wtorek, 31 maja 2016

The Prestige / Prestiż (2006) - Christopher Nolan




Iluzja od wieków wciąż zachwyt wzbudza - wizualna magia nawet kiedy podszyta świadomością fałszu ma w sobie zawsze coś intrygującego, jest w obliczu dorosłości powrotem do dzieciństwa i świata bajek, w których to wyobraźnia granice możliwości wyznaczała. A że ona niemal nieograniczona, to i specjaliści od sztuczek przy użyciu dorobku nauki i technologicznych gadżetów przekraczają kolejne bariery dokonując „cudów”. Kiedyś ze scen teatralnych, teraz z ekranów telewizorów zmuszają widza do intelektualnego wysiłku w rozgryzaniu sztuczek, zaglądania ukradkiem za kulisy by poznać tajemnice skrywające się za widowiskową fasadą. Być nagradzanym burzą oklasków, stać się bożyszczem tłumów, to zapewne marzenie niejednego dzieciaka. Niewielu jednak to marzenie spełnia, bo to baśniowe oblicze zbyt gwałtownie konfrontuje się z poświęceniem jakiego trzeba doświadczyć, by najwyższy poziom w rzemiośle iluzjonisty osiągnąć. Tylko jednostki wytrwałe, cierpliwe i niesłychanie ambitne mają realne szanse na sukces. One jednak w tym pędzie często popadają w obsesje, tracąc kontrolę i o tym Nolan ciekawie opowiada. Pojedynek dwóch indywidualności kreuje, bohaterów ogarniętych podobną obsesją, która do zawodowej perfekcji i dramatu ich prowadzi. Scenariusz to przede wszystkim zagadka ekscytująca, z pasją odkrywana poprzez zrzucanie kolejnych zasłon, z apetycznym twistem który jak to często w kinowej formule, gdzie z gruntu zaskoczenie rządzi nie jest li tylko długo wyczekiwaną niewiarygodną i niestety rozczarowująco pustą emocjonalnie kulminacją. Tutaj akurat wyjątkowo szczęśliwie emocje są gęste, a sam twist nie świadczy wyłącznie o atrakcyjności produkcji. 

poniedziałek, 30 maja 2016

Pale Rider / Niesamowity jeździec(1985) - Clint Eastwood




Napiszę krótko, gdyż będąc szczerym to nie ma chyba zbytnio o czym się rozpisywać. Mianowicie Clint Eastwood jako ikona westernu wypada jak zwykle przekonująco, rola bohatera przemierzającego prerię mu nieobca, stąd nawet jako zakamuflowany rewolwerowiec pod postacią pastora wymierzającego sprawiedliwość jest interesujący. W tej swojej firmowej manierze kamiennej twarzy i prawdziwie testosteronowej męskości w pełni autentyczny. Zjawia się o właściwej porze w odpowiednim miejscu by zaprowadzić porządek, ratować uciskanych przed bezwzględnymi zawodowcami oraz mimochodem zdobywać niewieście serca. Bezbronni poszukiwacze złota i ich rodziny mogą już poczuć się bezpiecznie pod opieką anioła stróża, a on sam wyrównać rachunki i odkupić winy z przeszłości. No tak cieszy, że Niesamowity jeździec narobił zamieszania swoją obecnością, że uwolnił ducha walki przeciw pazerności, sile pieniądza i pozwolił dobru zatriumfować nad złem. ;) Tak, to schemat jak cholera, naiwność i prostota bije po oczach i niestety nie pozwala z czystym sumieniem postawić jeźdźca na tej samej półce, tuż obok Bez przebaczenia. Tylko siedem lat dzieli te produkcje, a przepaść między nimi ogromna. Jedynie sam mistrz w obydwu jako aktor jest w stanie wzbudzić zachwyt, bo w roli reżysera podpisującego się pod nimi wyłącznie w jednym przypadku ma powody do dumy. 

sobota, 28 maja 2016

Porcupine Tree - Signify (1996)




Parafrazując słynną maksymę Forresta Gumpa – życie jest jak pudełko czekoladek, nigdy nie wiesz, na co trafisz to muzyka jest także jak to pudło łakoci, a ty człowieku nie wiesz, nie przewidzisz jakie smaki akurat za czas jakiś ci przypadną do gustu. :) Tak los ci podsuwa różne kompozycje smakowe i tylko od ciebie zależy czy pozwolisz sobie na degustację, znaczy dasz sobie szansę na odkrycie czegoś wyjątkowego, co twój gust zaspokoi i zmieni jednocześnie. Ten mechanizm przychodzi mi na myśl, gdy między innymi o Porcupine Tree myślę i wdzięczność swą tutaj wyrażę maestro Akerfeldtowi, że w swoim czasie mocno podkreślał jak istotny dla niego to band. In Absentia na starcie tej przygody była, a już po Deadwing na fali zauroczenia odkrywanie krążków starszych z naciskiem właśnie na Signify, czyli tej pozycji w dyskografii Jeżozwierzy, która w mym mniemaniu idealnie zespala czysto progresywny charakter twórczości ansamblu kierowanego przez Stevena Wilsona z bogatą elektroniką i w miarę motorycznym riffowaniem - melodyjnym, piosenkowym obliczem, refleksyjną naturą oraz potęga brzmienia. Kompozycje wychodzące spod pióra Wilsona to nie są standardowe jak na gatunek rozbudowane z megalomaniacką przesadą suity. One posiadając fundament zatopiony w progresywnym rocku, autentycznie korzystają z wszechogarniającej inspiracji bogactwem metod układania nut w zjawiskowe formy. Każdy utwór z Signify ma własną rozpoznawalną estetykę odróżniającą go pośród innych. Nie sposób się nudzić, kiedy poszczególne kawałki dosłownie przepływają przez narząd słuchu pozostawiając po sobie wyraźny ślad. Porcupine Tree nie boją się rozwiązań zaskakujących, często trudno akceptowalnych dla statecznych i wymagających wierności formule rockowych purystów. Jest to może pewien paradoks, kiedy wśród zwolenników progresji funkcjonuje przywiązanie do klasycznych, sprawdzonych reguł wyznaczających zakres tego, co można, a czego nie. Posiada jednak Wilson istotną zdolność, że pomimo przełamywania barier i przekraczania granic nie zmusza fanów do protestów w obronie czystości gatunkowej. Jego otwarcie przykładowo na cięższe gatunki i umiejętność celnego przetransportowania części ich cech na grunt własnej twórczości otwiera nie tylko oczy jemu samemu jak zwłaszcza jego publiczność do większej tolerancji inspiruje. Mnie początkowo Akerfeldt ukazał nieznane dotąd rejony, które eksplorując dały szanse na dostrzeganie w niszach z których przywędrowałem świeżych smaków. Takie sprzężenie zwrotne nastąpiło, które końca nie ma – każdy względnie nowy świat dźwięków prowadzi mnie nie tylko ku nieznanemu, lecz również zabiera do domu, gdzie po podróży zupełnie inaczej stare kąty spostrzegam. Powracając do startowej mądrości Forresta – niby to te same czekoladki, a częstokroć bukiet smakowy jakiś głębszy i szerszy. :)

