Dawno nic od Stephena Gaghana nie
było, jak dostrzegam spoglądając na jego filmwebowy profil i jak pamięć się
okazuje mnie nie myliła to już ponad dekada minęła od ostatniej reżyserskiej
roboty. Syriana w 2005 roku i długo, długo nic aż do teraz, kiedy sygnowana
jego nazwiskiem produkcja się pojawia i co tu zawile bez potrzeby pisać – nie
zawodzi, ale i o zawrót głowy nie przyprawia. Gold to mianowicie bardzo
sprawnie zrealizowana opowieść w formule zainspirowana poniekąd Wilkiem z Wall
Street, ewentualnie ostatnio dość popularnymi Rekinami Wojny - tyle, że przez
wzgląd na stereotypowe powierzchowne moralizatorskie pierdy i szablonowe
sztuczki w scenariuszu poziom to bardziej z tym drugim niż pierwszym tytułem
bliźniaczy. Mimo, że to film z nerwem i dobrym poczuciem humoru, z dynamicznie
opowiedzianą historią opartą na autentycznych wydarzeniach i kapitalną rolą
Matthewa McConaughey'a (ach ten antylook :)), to gdzieś niedosyt pozostawia
konfrontowany z dziełem Martina Scorsese. A potencjał był ogromny od samej
kluczowej postaci Kenny’ego Wellsa, człowieka mega ekspresyjnego i tak samo
impulsywnego, owładniętego gorączką złota i przede wszystkim potrzebą sprostania
zadaniu uratowania rodzinnej firmy, aż po skomplikowaną intrygę z wielością zajmujących wątków, tutaj niestety potraktowanych na zasadzie – dużo, ale po
łebku, bo to tylko dwie godziny i może nie ma sensu rozwijać ich zbyt wielu, gdy
widz tempem narracji w wir akcji i tak wprowadzony. To mimo mankamentów bardzo dobre kino, od
nudy wystarczająco dalekie, godne polecenia jako dwugodzinny seans z dobrą zabawą
nakręcaną licznymi zwrotami akcji i popisówką aktorską speca od wizerunkowych
metamorfoz. Pech jednak taki, że mistrz Scorsese niedawno zrobił tego rodzaju
energetyczne widowisko lepiej, poprzeczkę bardzo wysoko podnosząc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz