do zrozumienia, że bardzo szanuje sposób w jaki niegdyś (całkiem w sumie jeszcze niedawno) kino dla masowego widza się robiło i fakt fundamentalny, iż kiedyś masówka nie musiała oznaczać zawsze tandety, zrównując pojęcie kasowy z kiczowaty, a nawet głupi - jak to dzisiaj bywa. Poza tym ja się czuję do Cast Away najzwyczajniej przywiązany, a dba o moje przywiązanie Wilson i te wszystkie pochodzące z tej przygody sceny kultowe, jakie także z czasem stały się wdzięcznym materiałem dla wszelkich memiarzy, opisujących absurdy współczesne. Stąd dostrzegam w sobie kategoryczny nakaz aby Cast Away bronić przed często (bywa) zasadną krytyką i nie puentować kąśliwie, że zabrakło w nim tylko krainy liliputów oraz Piętaszka, bo akurat co do loczków Pana FedExa, to nic złego się nie stanie jeśli sobie śmiechnę. Koooniec! :)

Drukuj