czwartek, 26 maja 2016

Gojira - L'Enfant Sauvage (2012)




Nie ma co dyskutować z teorią zakładającą, że określone dźwięki trafiają do człowieka w sprzyjających okolicznościach, kiedy jest już odpowiednio przygotowany do ich przyswojenia. Innymi słowy, prosto z mostu by jasność pełna była – kiedy przyjdzie na nie czas. :) L’Enfant Sauvage w 2012 roku pomimo prób dość wytrwałych jako całość do mnie nie trafiła, chociaż kilka kompozycji już od pierwszego odsłuchu wyraźnym echem powracało, gdy cisza nastawała. Tak już jest jednak, że kierując się powyżej wyłuszczona zasadą często po dłuższym czy krótszym czasie powracam do tych albumów, które intrygują, chociaż jakieś wielkiej przyjemności ówcześnie nie przynosiły. Tym razem wtórne podejście nastąpiło tuż po premierze pierwszego singla z nadchodzącej już wkrótce płyty. Stranded tak mocno wbił się w mą świadomość, że nie omieszkałem błyskawicznie odtworzyć zarówno L’Enfant Sauvage jak i The Way of All Flesh. O tym drugim krążku kilka zdań skreślę niebawem, a teraz maksymalnie subiektywna refleksja w temacie longa z 2012 roku. Na starcie nomen omen Explosia z riffem jak przystało na Gojire mechanicznym i sprzężeniami eksplozję przypominającymi. Mocne otwarcie numerem, który akurat melodyjnej chwytliwości w głównym temacie pozbawiony. Nie trzeba jednak długo czekać by usłyszeć mechaniczny puls precyzyjnie skonstruowanych riffów współegzystujący z przebojowym szlifem wwiercającym się w czaszkę. Kompozycja tytułowa to modelowy przykład tego waloru, który w wykonaniu Francuzów do mnie skutecznie przemawia. Temat główny zbudowany na przestrzennym motywie to największa siła Gojiry, taki który swą progresywną naturą i jednocześnie transowym zapętleniem nie wyłazi z łba łatwo. To samo odczucie towarzyszy mi, gdy z głośników wybrzmiewają Liquid Fire, Born in Winter, The Axe i przede wszystkim absolutnie zjawiskowy The Gift of Guilt, który to dodatkowo w wersji koncertowej zamieszczonej w sieci samym ascetycznym obrazem miażdży. Prócz tych perełek by nudy słuchacz nie zaznał ekipa Joe Duplantiera raczy przebogatymi, złożonymi rytmicznie i maksymalnie zintensyfikowanymi kompozycjami w rodzaju Planned Obsolescence, Mouth of Kala oraz Pain is a Master, zeschizowanym i ciężarnym The Fall jak i intrygująca miniaturką The Wild Healer. Podsumowując, natura ekipy znad Loary skomplikowana, bo w tym matematycznym układzie pancernych riffów, sprzężeń, pisków, uderzeń perkusji, basowych wygibasów, ryków i w miarę czystych wokalnych zawodzeń kryje się nie tylko intrygująca kombinatoryka, ale i progresywna świadomość o ogromnej wyobraźni. Odkrycie tego niełatwe, za to trud rekompensowany godziwą przyjemnością odkrywania tych dźwięków z perspektywy podatności na ich czar.

środa, 25 maja 2016

The VVitch: A New-England Folktale / Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii (2015) - Robert Eggers




Sporą grupę fanów sobie ten film zjednał, szczególnie tych co we współczesnych plastikowych horrorkach niczego prócz spektakularnego kiczu nie dostrzegają. Oni właśnie w prostocie środków i sugestywnej symbolice The Witch odnajdują esencję dobrego filmu grozy. Klimat ich omotał, artystyczny szlif zniewolił - ta wizualna perfekcja z licznymi detalami, skąpana w półmroku i dopełniona idealnie dźwiękową oprawą. Namacalna obecność diabła, nie dosłowna, a mimo to eksponowana przenikliwie i intensywnie. Zabobony i czary, ludzka bezsilność w obliczu zjawisk niezrozumiałych i histeria potęgowana niemocą. I pomimo atmosfery gęstej, symboliki wyrazistej, oprawy mrocznej i źródła intrygującego w legendach i podaniach wywąchanego, brak ekstremalnie odczuwalnej upiornej grozy jest niezrozumiały. Znaczy ja większego lęku nie zaznałem spokojnie bez obaw udając się po seansie do toalety. :) Nie oznacza to jednak, że ta czarcia sugestia wyrastająca z poziomu scenariusza jest totalnie nieskuteczna. Brrrrr. 

wtorek, 24 maja 2016

Bone Tomahawk (2015) - S. Craig Zahler




Western jako gatunek triumfalnie powraca na salony, bo coraz częściej współcześnie reżyserzy sięgają po tematykę dzikiego zachodu i nie jest to tylko odgrzewanie starego mielonego kotleta, lecz ze świeżych produktów według klasycznej receptury przygotowanie często niezwykle apetycznego krwistego steka. Wspomnę tylko z tych ostatnich głośnych produkcji Tarantinowski The Hateful Eight, Tommy’ego Lee Jonesa The Homesman czy niszowy nieco Slow West Johna MacLeana. Każdy z nich na swój własny sposób oryginalny, choć osadzony w estetyce dość przewidywalnej, jednak Bone Tomahawk to pośród dzisiejszych westernów zdecydowanie nowa liga, z naciskiem na bezpośredni przekaz, gdzie przemoc pokazana do bólu dosłownie zahaczając nawet (może to przesada) o stylistykę gore. Festiwal brutalności ze skalpowaniem, przebijaniem i rozrywaniem w roli kluczowej, dla wielbicieli krwawej rzezi na modłę Piły czy innych spektakularnych slasherów. Na tyle efekciarski by skutecznie podrzucić western żądnym flaków smarkaczom i w miarę intrygujący merytorycznie by intelektualiści mogli zachwycić się jego przenikliwością. Przewraca treść żołądkową i umysł pobudza jednocześnie. Jak na debiut za względnie niedużą kasę, we własnej lidze produkt zaiste imponujący.  

piątek, 20 maja 2016

High-Rise (2015) - Ben Wheatley




Wyzwanie teraz przede mną, znaczy jak to, co zobaczyłem zebrać do kupy, jak zinterpretować zgodnie z własną teorią, z założeniami Bena Wheatleya oraz J.G. Ballarda twórcy powieści, która to fundamentem scenariusza. Niełatwe zadanie, gdyż treść skomplikowana, pełna symboliki i odjazdów futurystycznych, a wnioski nasuwające się mało optymistyczne. Rzecz rozgrywa się w jednej zamkniętej przestrzeni betonowego kolosa, w złożonym ale jednak mikrokosmosie, a jej wydźwięk o rozbudowanej naturze psychologiczno-socjologicznej. O kompleksowym charakterze i szerokim kontekście, taki mini model naszego współczesnego świata. Tutaj rewolucja w wieżowcu, czyli Che Guevara na plakacie w jednym z mieszkań i S.O.S. Abby w intrygującej interpretacji, taka parafraza walki klas chwilowo obracającej w pył funkcjonującą drabinę społeczną. Na szczycie ustroju dobrobyt prowadzący wprost do totalnego zepsucia, zatracenia w hedonizmie i egoizmie. Chaos rozkładu moralnego, upadku zasad współżycia społecznego, przygnębiające natężenie psychoz i narcyzmu skrajnego. Wspiąć się na wyżyny by spaść skacząc lub zostając strąconym - brutalnie roztrzaskać się staczając się do poziomu absolutnego prymitywizmu, prymatu instynktu przetrwania fizycznego. Pytanie kluczowe o koszty rewolty, o cenę utraty kontroli, zatracenia się w przesycie i arogancji. Nie w pełni po jednokrotnym seansie jeszcze High-Rise przeze mnie odkryty, nadal w pewnych aspektach tajemniczy i przede wszystkim cholernie frapujący. Ta intelektualna schiza obecna jak i przede wszystkim wykorzystana formuła jeden klasyczny trop mi wskazuje. To niczym współczesna wariacja na temat twórczości Kubricka z naciskiem na Mechaniczną pomarańczę i Lśnienie. Treść, przesłanie i w szczególności ten sznyt stylistyczny, scenografia łącząca lata siedemdziesiąte z modernizmem, oraz muzyka klasyczna w monumentalnym wydaniu. Osobliwe niewątpliwie to przeżycie – wizualna rozpusta, manifest lustrujący mechanizmy kapitalizmu, wiwisekcja w nim ludzkich zachowań. Przenikliwa analiza – dzieło skończone na lata do rozkminiania!

czwartek, 19 maja 2016

Droids Attack - Sci-Fi or Die (2016)




Doczekałem się po sześciu latach kolejnego krążka Droids Attack i już na wstępie napiszę by jasność była, że warto było w sporą cierpliwość się uzbroić i nie tracić wiary, bo produkt to podobnie jak poprzedni wysokooktanowy. Istna burza riffów, w przeważającym stosunku do mocarnych zwolnień, dziarska kanonada, w druzgocącej większości na najwyższym biegu z redukcjami wyłącznie, gdy pęd odrobinę spada i potrzeba świeżej mocy, chwilowego oddechu by z impetem znów ruszyć napędzając rockową nawałnicę. Tyle, że tych spadków mocy niewiele, a ciężka maszyna wprowadzana jest na najwyższe obroty z łatwością. Wysokoenergetyczne paliwo lane i silnik o ciągu odrzutowym je spalający. W tym krzepkim naparzaniu jest zamysł odpowiedni, zmysł przebojowy, który sprytnie przetwarza moc nie wyłącznie w nieokiełznany pęd, lecz nosi także znamiona sporej chwytliwości jaką odpowiednio atrakcyjne przebieranie paluchami po gryfie zapewnia. Mało niestety jeszcze znani Amerykanie na czwartym krążku po raz wtóry już udowadniają, że sroce spod ogona to oni nie wypadli. Grają na swój sposób (tutaj nawet dęciaki znajdziemy co ikry dodają), w moim przekonaniu wybijają się ponad w większości jednolitą masę kapel rzeźbiących w okolicach ciężkiego stonera i umiarkowanego sludge'u. Czy jednak jankesi dostaną szansę na większą rozpoznawalność trudno prorokować. Życzę im aby przestali być anonimowi, przeskoczyli na kolejny poziom odnajdując swoje zasłużone miejsce w najwyższej klasie rozgrywkowej. Mają do tego siarczystego podlanego groove'm łojenia sporą smykałkę. Jeżeli nieco farta i pomyślnych zbiegów okoliczności im dopomoże zamienią w końcu to hobbystyczne podejście na pełen profesjonalizm. Nie wiem na ile wystarczy im jeszcze motywacji, zapału gdy w miejscu dreptać będą, a proza codziennych obowiązków nakaże im bardziej "rozsądne" wybory podejmować. Czas leci.

środa, 18 maja 2016

Radiohead - A Moon Shaped Pool (2016)




Szczerze zeznając, to nie znam się gruntownie na dźwiękach jakie Radiohead od lat eksploruje. Kiedy pierwsze efekty pracy Brytyjczyków oficjalnie na światło dzienne wychodziły absolutnie w stronę wyspiarskiej alternatywy nie zerkałem, później gdy w ich twórczości elektroniczna awangarda miejsce gitar zajmowała tym bardziej nie była to moja bajka, a znajomość muzyki sygnowanej nazwą Radiohead jedynie do pojedynczych tytułów się ograniczała. Jakieś próby komitywy miały miejsce, a ich inspiracją przede wszystkim częste wyznania braci Cavanagh jakoby zakochani w kompozycjach Greenwooda i Yorke’a Anathemę na bliźniacze wody kierowali. Tak jak muzycy Anathemy dali się oczarować kompozycjom rodaków, tak ja nie byłem w stanie ulec jej magii. Nie wsiąkłem w tego rodzaju estetykę na tyle by stać się fanem, choć Codex z poprzedniego krążka już chyba na zawsze będzie mnie wprowadzał w stan intensywnej zadumy. Jako laik w temacie jestem jednak w stanie zrozumieć, że dla zdeklarowanych miłośników alternatywy promowanej na naszym podwórku przez między innymi wszędobylskiego, niestrudzonego Artura Rojka, to grupa kultowa krytyce jakiejkolwiek nie poddawana. Nawet więcej traktowana w wiekomiejskim środowisku aspirującym do intelektualnej elity jako obowiązkowy atrybut przynależności do jej struktur. Lans na Radiohead jest pożądany i intensywnie stosowany, jednak nie mnie oceniać ile w nim autentycznej fascynacji, a ile trendziarskiej psychologii tłumu. Jak powyżej napisałem, nie znam się i pokora nakazuje mi powstrzymanie się przed dalszymi spekulacjami. Nie chcę wykazać się ignorancją, pragnę uniknąć także posądzenia o arogancję, nie oceniam i nie osądzam, a przynajmniej staram się pomimo naturalnej pokusy jaka u sarkastycznego dziada ciętego na lans dominuje, tego nie czynić. Pytanie teraz, tym co jakimś zbiegiem okoliczności czytają moje wypociny się nasuwa, na cholerę człowieku piszesz o muzyce grupy której na co dzień nie słuchasz, więcej tej muzyki nawet w podstawowym wymiarze nie znasz! Ano piszę, bo akurat A Moon Shaped Pool od kilku dni dosyć aktywnie przyswajam i robię to z nieskrywaną rozkoszą. :) Trudno mi zidentyfikować powód który zaciążył na takim obrocie spraw, bo zwyczajnie nie potrafię fachowo i wyczerpująco słowami opisać budowy nowego krążka i nie jestem w stanie merytorycznie porównać zawartości najnowszego albumu z produkcjami poprzednimi. Nie poświęciłem im przecież odpowiedniej ilości czasu, poskąpiłem osobistego emocjonalnego zaangażowania, nie wykazałem potrzebnej cierpliwości, ograniczając się do odsłuchów wyłącznie cząstkowych. Filozofia jak coś żre to się tego słucha, jak nie żre to się to odstawia w tych wszystkich przypadkach okazała się praktyczna, bo tak jak kiedyś nie było chemii tak w przypadku A Moon Shaped Pool jak na razie ta chemia, co zaskakuje, jest. Kręci mnie tak po prostu ta oniryczna atmosfera, eteryczna poświata i ilustracyjny charakter, szczególnie kiedy zmrok zapada i pozwala na pełne zatopienie się w dźwiękach. Więcej merytorycznie względem bieżącej twórczości ekipy Toma Yorke'a w tym momencie nie jestem w stanie napisać, więc nie będę porywał się na wymuszoną próbę bardziej wyczerpującego opisu, zrobią to rzecz jasna ci co ekspertami w sprawie. To moje chwilowe zainteresowanie, albo początek dłuższej kohabitacji, raptem jedynie z tym krążkiem przygoda lub też z szerszym przekrojem dyskografii Radiohead związek. Przekonam się o tym kiedy A Moon Shaped Pool swój egzamin z długotrwałej przyjaźni zda na ocenę pozytywną, wtedy to z pewnością na biegu wstecznym sięgać po kolejne albumy będę. Kompleksowa znajomość twórczości grupy jest więc możliwa i miejsce w mej duszy także do zagospodarowania się znajdzie. Może kiedyś na tych stronach pojawią się kompetentne recenzję pozostałych płyt – jednak tylko wtedy kiedy nastąpi zawiązanie z nimi głębszej relacji.

