czwartek, 29 czerwca 2017

Vallenfyre - Fear Those Who Fear Him (2017)




Mam wrażenie, iż pogrążył się Gregor Mackintosh na dobre w nostalgii, a nawet poniekąd kombatanctwie, a mam takie przekonanie na podstawie zarówno dostarczanej obecnie muzyki jak i lektury wywiadów przy okazji premiery trzeciego krążka Vallenfyre. Odnoszę wrażenie, że zdając sobie sprawę, iż przy rewolucji asystuje się tylko raz, później jako pilny uczeń rozwija jej spuściznę. A wreszcie z zasady gdy wyczerpie się energia pozwala jej się umrzeć nie spoglądając za siebie, tylko poszukując naturalnie nowych podniet. Wpadł dzisiaj Mackintosh, kiedy kryzys wieku średniego każe zbyt często za siebie się oglądać, w spiralę która zarówno wraz z Vallenfyre jak i współczesnym obliczem Paradise Lost ściągać go będzie w otchłań tęsknoty za młodzieńczą pasją, już na zawsze odbierając szansę na jakikolwiek progres liczony w liczbie sprzedanych egzemplarzy. :) Bo trudno nawet przy sporej sympatii dla muzyki, która swego czasu pozwoliła mu na zaistnienie w ścisłej czołówce brytyjskiego metalowego grania nie dostrzec, iż nawrót na ścieżkę brutalną nastąpił po oczywistych niepowodzeniach w pogoni za sławą i pieniądzem. Ja rozumiem i nawet wierzę, że te sympatie wobec elektroniki spod znaku Depeche Mode przy okazji Host nie były li tylko szansą na mainstream, a ówcześnie głosem potrzeb artystycznych. Jednak każdy kolejny krążek Raju Utraconego, to tylko balansowanie pomiędzy przywiązaniem do lojalności metalowych sierściuchów, a łypaniem wzrokiem w stronę popkultury. A że jak się chce, a się boi i próbuje złapać dwie sroki za ogon, to najczęściej wychodzi się z niczym, lub ewentualnie jeszcze z ostateczną szansą na męską decyzję – w którym kierunku, ale już na całego! I poszedł nobliwy wiekowo Gregor na całość zagłębiając się w młodzieńczych muzycznych fascynacjach i eksplorując zaciekle już dawno wyeksploatowane w latach osiemdziesiątych i początkowej fazie dziewięćdziesiątych tereny "plugawego death metalu i wściekłego crustu". Ma człowiek jednak smykałkę do hałasowania w takiej stylistycznej tonacji i mimo, że o oryginalności mowy nie ma to na Fear Those Who Fear Him każdy numer brzmi odpowiednio pierwotnie i smaga intensywnie. To widać i czuć, że z tych dźwięków powstał kręgosłup jego pasji i tam korzenie mocno zapuszczone posiada, więc pamiętając mu (a jakże) szeroki rozkrok z którego długo nie potrafił się podnieść podchodzę z mieszanymi odczuciami do kolejnych kroków w konfiguracji Vallenfyre, jak tym bardziej Paradise Lost. Paradajsi już wkrótce nowy album wydadzą i okazja na cięgi, w najlepszym wypadku kręcenie nosem będzie, natomiast krwiste mięcho od Vallenfyre kręci się już kilka tygodni i co muszę przyznać nadal zachęcający aromat wydziela. Zakładam więc, że nowy materiał będzie się cieszył moją adoracją raz na jakiś czas, podobnie jak poprzedni Splinters zapuszczany zawsze gdy zapragnę przypomnieć sobie, że nadal drapieżnikiem gustującym w surowym mięchu jestem.

środa, 28 czerwca 2017

Låt den rätte komma in / Pozwól mi wejść (2008) - Tomas Alfredson




Będąc wciąż pod wrażeniem Szpiega, mimo że kilka lat już upłynęło, oraz wyczekując na premierę najnowszego obrazu Tomasa Alfredsona zapragnąłem w końcu przekonać się jakimi tytułami na własnej ziemi się zasłużył, iż kino mainstreamowe zainteresowało się i doceniło jego pracę, dając szansę na zaistnienie jego osoby w szerokim filmowym świecie. Zanim jednak z ostatnim szwedzkim aktem twórczym w dorobku reżysera seans odbyłem, uzbroiłem się w podstawową wiedzę doczytawszy, że to film o wampirach będzie. :) Pomyślałem natychmiast, nim więcej jak dwa akapity przypadkowego wprowadzenia poznałem, że dobra – spróbuję, bo przecież dobry horror nie jest zły, byleby straszył, a nie śmieszył. Znaczy powinien być sugestywny, a nie dosłowny – budzić autentyczny niepokój, a nie poczucie zażenowania. Ale jak się okazało Pozwól mi wejść to nie jest klasyczny film grozy i w żaden sposób nie ma mowy, by łatwo do jakiejkolwiek kategorii horroru go przyporządkować. Nie dlatego, iż nie straszy, lecz przez wzgląd na oryginalnie potraktowany motyw powiązany z wampiryzmem. Krew intensywnie spływa i dzieci nocy swe kły w szyjach ofiar zatapiają, lecz postaci, których mit i geneza stworzenia w obawie przed nieznanym kryjącym się w ciemności tkwi, osadzone tutaj w świecie współczesnym i przez pryzmat intrygujących rozważań psychologicznych spostrzegane stają się walczącymi z instynktem przetrwania istotami o cechach wyjątkowo ludzkich. To jak się okazało obraz niezwykle smutny i ogromnie przygnębiający, traktujący przede wszystkim o samotności i ofiarnym poszukiwaniu ciepła płynącego z przyjaźni. To film o dziecięcych outsiderach żyjących na marginesie rówieśniczych relacji towarzyskich, prześladowanych i nierozumianych przez najbliższe otoczenie. Osadzony wyraziście w skandynawskich realiach dalekiej mroźnej północy, gdzie promienie światła rzadkością, a ciemność stymulatorem stanów melancholijnych, depresyjnych czy nawet psychotycznych.

P.S. Znam kilku co najmniej wielbicieli skandynawskiego kina i chociaż akurat moja znajomość filmów z tego kierunku geograficznego mizerna, to po obejrzeniu podobnych Pozwól mi wejść tytułów rozumiem w czym tkwi ten magnes przyciągający ich do produkcji z tych właśnie północnych rejonów Europy. Mrok drodzy Państwo i to taki, którego nie uświadczycie w jankeskich produkcjach.

poniedziałek, 26 czerwca 2017

Que Dios nos perdone / Niech Bóg nam wybaczy (2016) - Rodrigo Sorogoyen




Rasowy mroczny kryminał, coś na podobieństwo ikonicznego fincherowskiego Siedem, tylko w iberyjskim wykonaniu - a gdyby szukać podobieństw po linii pochodzenia to na myśl przychodzą Dawne grzechy mają długie cienie, bądź Sekret jej oczu. Nie pierwszy i nie ostatni to zapewne raz, kiedy kino hiszpańskojęzyczne robi na mnie kapitalne wrażenie i nie mam na myśli tutaj jednego gatunku, w którym filmowcy z południa znakomicie się odnajdują. Thriller, kryminał, znaczy kino z dreszczykiem, ale i dramat, ewentualnie obyczajówka z masą głębokich przeżyć to te rejony twórczości filmowej gdzie zawsze znajduję tytuły, które dostarczają mi wartościowych wrażeń. Mają Hiszpanie i mocno powiązani z nimi argentyńscy filmowcy smykałkę do historii o ludziach z życiowymi tajemnicami, po przejściach dramatycznych, z traumami, obsesjami, psychozami czy fobiami. Rodzinnymi problemami i ogólnie mnóstwem złej energii wokół genialnie psychologicznie sportretowanych postaci. Niech Bóg nam wybaczy jest jednym z wielu przykładów na potwierdzenie powyższej tezy, z zastosowaniem mechanizmów warsztatowych budujących gęstą, mroczną i duszną atmosferę, z doskonałym aktorstwem i podkręcanym na zasadzie interwałów tempem oraz ustawicznym napięciem. Tajemnicą bez oczywistości, prowadzonym śledztwem, gdzie wysyp tropów, poszlak i dowodów – ślepych uliczek i na każdym kroku przeszywającego poczucia niebezpieczeństwa, czy czającego się tuż tuż zwrotu akcji.

czwartek, 22 czerwca 2017

Intouchables / Nietykalni (2011) - Olivier Nakache, Eric Toledano




Na poziomie poczucia humoru rozmijałem się z tym co oglądałem okrutnie, ten rodzaj żartu akurat do mnie nie przemawia, natomiast jeśli mówić o przesłaniu to rzecz wartościowa i bardzo istotna szczególnie w czasach alergii na wszelkie odmiany inności. To spotkanie dwóch światów, skrajnych osobowości i wymiana perspektyw spojrzenia, wpływ wzajemny na siebie, budowa głębokiej relacji, rozwijanie wrażliwości ma sugestywny wymiar. To jest film, który określę jako ładny, lecz czy to będzie komplement, czy kurtuazja, gdy obraz w wymiarze warsztatowym po prostu zachowawczy, a jednostajna emocjonalność dość nużąca i zwyczajnie mdła. Wiem że to tytuł, który znakomite recenzje zbierał, ale spotkałem się także pośród większościowych zachwytów z głosami umiarkowanie krytycznymi - że entuzjazm przesadzony, bo ambicje intelektualne nie w pełni wysokie. To oczywiście względnie wysokich lotów kino, szczególnie piękne w sferze duchowych przeżyć i zwykłych ludzkich odruchów, ale także jednocześnie nazbyt naiwne, w sensie zastosowanej formuły płaskie, schematycznie zrealizowane i przewidywalne. Nawet jeśli oczekując wyjątkowego seansu odrobinę się zawiodłem, bo emocje płynące z ekranu jednak nie mają najwyższej amplitudy i nie budują koniecznej huśtawki nastrojów, czy temperamentnych kontrastów, to nie traktując go jako arcydzieła, chociażby przez pryzmat wspaniałego tematu muzycznego uważam za tytuł co najmniej bardzo dobry. 

środa, 21 czerwca 2017

Forushande / Klient (2016) - Asghar Farhadi




Opóźnił się seans z Klientem, gdyż plany pierwotnego poznania najnowszego obrazu Asghara Farhadiego pokrzyżowała awaria projektora w kinie studyjnym, a nawał osobistych obowiązków nie pozwolił na zmianę terminu. Tym sposobem po kilkumiesięcznej pauzie dopiero na dniach tą nagradzaną intensywnie, w moim menu filmowym niezwykle egzotyczną produkcję sprawdziłem. Jak się okazało i co zaskoczeniem nie było obraz to z gatunku poniekąd tych mało filmowych, w tym tradycyjnym ujęciu kina z typowo hollywoodzką pompą. To bardziej kronika wydarzeń, a nawet obserwacja autentycznego życia, w zasadzie bez podkładu muzycznego lub z jego bardzo minimalnym udziałem. Nie forsuje reżyser w poczynaniach aktorów konieczności wykorzystywania teatralnej maniery - w zachowaniach, gestach czy mimice jest naturalnie i surowo, bez ingerencji zbędnej artystycznej oprawy. Z każdą minutą rozwijania się „akcji” atmosfera gęstnieje, a w finałowej scenie to już zawiesina maksymalnie skondensowana na widza spływa. Napięcie, którego z początku brakuje zaczyna gwałtownie narastać, a całkowity brak dosłowności i postawienie na tajemnicę niedomówień pobudza w widzu ciekawość i każe zadawać masę istotnych pytań. Poczynając od kwestii czysto psychologicznych w uniwersalnym dla każdego człowieka znaczeniu radzenia sobie z traumatycznymi przeżyciami, po zagadnienia mentalne, kulturowo związane z płcią i rolą społeczną. Tak naprawdę ten psychologiczny thriller (szukając znajomych klasycznych odniesień po linii twórczości Polańskiego i może nawet Hitchcocka), to dla osób z kultury zachodniej skarbnica wiedzy o właściwościach i kontekście kulturowym funkcjonowania jednostek i społeczeństw bliskiego wschodu. Ludzi tak samo nam podobnym jak diametralnie od nas różnych, bez względu na okoliczności miejsca zamieszkania zmagających się często nieskutecznie z własnymi niedoskonałościami, spętanych nie zawsze bez potrzebny całą paletą konwenansów, religijnych i światopoglądowych przekonań. Zazdrość i podwójna moralność, honor i uległość wobec pokus to przecież absolutnie nie są pojęcia immanentne wyłącznie dla wschodniej lub zachodniej cywilizacji. 

wtorek, 20 czerwca 2017

Royal Blood - How Did We Get So Dark? (2017)




Sprawa jest jasna! Kilka zaledwie przesłuchań nowego materiału krwi królewskiej i moja opinia odnośnie jego wad i zalet wykrystalizowana. Skłonny nawet jestem publicznie pochwalić się swoimi zdolnościami wróżenia i to akurat nie z fusów tylko z różnorakich dostępnych faktów (jakie to więc wróżenie), gdyż moje przewidywania niemal w stu procentach pokryły się z rzeczywistością. To chyba jednak żadna wielka sztuka domyślić się kroków zespołu, który już za sprawą debiutu błyskawicznie sporą jak na warunki rockowe popularność zdobył, a teraz musiał tylko i aż utrzymać ten zaskakująco wysoki status. Mając w dodatku do dyspozycji dość niewielkie pole manewru, bo instrumentarium skromne za duetem stoi, nie trzeba posiadać było zdolności paranormalnych by już przed ukazaniem się How Did We Get So Dark? oznajmić, iż przełomów rewolucyjnych na dwójce nie będzie. Żadnych istotnych zmian wysłuchując z uwagą tych dziesięciu kompozycji nie dostrzegłem, kombinują mimo wszystko zaciekle na ile mogą z brzmieniami i efektami, bo w samym kręgosłupie dłubanie o ograniczonym zakresie. Co wyraźnie wyczuwalne w kilku numerach udowadniają, że rękę na pulsie trzymają i wiedzą, jakie granie na skrzyżowaniu indie i garage rocka jest na topie, bo to chyba nie przypadek, że She's CreepingLook Like You Know i najbardziej Don't Tell kręcą się wokół stylistyki jaką Arctic Monkeys na AM z sukcesem przed czterema laty zaproponował. Posiadają Mike i Ben rękę do bujających rockersów, bogato nasączonych niekoniecznie bluesującym groovem – takich potencjalnych hitów, którym jednak wyczucia i klasy nie brakuje, ale czy są na tyle wyjątkowi by na ten mainstreamowy hajp zasługiwać to już po kilku miesiącach powracania do pierwszego krążka wątpliwości miałem, a teraz je tylko potwierdziłem. Tutaj w uzyskaniu popytu zapewne większą rolę odegrał fart powiązany ze zbiegami okoliczności, niż sama niewątpliwie dobra, ale nie względnie unikalna muzyka. Faktem jest, że to takie granie, które sympatię szerokiej masy zwolenników rocka wzbudzić potrafi, jednak jeśli głębiej w scenie pogmerać to ja akurat widzę kilka ekip bardziej na sukces komercyjny zasługujących. Stąd przez kilka tygodni do How Did We Get So Dark? będę powracał, lecz nie zakładam by u mnie na trwałe pośród topowych krążków zaistniała.