P.S. Mogłem napisać we wstępie, że to nie będzie typowa recenzja – powinienem uczciwie to zrobić! :)

wtorek, 17 maja 2016

Valley of the Sun - Volume Rock (2016)




W dwa lata po premierze pełnowymiarowego debiutu Valley of the Sun z drugim longiem na moją playlistę się wciskają. Szczególnie skutecznie to robiąc podczas podróży, gdyż to z definicji nieskomplikowane rockowe granie idealnie sprawdza się w aucie, gdy pokrętło głośności niemal na maksa ustawione, a wyobraźnia dźwiękami pobudzona rozpościera wizję prostej po horyzont drogi, pośród surowej spalonej słońcem przyrody. :) Idealnie muzyka proponowana przez Amerykanów z takim obrazem koresponduje i krew w żyłach rozgrzewa. Bez zbędnie wypasionej instrumentalnej ekwilibrystyki, wydumanych aranżerskich sztuczek, nader intelektualnej pozy i pretensji do gwiazdorki. Czysty esencjonalny rock, jedna nogą zatopiony w stonerowym piachu, drugą odziany w grunge'ową flanelową koszulę. Zagrany z mocą i pasją, ogromnie chwytliwy, żywy i pobudzający. Bez niespodzianek w porównaniu do drugiej epki i długograja Electric Talons on the Thunderhawk z charakterystyczną wokalną manierą frontmana, tak dobrze znaną z początku lat dziewięćdziesiątych. Może i numery są odrobinę  szablonowe, lecz nie ma to znaczenia kiedy liczy się przede wszystkim dobra zabawa i zwykła spontaniczna rozrywka. Jedyne co może przeszkadzać (może to tylko subiektywne odczucie), to nieco zbyt suche brzmienie, którego wadą zatracenie detali pod zmasowaną ścianą gitarowego grzania. Gdyby nieco inaczej dźwięk spreparować efekt byłby jeszcze bardziej witalny.

P.S. Dorzucam dopisek, bo doszukałem się nowej inspiracji w ich numerach, dokładnie pisząc to słyszę, że Solstice i Wants and Needs posiada w sobie rytmicznego ducha The Cult. Wiecie, rozumiecie, ten charakterystyczny gitarowy puls. Mylę się? ;)

poniedziałek, 16 maja 2016

Interview with the Vampire: The Vampire Chronicles / Wywiad z wampirem (1994) - Neil Jordan




Obraz absolutnie kultowy, obok Draculi Francisa Forda Coppoli i Frankensteina Kennetha Branagha najlepsza mroczna produkcja lat dziewięćdziesiątych. Prawdziwa poezja, pełna przeszywającej grozy, ustawicznego napięcia, intrygującej tajemnicy, gęstej atmosfery i melancholijnej namiętności. Z fantastycznym scenariuszem na podstawie noweli Anne Rice, bogatą scenografią, kunsztownymi kostiumami, mistrzowską charakteryzacją, przejmującą muzyką i nadal robiącymi ogromne wrażenie efektami specjalnymi oraz (ufff) licznymi detalami, istotnymi drobnymi sugestiami pomiędzy wierszami. Obok tej zaiste imponującej listy walorów, wymienię rzecz jasna jeszcze kapitalne kreacje Toma Cruise’a (tylko rola Rona Kovica z Urodzonego 4 lipca może dorównywać postaci Lestata), Brada Pitta, który zwłaszcza brawurowej roli w Wywiadzie z wampirem zawdzięcza fenomenalny start przebogatej już dzisiaj kariery oraz ówcześnie młodziutkiej i absolutnie zjawiskowej Kirsten Dunst. Ta niezwykła opowieść o „dzieciach nocy”, opętanych obsesją krwi, doświadczonych przekleństwem nieśmiertelności, życiem pomiędzy światem żywych i martwych wzbudza nieprawdopodobnie żarliwe emocje do których wciąż powracam z niegasnącą ochotą. Ikona gatunku - bezwzględnie!