P.S. Bo bym zapomniał, a pochwała w całym zakresie, bez jakichkolwiek ale też się należy - za minimalistyczną oprawę graficzną i miłe dla oka, bo bez tandety teledyski. 

poniedziałek, 19 czerwca 2017

T2 Trainspotting (2017) - Danny Boyle




Zawsze mam dystans do wszelkich kinowych kontynuacji, bowiem wiążą się z obawą oczywistą czy ona poziomem dorówna pierwowzorowi. Moje zaniepokojenie w takich sytuacjach uzasadnione, gdyż druzgocąca większość nie jest w stanie konkurować z oryginałami, a częstokroć jest jedynie skokiem na kasę przez pryzmat koniunktury, bądź sentymentu. Kultem obrósł Trainspotting i wyniósł Danny'ego Boyle'a do pozycji czołowego reżysera europejskiego, powiązanego z amerykańskim przemysłem filmowym. Teraz z określonym już wysokim statusem w branży wrócił do tematu i zaryzykował. Nawet jeśli przez większość seansu dominuje nostalgia, a prawdziwie elektryzujące fragmenty są rzadkością, to i tak jest niezła zabawa, rwane tempo i osobliwe poczucie humoru. Są i to najważniejsze czterej pojebańcy teraz w średnim wieku, a w ich wykonaniu rzeczy, które nobliwym Panom grubo po czterdziestce raczej robić nie wypada. Płynie z ekranu słowotok, slang i niezrozumiały akcent, jak i notuję programowo obleśne "ornamenty", bo wymiociny i seks analny w odwrotnej konfiguracji mogą odruchy zwrotne wywołać. Typki znów spierdalają w rytm skocznego znajomego numeru, kręcą dochodowe wałki i ze swoimi uzależnieniami się zmagają. Stracił się jednak rzecz jasna frustracki klimat, młodzieńcza pasja i efekt pierwszego starcia widza z pomysłem. Mimo że teledyskowe ujęcia dominują, w ogóle montaż jest świetny, to nie robią one oczywiście nokautującego wrażenia, bo wiem że to już widziałem i zapomnieć jakie to niegdyś szokujące było nie jest możliwe. Udała się jednak (jakby cholernie nie być zrzędliwym) pomimo kilku wpadek, tudzież świadomych zbyt dalekich sentymentalnych wycieczek Boyle'owi sztuczka z zabawą w odgrzewane kotlety we współczesnej odsłonie, na tyle by bez opierania się na sympatii uznać T2 za przyzwoitą robotę. Zaznaczę jednak stanowczo, iż więcej jednak powrotów do tego tematu sobie nie życzę!

piątek, 16 czerwca 2017

Anathema - The Optimist (2017)




Bracia Cavanagh od przełomowego We're Here Because We're Here idą konsekwentnie w stronę światła, tak muzycznie jak i w sensie przesłania w lirykach zawartego. Fakt, że muzyka nadal ma w sobie masę ilustracyjnego smutku i nieco mrocznego pierwiastka, ale bije z niej przede wszystkim emocjonalny optymizm, coś w rodzaju przekonania, że jakby nas życie nie gnębiło to warte jest tych cierpień, bo każde doświadczenie nawet najtrudniejsze dzięki odrobinie dobrej woli może zostać przekute w szczęście, którego za sprawą samospełniającej się przepowiedni jesteśmy kreatorami. Zdaje sobie sprawę z faktu, że takie stwierdzenie może zabrzmiało górnolotnie, ale przyznaję iż Anathema potrafi tak skutecznie grać refleksyjnym nastrojem, podnosić temperaturę emocji napięciem i wtłaczać podskórny puls, że zawsze prowokuje mnie do wzniosłych, czasem zbyt ckliwych, tudzież banalnych przemyśleń. :) Nie inaczej finalnie jest w przypadku The Opitmist, który jest tak mięciutki, że niemal pluszowy i w zasadzie po pierwszym kontakcie wywołał u mnie poczucie zaskoczenia, iż zamiast spełnienia niedosyt odczuwałem. Potrzeba było wielokrotnie wsłuchiwać się w kompozycje, odbierać je na poziomie całościowym jak i próbować na detale rozkładać poszczególne elementy by dotrzeć do jego jądra. Dopiero z czasem, przy wymuszonym zaangażowaniu album nabrał pełni barw i okazał się nie tylko kolejnym wyjątkowym dziełem w dyskografii grupy, ale ukazał ją w kilku fragmentach z zupełnie nowej formule, która jakby nie ewoluowała w poszukiwaniu świeżych środków nadal przesiąknięta jest specyficzną manierą immanentną wyłącznie dla ekipy braci Cavanagh. Gdy numery w rodzaju Endless Ways, Springfield czy Can’t Let Go w typowej transowej, a nawet hipnotyzującej manierze rozwijają długie tematy prowadząc konsekwentnie do punktu kulminacyjnego, to już Close Your Eyes przez wzgląd na użyte partie instrumentów dętych i jazzującą formułę zaskakuje bardzo in plus, dając przestrzeń i nadzieje na tego rodzaju intrygujące eksperymenty także w przyszłości. Nie będę udawał, iż nie oczekuję już w przypadku następnej płyty przesilenia w stylistyce, takiego na miarę właśnie We're Here Because We're bo symptomy zmęczenia materiału przy odrobinie krytyki są dostrzegalne. Nie mam jednak absolutnie jeszcze powodów do obaw o zjadanie własnego ogona przy akompaniamencie mlaskania w samozachwycie. Zakładam nie na wyrost, że muzycy tej klasy sami są świadomi, iż konieczność przeobrażeń jest już tuż tuż i zapewne nim pojawi się następcę The Optimist minie kilka długich tęsknych lat, które okażą się zbawienne dla samej muzyki. Apeluję więc pokornie o wstrzemięźliwość w kwestii wydawania kolejnych materiałów studyjnych, by kierunek na przyszłość wybrać starannie, bo przecież grunt to mocny fundament, na którym staną kolejne piętra doskonałej muzyki. Zanim jednak nastąpi kolejny akt w historii dumy Liverpoolu raduję się zatapiając w dźwiękach zawartych na tegorocznym krążku, oświadczając w pełni świadomie i odpowiedzialnie, iż mimo że lubię, gdy gitarowe pierdolnięcie usuwa obuwie, to w przypadku Anathemy kupuję bezdyskusyjnie każde jej oblicze, nawet to ultra delikatne z The Optimist.   

czwartek, 15 czerwca 2017

Gold (2016) - Stephen Gaghan




Dawno nic od Stephena Gaghana nie było, jak dostrzegam spoglądając na jego filmwebowy profil i jak pamięć się okazuje mnie nie myliła to już ponad dekada minęła od ostatniej reżyserskiej roboty. Syriana w 2005 roku i długo, długo nic aż do teraz, kiedy sygnowana jego nazwiskiem produkcja się pojawia i co tu zawile bez potrzeby pisać – nie zawodzi, ale i o zawrót głowy nie przyprawia. Gold to mianowicie bardzo sprawnie zrealizowana opowieść w formule zainspirowana poniekąd Wilkiem z Wall Street, ewentualnie ostatnio dość popularnymi Rekinami Wojny - tyle, że przez wzgląd na stereotypowe powierzchowne moralizatorskie pierdy i szablonowe sztuczki w scenariuszu poziom to bardziej z tym drugim niż pierwszym tytułem bliźniaczy. Mimo, że to film z nerwem i dobrym poczuciem humoru, z dynamicznie opowiedzianą historią opartą na autentycznych wydarzeniach i kapitalną rolą Matthewa McConaughey'a (ach ten antylook :)), to gdzieś niedosyt pozostawia konfrontowany z dziełem Martina Scorsese. A potencjał był ogromny od samej kluczowej postaci Kenny’ego Wellsa, człowieka mega ekspresyjnego i tak samo impulsywnego, owładniętego gorączką złota i przede wszystkim potrzebą sprostania zadaniu uratowania rodzinnej firmy, aż po skomplikowaną intrygę z wielością zajmujących wątków, tutaj niestety potraktowanych na zasadzie – dużo, ale po łebku, bo to tylko dwie godziny i może nie ma sensu rozwijać ich zbyt wielu, gdy widz tempem narracji w wir akcji i tak wprowadzony. To mimo mankamentów bardzo dobre kino, od nudy wystarczająco dalekie, godne polecenia jako dwugodzinny seans z dobrą zabawą nakręcaną licznymi zwrotami akcji i popisówką aktorską speca od wizerunkowych metamorfoz. Pech jednak taki, że mistrz Scorsese niedawno zrobił tego rodzaju energetyczne widowisko lepiej, poprzeczkę bardzo wysoko podnosząc. 

poniedziałek, 12 czerwca 2017

Mutoid Man - War Moans (2017)




Trafiłem jakiś czas temu (w okolicach poprzedniego ich wydawnictwa) na ten wesoły twór muzyczny, o którym z lenistwa tak niewiele wiem do dzisiaj w kwestii formalnej, a swoją wiedzę ograniczam wyłącznie do znajomości dźwięków teraz już z dwóch pełnowymiarowych krążków. Płyt które to na marginesie w wymiarze czasowym oscylują wokół dłuższego mini, bowiem obydwa wydawnictwa zawierają w przeważającym stopniu numery krótkie, dwu/trzy minutowe dając muzyki maksymalnie trzydzieści minut z okładem. Tak jak Bleeder zagościł w moim stereo na krótko (nie do końca zatrybiło – kiedyś szansę jeszcze otrzyma), to akurat War Moans od pierwszych dźwięków zyskał moją przychylność, chociaż jakiegoś objawienia w zetknięciu z tymi dwunastoma numerami nie doznałem. Nowy krążek to ciekawa hybryda punkowej zadziorności, ożenionej z niemal sludge’owym ciężarem, hard core'owym przytupem i finezją kojarzącą się z numerami sygnowanymi logiem Mastodon. Trójka dżentelmenów grzmoci intensywnie, pary w ich instrumentalnych poczynaniach nie brakuje, jak i wyobraźni kompozycjom starcza na tyle, by nie stanowiły jedynie surowych i topornych klonów ciężarnej sceny, a odznaczały się specyficznym rodzajem oryginalności. Tą niecodzienność poniekąd zapewnia wokalna maniera frontmana – żadna wyjątkowa barwa, ani warsztat genialny nie wchodzą w grę, gość zwyczajnie na tyle na ile mu dość skromne warunki pozwalają rytmiczne z ozdobnikami artykułuje teksty, przypominając czasem zmagania z materią wokalną (sic) krzykaczy amerykańskich pop rockowych składów. W specyficznej symbiozie z dźwiękami generowanymi przez sekcję i wiosło nie brzmi jednak ten wysilony głos jakoś wybitnie drażniąco, uszy nie więdną i od dobrych struktur numerów nie odpychają, a wyrazistość gwarantują. Może to akurat ciekawe kompozycje, ewidentna równowaga pomiędzy jadem, ciężarem i agresją, a względnie melodyjną powłoką osadzoną na twardym szkielecie, czy chwilami rozjazdami tonalnymi w kontrze do heavy wiosłowania, powodują moją wyrozumiałość dla mankamentów wokalu. Może dystans do śmiertelnie poważnego oblicza gitarowej młócki, poczucie humoru zaprzęgnięte do realizacji klipów i cała koncepcja zabawy w zespół bez spiny sympatię do tych typów i ich pracy wzbudza. Z pewnością w tegorocznych podsumowaniach War Moans nie zaginie, tudzież będę miał baczenie na ich kolejne posunięcia, lecz to jeszcze nie ten moment by śmiało mówić o zjawisku i kolejnym osobliwym motorze napędowy sceny. Papiery na więcej zdają się posiadać i byłoby miło gdyby ta legitymacja przyniosła efekty w konkretnym praktycznym wymiarze.

piątek, 9 czerwca 2017

Las 4 rano (2016) - Jan Jakub Kolski




Duży dystans zawsze miałem do obrazów sygnowanych nazwiskiem Kolskiego, nigdy tak w pełni mnie nie przekonał, ale także nigdy w pełni na to szansy nie dałem, gdyż z bogatej jego filmografii znam zaledwie kilka tytułów i to właśnie z pominięciem wczesnego okresu jego pracy. Takie Jasminum akurat spostrzegam bardzo pozytywnie, natomiast Zabić bobra, to był jakiś przegięty koszmarek, zarówno odpychający jak i nużący okropnie. Zatem do rzeczy, nie przyciągnęło mnie do tego lasu nazwisko reżysera, a wyłącznie osoba Krzysztofa Majchrzaka, który jest w polskim kinie w moim przekonaniu jednym z najlepszych aktorów o potężnych rozmiarach i gołębim sercu - poza tym gościem z klasą w tej aktorskiej lanserskiej kaście. :) I w sumie nic w temacie stosunku do pracy Kolskiego się nie zmienia, jak i podtrzymuję bezwzględnie opinię o Majchrzaku. Aktorsko świetnie, człowiek ten dominuje, chociaż gra surowo, jakby z przyczajki, gdyż dużo treści w obrazie, mniej w dialogach. Chociaż Kolski bezdyskusyjnie pośród polskiej reżyserskiej braci może być nazywany artystą, jednak to ten rodzaj artyzmu i intelektualnej ambicji, który akurat do mnie nie dociera na intensywnym poziomie emocji. Nie funkcjonuje na tym pułapie, może Kolski odlatuje zbyt wysoko i niekoniecznie wystarcza mu możliwości na zamiary i wyczucia, by uderzyć we mnie skutecznie, ferment do refleksji wprowadzając. Tym tytułem zawieruchy nie wprowadził, więc nie będę się silił i czasu tracił na wydumane interpretacje. 

czwartek, 8 czerwca 2017

Konwój (2017) - Maciej Żak




Te same co zawsze aktorskie twarze, na szczęście nie są to zwykli wyrobnicy, a warsztatowi perfekcjoniści, chociaż o charakterystycznej często już opatrzonej aparycji. Więckiewicz, Simlat, Bluszcz i wieczny Gajos, a obok jeszcze młody Tomek Ziętek, który tak na marginesie wygląda jakby był bratem bliźniakiem Dawida Ogrodnika. :) Oni, twardziele tutaj rządzą, bo film przede wszystkim zakapiorskim aktorstwem stoi, a chłopięce lico Ziętka to idealny kontrast i zobrazowanie niewinności i naiwności w starciu z przeżartym cynizmem i hipokryzją obrazem polskiego społeczeństwa. Cholera wie na ile ta historia miała, czy ma szanse zaistnieć w rzeczywistości – ile w niej wyobraźni scenarzysty, może braku wiedzy i przeszarżowania. Faktem tylko, że to przyzwoite polskie kino akcji z mocnym tematem, gdzieś pukające do drzwi z tabliczką „Polskie piekiełko”. Trochę po linii sensacyjnej klasyki Pasikowskiego i żonglowaniem koszmarem na modłę Smarzowskiego. Jest tutaj gęsty mrok, zawiesista atmosfera, bardzo zimne emocje oraz atrakcyjny dla ucha slang w typie „Szykujcie klatkę, ja idę po zbója”. Jest podnosząca poziom adrenaliny akcja, zawiła tajemnica i miałem napisać jeszcze, że w całej rozciągłości techniczna biegłość. Niestety, nie napiszę, bo spierdolona robota „speca” dźwiękowca, często tylko akcentowane wulgaryzmy pozwalała klarownie usłyszeń – znaczy na chuj komu rozumieć dialogi.

środa, 7 czerwca 2017

Deftones - Around the Fur (1997)




Oj wstydzę się, bardzo się wstydzę, że dopiero od niedawna w muzyce Deftones prawdziwy geniusz widzę. :) Mam moralniaka, że swego czasu dość pobłażliwie na fanów twórczości ekipy ze słonecznej Californii patrzyłem. Ślepy byłem, arogancko przekonany, że nie ma takiej opcji, by grupa zrodzona z pierwszej fali skocznego nu metalu mogła prezentować poziom kompozytorski zapewniający im długowieczność na scenie, a własnym płytom zagwarantować status kultowy pośród szeroko rozumianej rockowej elity. Długo się przekonywałem do tych dźwięków, mocowałem z zawartością kolejnych albumów, poznawanych już z odpowiednią starannością. Droga do w pełni świadomych wniosków wymagająca była, dość wyboista i niepozbawiona ostrych zakrętów, przed którymi wyhamowywałem, by odwagi stopniowo nabierać do pochłaniania kolejnych kilometrów w tej zaskakująco jak się okazuje, wartościowej i poszerzającej horyzonty podróży. Nie dalej jak lat kilka wstecz dawałem do zrozumienia, że jak Deftones to dla mnie jedynie od Diamond Eyes się liczy, bo reszta mało apetyczna, wręcz odpychająca - by po tej  deklaracji miesiąc po miesiącu systematycznie przesuwać granicę tolerancji i akceptacji dla zespołu. Do tego momentu, w którym obecnie się znalazłem, kiedy w dyskografii Deftones nie ma właściwie albumu, którego bym nie adorował szacunkiem podobnym klasyce i z zaangażowaniem bezkompromisowego neofity. Ducha tej muzyki odkryłem i systematycznie rozwijam umiejętność dostrzegania w niej cech wartościowych muzycznie jak i pasjami doceniam pokłady emocji zawarte we wrzaskach czy pomrukach absolutnie wyjątkowych wyłącznie dla Chino Moreno. Bowiem co rzadko spotykane, siła tego surowego przekazu przede wszystkim tkwi w antyśpiewie wokalisty, który postękiwaniem, pojękiwaniem na zmianę z wrzaskiem smaga słuchacza i w rodzaj hipnozy wprowadza. Formy dźwiękowe sączące ograniczoną chwytliwość, produkowane przez instrumentalistów wtedy tężeją i poczynają oblepiać zwoje rozedrganą, gęstą substancją. Kąśliwe kaskady zapalczywie atakują narząd słuchu, piętrzą się i zazębiają, pędu przez czterdzieści jeden minut absolutnie nie wytracając - więcej, one siejąc ustawiczny ferment, burząc standardowe postrzeganie harmonii, same swój własny, niestandardowy komponent melodyjny konstruują i jego energię w paliwo przetwarzają. Wgryzałem się w Around the Fur uparcie i finalnie oświadczam, że czas ten nie został zmitrężony. To praca, która dobrą inwestycją się okazała, bo nobilitowała grupę w moich oczach do miana czołowej ekipy pośród tych najbardziej kultowych. 

wtorek, 6 czerwca 2017

Clutch - From Beale Street to Oblivion (2007)




Jest początek czerwca 2017-ego roku, czyli za zaledwie kilka dni oczekuję kapitalnej sztuki zagranej przez amerykanów w Katowickim Mega Clubie. Jak szacunek dla wyczekiwanego bandu nakazuje, należy przed gigiem odpowiednio merytorycznie się przygotować, czyli intensywny przegląd dyskografii uczynić. Akurat w przypadku Clutch ograniczam ją przede wszystkim do studyjnych nagrań od Blast Tyrant w górę i od razu zauważam zerkając na autorskiego bloga, że akurat From Beale Street to Oblivion tekstem jeszcze nie został na jego łamach uhonorowany. Wpisałem się zatem przez przypadek w niechlubną tradycję ignorowania tego krążka, bo jak dostrzegłem robiąc przegląd magazynów muzycznych sprzed lat, gdy krążek w 2007 roku ujrzał światło dzienne niewiele w prasie wzmianek o tym fakcie zaistniało. Trudno zrozumieć, dlaczego ówcześnie tak znakomity przecież efekt pracy ekipy Neila Fallona został zmarginalizowany. Może się mylę, może tylko nie dysponuję tymi polskojęzycznymi tytułami, w których o płycie i to zapewne wyłącznie w ciepłym tonie pisano. Niemniej jednak dziwi, że kapitalna kontynuacja dobrej passy po Blast Tyrant i Robot Hive/Exodus głośniejszym echem w branży się nie odbiła. Zresztą zespół o takim potencjale i jakości wybornej zasługiwać powinien na status mega gwiazdy, miast sprzedawać w stosunku do elity popowej śladowe ilości krążków i prezentować swój doskonały funkujący blues rock w przybytkach pokroju zaniedbanego Mega Clubu. To jest rzecz oczywista, temat na obszerniejsze analizy dotyczące miejsca pierwotnego rockowego grania w ogólnie rozumianej pop kulturze oraz gustów, o których trafione przekonanie rzecze – "... się nie dyskutuje.". Dla mnie, bynajmniej nie totalnego odszczepieńca, ale z pewnością osobnika o preferencjach estetycznych różnych od miłościwie w mainstreamie panujących, Clutch to synonim szczerości działań i zachowań biegunowo odmiennych od "celebryckich". Idealny także przykład na zbudowanie z elementów może oczywistych, często już wyeksploatowanych (triada - hard rock, blues, funky), hybrydy jedynej w swoim rodzaju i z miejsca jednoznacznie z dobrą, bezpretensjonalną muzą kojarzonych. Natomiast sam From Beale Street to Oblivion jako top reprezentacyjny, mieści w sobie w idealnych proporcjach wszelkie znamiona charakterystycznej muzycznej maniery zespołu. Od dynamicznych rockerów w postaci otwierającego You Can’t Stop Progress i startującego zaraz za nim z równą mocą Power Play, czy One Eye $, poprzez hiciory w rodzaju mega nośnego The Devil & Me, White’s Ferry wyrastającego z natchnionego brzdąkania, przechodzącego w energetyczny trip i kończąc klimatem z początku. Krew pod ciśnieniem tłoczą i bioderka do podrygiwania zachęcają takie cacuszka jak pulsujący znakomicie Electric Worry, Rapture of Riddley Walker, względnie Opossum Minister i rewelacyjny (ukłony po raz kolejny) Mr. Shiny Cadillackness. Nie ma miejsca na słabsze momenty, nie doświadczam obniżki formy w tym idealnym konglomeracie rytmu, melodii i ciężaru. Wybieram się zatem jak na wstępie wspomniałem do stolicy Górnego Śląska z ogromnymi oczekiwaniami, by w post przemysłowym otoczeniu poczuć atmosferę wyśmienicie rozbujanego amerykańskiego blues/rocka.