czwartek, 12 maja 2016

Saving Private Ryan / Szeregowiec Ryan (1998) - Steven Spielberg




Stracił Spielberg szczególnie ostatnio instynkt, tą umiejętność łączenia kina rozrywkowego z istotnym, wartościowym przesłaniem jakie za pośrednictwem jego głośnych tytułów do ogromnej publiczności docierało. Znany od zawsze był jako spec od hollywoodzkich superprodukcji, ale potrafił także kilkukrotnie udowodnić, że nie tylko lekką komercją nakarmić widza potrafi. Na czele pośród tych wybitnych artystycznie i merytorycznie filmów Lista Schindlera musi być wymieniona, a obok niej zaraz Imperium Słońca, Kolor Purpury i właśnie Szeregowiec Ryan. W produkcjach sygnowanych jego nazwiskiem efekty specjalne częstokroć odgrywały ważną rolę i dzieło z 1998 roku jest tej tezy idealnym potwierdzeniem. Tutaj widowiskowość użytych sztuczek przekłada się wprost na efektywność budowania wrażenia jakoby w centrum akcji widz się znajdował, a wokół niego wojenna pożoga zbierała niezwykle realistycznie swoje żniwo. Sekwencja lądowania wojsk alianckich w Normandii to majstersztyk sam w sobie. Równie wstrząsający emocjonalnie, poddający w wątpliwość przekonanie o cywilizacyjnych zdobyczach humanizmu, kiedy setki młodych istnień ludzkich uświęca swą krwią francuską ziemię jak i imponujący od strony czysto technicznej, gdy świst kul, huk eksplozji dosłownie rozrywa bębenki, a urywane fragmenty ciał i płynów fizjologicznych rozbijają się o obiektyw kamery. Robota Janusza Kamińskiego i całej ekipy technicznych specjalistów zaiste niesamowita, porównywalna wprost z tym co Sławomir Idziak (brawo Polska!) w kilka lat później dokonał współpracując z Ridleyem Scottem przy Helikopterze w ogniu. Ten sam chaos pola walki do bólu autentycznie uchwycony okiem kamery, to samo przerażenie w oczach żołnierzy postawionych przed obliczem śmierci i zmuszonych do instynktownej obrony własnego życia. Szeregowiec Ryan to nie jest obraz modelowo bezpieczny, taki w którym zachowuje się wyraźnie czarno-biały schemat, w którym jasno i klarownie wiadomo kto zły, a kto dobry. Nie jest to taki w stu procentach wojenny dramat w jankeskiej odsłonie, stosowana narracja bowiem przypomina bardziej obdarte z patriotycznego makijażu filmy pokroju Plutonu, niż upudrowane widowiskowe produkcje traktujące o działaniach wojennych powstające masowo w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Żeby beztrosko nie podłożyć się pod topór kata krytyki oczywiście czuję podczas projekcji, że Spielberg stosuje chwyty mogące być określane mianem emocjonalnej manipulacji, bo zarówno muzyka Johna Williamsa zalewa intensywnie całość patosem jak i łopot gwiaździstej flagi jest słyszalny, to jednako te tanie chwyty nie zabijają autentyczności dramatycznych wydarzeń, a tylko chronią film przed popadaniem w skrajny relatywizm i odpychającą totalną surowiznę. W tym zachowaniu odpowiednich proporcji widzę właśnie geniusz Stevena Spielberga, który wielokrotnie potrafił przełamać bezpośrednią brutalność i zrobić to z wdziękiem by obrazu nie pozbawić ambitnej psychologicznej głębi oraz nie przygotować akademickiego elaboratu dla przeintelektualizowanej, zmanierowanej elity. Odnalazł w tym przypadku złoty środek – uniknął taniego moralizatorstwa i radykalnej dosłowności prosto w oczy poskąpił. Tak, rozumiem także, że ten kompromis dla wielu może być decydującą wadą Szeregowca Ryana.

P.S. Patrząc na wojenne filmy, szczególnie ostatnimi czasy i biorąc pod uwagę okoliczności oraz współczesne polskie realia zastanawiam się kiedy zaczniemy uczyć dzieci, że wojna to żadne bohaterstwo, a ginący ludzie to niemal mityczni herosi. Kiedy historia ten doświadczony naród nauczy, że cierpienie, strach i bezradność to codzienność w obliczu wojny. Co to za chwała, która przelewa krew przypadkowych ofiar, co to za zwycięstwa kiedy każda strona konfliktu pogrążona we łzach. 

wtorek, 10 maja 2016

Radiator (2014) - Tom Browne




Przypadkiem z morza nowych tytułów Radiator został wyłowiony, po jedynie szczątkowym zapoznaniu się z tematem oraz co istotą zainteresowania, przywołaniu w promocji tytułów, które w mojej ocenie szczytów filmowej sztuki sięgają. Zachęta na tyle skuteczna była, że kilka innych obrazów oczekujących Radiator przeskoczył i w zaledwie dwa dni po zaistnieniu w mej świadomości, zagościł na ekranie. To kameralny dramat w większości w czterech ścianach się rozgrywający – autentyczny i dojrzały na podstawie jak wyczytałem osobistych doświadczeń reżysera. Z trzema głównymi postaciami i masą głębokich, pastelowych emocji - zdziwaczały, zgorzkniały starzec (ojciec), usłużna, cierpliwa staruszka (matka) i syn wyrwany z własnego życia, postawiony w obliczu wyzwania jakim opieka nad rodzicami. Pośród starych pokrytych kurzem przedmiotów z historią opowieść się rozgrywa - stert książek, skrzypiących drzwi i schodów, zamglonych okien, takiego w ogólności przygnębiającego bałaganu. Romantyczna poniekąd sielanka małomiasteczkowej senności przełamana zostaje mrokiem spostrzegania rzeczywistości oczami starca. Jest w tym jakieś piękno trudno definiowalne, może związane ze spokojem, brakiem gonitwy, ale i strach odczuwalny przed bezcelowością istnienia i oczekiwaniem na ostateczny koniec. Bo nic wyjątkowego się nie zdarzy, żaden nowy etap nie zaistnieje, wszystko za, a przed już nic. Kino pozbawione atrakcyjności czysto rozrywkowej, skupiające się przede wszystkim na wnikliwej refleksji. Może nie sięgające poziomu dzieła, jednak bardzo wartościowe z punktu widzenia zdobywania doświadczeń życiowych i pokory wobec starości.

poniedziałek, 9 maja 2016

Saul Fia / Syn Szawła (2015) - László Nemes




Kamera za głównym bohaterem stale podąża, perspektywa na nim skupiona, a w tle symbolicznie rozmyte okrucieństwo zmasowane i znieczulica wszechogarniająca, tak bardzo sugestywna, że po kilkudziesięciu minutach widz sam przestaje być wrażliwy na bestialstwo i sadyzm nazistów oraz cierpienie wszelakich ofiar. Obraz z jednej strony poprzez skrajny autentyzm wstrząsający, z drugiej jednocześnie za sprawą surowej narracji, między innymi także braku muzycznej osnowy pozbawiony emocji w sensie artystycznym. Zapadnie mi w pamięć niewątpliwie, mój ciężki oddech podczas seansu świadczył o sile jego oddziaływania, lecz absolutnie szybko do niego nie powrócę, bo to rodzaj tortury jakiej nie mam sobie ochoty zadawać po raz kolejny. Doceniam zamysł twórców i sposób realizacji mimo, że nie uważam by Syn Szawła był obrazem w pełni zasługującym na przyznawane laury. Zastanawia mnie teraz, zadaję sobie pytanie, czym kierowali się członkowie Amerykańskiej Akademii Filmowej przyznając mu tegoroczną statuetkę. Mam taką teorię o spiskowym pochodzeniu, że to był Oscar szczególnie polityczny w kontekście współczesnej nacjonalistycznej węgierskiej, jeszcze wciąż względnie miękkiej dyktatury.  

piątek, 6 maja 2016

Deftones - Gore (2016)




Na okładce klucz pięknych, majestatycznych flamingów, a w tytule skojarzenia z makabrą, przemocą, pożogą, czyli maksymalnie celne skonfrontowanie istotnych cech konstruujących estetykę w jakiej Deftones się porusza. Malownicze ilustracyjne pejzaże w kontrze do ostrego krzesania iskier, innymi słowy ogień by rozpalić wrzące wściekle emocje i woda aby ugasić je stoickim spokojem. Ciężkie, szarpane bezpardonowo riffem fragmenty istnieją w pełnej symbiozie ze zmysłowymi, eterycznymi tematami. Tak spostrzegam nowy materiał i przyznaję do bólu szczerze, że po pierwszych odsłuchach mój entuzjazm był sporo mniejszy od tego wywoływanego już na wstępie przy okazji premiery Diamond Eyes i Koi No Yokan. Względne poczucie niespełnienia brakiem klarownej chwytliwości szybko jednak zostało przegnane za sprawą dojrzewającej świadomości, że ta początkowo trudna znajomość w perspektywie czasu zmieni się w intrygującą przygodę ze znamionami głębokiej fascynacji. Tak, bo Gore w przeciągu kilku tygodni nabrała odpowiednich kształtów, które coraz intensywniej pociągały nie pozwalając na ani jeden dzień bez z nią kontaktu. Teraz nie mam już jakichkolwiek wątpliwości, że to kolejny po Diamod Eyes i Koi No Yokan dowód potwierdzający tezę, iż dojrzałość wiekowa powiązana z potrzebą eksplorowania najgłębszych pokładów emocjonalności, wspierana wciąż niegasnącym żarem ciekawości świata, może przynosić wspaniałe, dorodne owoce. Muzyka Deftones posiada w sobie moc przyciągania i utrzymywania wyrobionego słuchacza w długotrwałym skupieniu, a podstawą tej magnetycznej siły najprawdopodobniej pełnymi garściami korzystanie z dualizmu skrajnych emocji konstytuujących każdą jednostkę ludzką w równych proporcjach. Trzeba tylko potrafić je w sobie zaakceptować i konstruktywnie wykorzystać przekształcając w wyjątkowe paliwo. Ekipa Chino Moreno w tym muzycznym wymiarze robi to znakomicie - po raz kolejny! 

P.S. Nie pierwszy raz w historii rocka tarcia podczas tworzenia i nagrywania materiału zaprocentowały uzyskaniem paliwa niebezpiecznego, bo wybuchowego ale i mocno kalorycznego, gdyż o intensywnie energetycznym potencjale. Ktoś, gdzieś donosi, że podczas sesji Gore pomiędzy członkami grupy iskrzyło.

czwartek, 5 maja 2016

Spiritual Beggars - Sunrise to Sundown (2016)




Przeprowadziłem z Sunrise to Sundown swojego rodzaju eksperyment, doświadczenie które na celu miało sprawdzić jak szybko zużyty zostanie ten oldschoolowo przebojowy potencjał jaki Szwedzi na swym najnowszym albumie zamieścili. Eksploatacja krążka na maksa, do bólu niemal porzygania. :) Bezwzględnie, uparcie by przekonać się o jego klasie, zweryfikować właściwą wartość i dotrzeć do wszelkich zakamarków kompozycji. Myślę, że znam w tym momencie każdą nutę, wszelkie detale i mogę śmiało wydać własną opinię, która rzecz jasna nie ma większej siły oddziaływania ponad subiektywne przekonanie jakiegoś podrzędnego typa, któremu zamiast korzystać z prostackich uciech życia chce się pisać w niemal próżnie o przesłuchiwanych albumach. Żadna to kokieteria tylko smutne realia z jakimi należy się konfrontować z podniesiona głową. Komu prócz totalnych maniaków chce się jeszcze interesować muzyką z marginesu! Zapoznawać ze zdaniem innych, kiedy każdy wie najlepiej, posiada wiedzę wrodzoną (tylko taka teraz istnieje) ma głęboko w dupie (której dwa idealnie spasowane pośladki to ignorancja i arogancja) wszystko za wyjątkiem tego co w towarzystwie lans może zapewnić. Komu się pytam i z miejsca zaznaczam, że nie narzekam, tym bardziej się nie skarżę i głasków nie oczekuję, tylko informuję, że ta rzeczywistość, w tym segmencie nie spełnia moich oczekiwań - tyle! Na szczęście gitarowe młócenie w tym klasycznym energetycznym wydaniu, nie potrzebuję miejsca w mainstreamie, bo tam traci swój drapieżny charakter na rzecz miałkiego podlizywania się za kasę. Lepiej dla takiej stylistyki, kiedy fan nieliczny ale w pełni oddany. Tak siebie w tym momencie spostrzegam, gdy Sunrise to Sundown z maniakalną gorliwością niemal w każdej codziennej sytuacji katowałem, a on nawet w drobnym stopniu nie dał mi odczuć znudzenia, wbijając mi na gębę ustawiczny grymas zadowolenia, udowadniając że wzorce przemielone wielokrotnie w różnorodnych konfiguracjach nadal mogą ogromną przyjemność przynosić. Purplowski (ten made in Richie Blackmoore) hard rock od Return to Zero jest dla ekipy Michaela Amotta drogowskazem i po raz kolejny opieranie się na legendarnych wzorach przynosi sukces artystyczny, bo te jedenaście numerów bez wyjątku to kapitalna robota. Kiedy dodatkowo pośród fundamentalnej inspiracji ikoną hard rocka potrafi się z gracją i odważnie przemycić fantastycznie zaaranżowane zagrania sięgające do współcześnie wyklinanych, naznaczanych piętnem kiczu charakterystycznych struktur spod znaku Whitesnake czy o zgrozo Europe - to taki ruch zasługuję przynajmniej na miano outsiderskiej ekstrawagancji. Gdybym był właścicielem youngtimera rocznik 80, to wrzuciłbym na nos okulary Cobrettiego i z pełni wykorzystywanym potencjałem samochodowego stereo paradował po reprezentacyjnych ulicach miasta. Niech się gówniarze śmieją, niech to chociaż mają, bo na dobrej muzyce to za cholerę te rozkapryszone chłystki nie się znają! 