poniedziałek, 5 czerwca 2017

Eadweard (2014) - Kyle Rideout




Takie to filmowe zaskoczenie było, niespodzianka spora, bardzo miła w dodatku. Tytuł, który większej promocji nie otrzymał, a zasługuje by do nieco szerszej grupy widzów dotrzeć, bo w intrygującej poetyckiej formie kluczową część biografii nietuzinkowej postaci pokazuje. Pioniera kinematografii, człowieka którego konsekwentna praca zapomniana przez historię została, gdyż w wyścigu o przełomowe dokonania tylko o krok za Thomasem Edisonem pozostał. Pasja ogromna w obsesję jego działania stopniowo zmieniała i życie prywatne trwale komplikowała. Ta nieznośna potrzeba uchwycenia życia na fotografiach w ruch wprowadzanych, by chwile ulotną zatrzymać. Bowiem uznawał, iż jedynie obrazy pozostaną wieczne, a on łącząc je w ruch podaruje im nowy żywot. Niestety Eadweard Muybridge ambitnie na kliszach życie utrwalając, sam z prostych życia zalet na nie tylko własną zgubę rezygnował.

piątek, 2 czerwca 2017

El ciudadano ilustre / Honorowy obywatel (2016) - Gastón Duprat, Mariano Cohn




Z czym się wiąże zaistnienie pośród laureatów nagrody Nobla? Sławą i zaszczytami, eleganckimi bankietami, oficjalnymi ceremoniami, wykładami i ogólnie masą nieznośnie pustych emocjonalnie, kurtuazyjnych interakcji. To co zobaczyłem, to chyba był rodzaj ironicznej przypowiastki z wartościowym przesłaniem, z wysokim natężeniem ukrytych znaczeń i otwartej ich interpretacji. Za marną kasę, bo widać ascezę produkcyjną, ale na pewno z ogromnymi ambicjami intelektualnymi. Bez fajerwerków stylistycznych, za pomocą prostych, ale nie prostackich środków o podróży sentymentalnej do rodzinnego prowincjonalnego miasteczka - jednocześnie z obowiązku i wewnętrznej potrzeby. Po literacką inspirację i aby rodzaj życiowego podsumowania dokonać w atmosferze uznania dla dokonań honorowego obywatela. Szczerze, to trudno mi orzec, czy to było wystarczająco dobre kino, czy siły dobrano adekwatnie do zamiarów. Mam w tym miejscu wątpliwości czy sam tandem reżyserski był z efektu finalnego w 100% zadowolony.

czwartek, 1 czerwca 2017

The Childhood of a Leader / Dzieciństwo wodza (2015) - Brady Corbet




Autentyczne wydarzenia historyczne są kulisami dla quasi biografii fikcyjnego autorytarnego wodza - streszczenia przełomowej fazy dzieciństwa zbudowanego z modelowych błędów i zaniechań wychowawczych, jako genezy ukształtowania dyspozycji psychicznych i cech osobowościowych. Rdzeniem fabuły treść i analiza merytoryczna zaburzonego procesu wzrastania, osadzona w sugestywnej kompozycji wizualnej i muzycznej. Archiwalne ujęcia okresu I wojny światowej i powojennej anomii kontekst skutecznie zarysowują, a potężna symfonia dźwięków napięcie i trwogę potęguje. Ponadto skomplikowane i dynamiczne tło historyczno-społeczne dodaje fabularnej substancji waloru edukacyjnego. To jest intrygująca, choć nie do końca filmowo udana wysoce ambitna próba zmierzenia się ze złożoną przede wszystkim psychologicznie materią. Miast permanentnie intrygować i prowokować do bogatej interpretacji, często za sprawą przyciężkawej i nie do końca temperamentnej narracji męczy. To jednakże bardzo obiecujący debiut reżyserski, niepozbawiony mankamentów i z pewnością nie naiwnie uproszczony. Potrzeba mu było tylko kilku żywiołowych interwałów, jeszcze intensywniejszego podkręcenia emocji i uatrakcyjnienia formuły by utrzymać u mnie skupienie. 

Drukuj