środa, 4 maja 2016

Cop Land (1997) - James Mangold




Skomplikowane relacje rodzinno-zawodowe w małej społeczności, świadomie izolowanej przed wszelkim "gównem" z którym współczesność w wielkich aglomeracjach związana. Liczne tajemnice przez lata skutecznie skrywane, pozory dla wygody i złudnego poczucia bezpieczeństwa ignorowane lub pragmatycznie akceptowane. Ludzie po dramatycznych przejściach, funkcjonujący w matni hipokryzji, w swym przekonaniu działający w szlachetnym celu, usprawiedliwiający przekonanie o celu uświęcającym środki. Nie ma tam miejsca dla encyklopedycznego rozumienia pojęcia uczciwości, gdy niemal wszyscy mniej lub bardziej uwikłani w śliskie powiązania, zależni od lojalności otoczenia. Ten niepisany kodeks każe naturalnie chronić swojego bez względu na okoliczności - wbrew prawu lecz w zgodzie własnym sumieniem. Jednak życie ludzkie jest dla nich warte tyle ile ewentualne koszty wypłynięcia prawdy rujnującej karierę. Mając cokolwiek do stracenia nie wychylisz nosa, nie przeciwstawisz się ochranianemu status quo. No chyba, że jesteś na wskroś uczciwy, a twoje życie to smutna egzystencja w poczuciu niespełnienia, utraconej szansy. Ale nawet wtedy musisz się liczyć z tym, że "mieć rację, to nie kamizelka kuloodporna". Świetne kino, klasyczny dramat policyjny do którego co jakiś czas powracam systematycznie.

P.S. Stallone i taka zaskakująca kreacja, która jako wyjątek od reguły potwierdza, że Sly grać świetnie potrafi, gdy tylko nie jest prześladowany przez wzgląd na własną fizyczność stereotypem. W tym przypadku obok takich znakomitości jak De Niro, Keitel, Liotta, czy Robert Patrick staje z podniesioną głową, nie będąc im równym jedynie pod względem popularności, lecz dorównując im także warsztatowo. 

niedziela, 1 maja 2016

The Usual Suspects / Podejrzani (1995) - Bryan Singer




Kolejna pozycja z kategorii "mus zobaczyć", dla wielbicieli thrillera ze świetnie skonstruowaną intrygą, gdzie wszystko zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie już tylko wzrasta. Gdzie istotną rolę odgrywa starannie zaaranżowany twist, a całość akcji nie jest wyłącznie potraktowanym po macoszemu przygotowaniem na finał. Nie bardzo jest do czego się przyczepić, chociaż jak to zwykle bywa w tym segmencie gatunkowym jakieś dziury z brakiem konsekwencji czy logiki mogą być dostrzeżone. Wybaczam jednak te drobne potknięcia, względnie niedociągnięcia w scenariuszu, gdy wciąż nawet po tych ponad dwudziestu latach od premiery jest atrakcyjny dla oka i intelektu, a warsztat aktorski ówczesnych gwiazd nie pozostawia nawet najmniejszych powodów do narzekań. Pocięta chronologicznie fabuła nie determinuje totalnego chaosu, a zapętlenie w subiektywnej perspektywie dostarczanej przez głównego aktora improwizowanej mistyfikacji skutecznie przynajmniej odwraca uwagę od oczywistej prawdy. Trzeba oglądać The Usual Suspects maksymalnie uważnie, skupiając się na licznych detalach, czytając pomiędzy wierszami aby zrozumieć istotę tajemnicy i rozwikłać z pozoru skomplikowaną zagadkę. Intrygę skrojoną inteligentnie i widowiskowo z tym nachalnym pytaniem - kim do cholery jest ten Keyser Soze? Prawdę najtrudniej dostrzec, gdy patrzysz jej prosto w oczy, a największym sukcesem diabła jest przekonanie świata, że żaden diabeł nie istnieje.

P.S. Szkoda tylko, że Bryan Singer po tak mocnym starcie nigdy później w swojej filmowej karierze nie wzniósł się na tak wysoki pułap, skupiając się przede wszystkim na roli speca od, cytuję: "obdarzonych nadnaturalnymi zdolnościami mutantach". 

Drukuj