piątek, 29 sierpnia 2014

The Signal / Sygnał (2014) - William Eubank




Im bardziej w las, tym mocniej mój entuzjazm gasł! :) Ale to tylko opinia typa co jakimś zdeklarowanym, zagorzałym fanem kina sciene fiction nie jest, więc dopuszczam myśl, że wśród rzeszy maniaków takiej kinowej niszy The Signal może spory "hajp" wzbudzić. Wszak to kino zaskakującego obrotu spraw jest, gdzie zagadka pomimo, że dosyć szybko rozwiązana uwagę nadal potrafi utrzymać. Jest napięcie, są emocje i zaangażowanie wzbudzone. Odrobinę inteligentnej zajawki w scenariuszu ale i "szałowej" spektakularnej jazdy. Początkowo kameralnie, mroczno i intrygująco, z czasem zbyt efektownie i niestety szablonowo, a wszystko to w granicach niskobudżetowego kina. Tak to sobie twórcy Sygnału wymyślili. ;)

czwartek, 28 sierpnia 2014

The Gathering - Mandylion (1995) / Nightime Birds (1997)




Zaniedbywanym nieco ostatnio cyklem z archiwizacją przeszukuje i porządkuje fascynacje moje - te które nadal aktualne, a z przeszłości pochodzące i te dzisiejsze wraz z cofaniem się w dyskografiach często odkrywane. Braknie jednak miejsca wśród nich dla tych co lata temu spustoszenie sonicznym wymiarem w psychice moich rodziców robiły, a dla mnie drogowskazami, przewodnikami, przyjaciółmi najlepszymi ówcześnie były. Dziś wiele z nich myszką może trąca, wartości intrygującej dla mnie nie posiada, czy ciężarem im przypisywanym śmieszy, jednak sentymentalną nutkę w osobowości porusza wyraźnie - silnie obrazy z przeszłości odtwarzając. Wstydzić się ich zatem nie zamierzam dlatego i pośród bieżących "recenzji" one także miejsce odnajdą bo były ważnym ogniwem w mojej ewolucji pochłaniacza muzycznej ambrozji, a kpem byłbym gdybym udawał, że oprócz tej tradycyjnie rockowej podbudowy z jaką moje korzenie utożsamiam nie ma tam podobnych The Gathering artystów. Może też ogień pasji w jakichś zbłąkanych szczeniackich duszyczkach przypadkiem rozpalę, zapewne dawno zapomniany świat im przedstawiając. Przyznając, iż rozwój także o muzycznym charakterze długotrwały przez różnorakie zakręty i ślepe uliczki prowadzący, zgodnie z przysłowiem nie pamięta wół jak pacholęciem był. Ja tam jeszcze pamiętam i cieszę się z tego póki mogę. Tyle wstępu czas na konkrety. Startuje z krążkami dwoma holenderskich piewców nastroju - The Gathering z dwoma kluczowymi albumami na tapecie. Rok 1995 i pierwsze lata (staż zaledwie paroletni) w odkrywaniu dźwięków rockowo-metalowych i wdepnięcie w trend metalu gotyckiego, który scenę długowłosą zalał. Wśród nich jak to z każdym gatunkiem bywa, od cholery miałkich lanserskich kopistów ale i sporo nazw, które swoje miejsce w czołówce talentem i orką w pocie czoła wypracowały. Mandylion to trzeci album w historii grupy, jednako ten co przełom formacji przyniósł. Za sprawą postawienia na wokalne damskie popisy jakie Anneke Van Giersbergen uskuteczniała. Przyznaje złapałem się na ten lep i to właśnie melodyjne zaśpiewy Pani Ani wrażenie na nastolatku zrobiły piorunujące. Wraz z malowniczymi pasażami rzeźbionymi przez instrumentalistów było to tak atrakcyjne dla mojej mrocznej gówniarskiej duszy, iż niewolnikiem albumu stałem się na lata, jednocześnie dynamicznie cały nurt z dziewkami na wokalu sondując. Nowe nazwy ale i jasne że kolejne albumy sprawdzonych już marek, w tym oczywiście Nightime Birds, czwarty long omawianych Holendrów - album który był kontynuacją obranej na Mandylion drogi. Może odrobinę mniej porywający, bo przecież dwa razy nie można dać się w równym stopniu zachwycić poznanym już nurtem. Jednak pomimo braku zaskoczenia, równie przykuwający moją uwagę i dający mi ogromną przyjemność z odsłuchu. Fajne to było i kropka - wtedy i tylko wtedy, bo dziś z perspektywy czasu nie czuje już większej ekscytacji gdy te albumy goszczą w słuchawkach. Praktycznie to nie goszczą, robią to incydentalnie przy takich okazjach jak ta ze spisywaniem wzruszających :) refleksji. Niemniej szacunek i sentyment pozostał tym bardziej solidny, że sam zespół nie zaginął tylko przechodząc swoistą ewolucje w inne, bardziej może dojrzałe rejony zawędrował. Zmienił styl i wokalistkę ale nadal albumy wydaje. Śledzę tą ścieżkę i życzę by nadal trwali w swojej podróży. Ja akurat w zupełnie inne rejony zawędrowałem i nie po drodze mi z damskimi zaśpiewami którym The Gatheriong pozostał wierny. Teraz z perspektywy czasu spoglądam na siebie bardziej krytycznie ale i z ogromną nostalgią wszak były to czasy romantycznego błaznowania w oparach mgieł i blasku księżyca. :) Stałem wtedy pomiędzy wieloma wpływami od tych rasowo rockowych, przez szereg metalowych (black, death, thrash, heavy czy doom) inspiracji po nawet brzmienia z rejonu ambientu. Poszukiwałem, odnajdywałem i z czasem w większości porzucałem obiekty chwilowych fascynacji. O nich jak czas pozwoli jeszcze coś tu w przyszłości skrobnę. Obiecuje że będzie zaskakująco - tyle tego muzycznego stuffu przez ponad dwadzieścia lat się przerobiło! :)

P.S. Na koniec zdanie jeszcze do zainteresowanych współczesnym obliczem Nightwish i Within Temptation - teraz już wiecie skąd oni przyszli, wierzcie sroce spod ogona nie wyskoczyli. :) A gdzie zawędrowali to już ich własny wstyd. ;)

środa, 27 sierpnia 2014

Road to Perdition / Droga do zatracenia (2002) - Sam Mendes




Gangsterka w amerykańskim wydaniu, osadzona w latach prohibicj, jednako w tym przypadku to tylko tło dla wzruszającej historii relacji syna z ojcem. Jak Sam Mendes przyzwyczaił, jego obrazy to majstersztyki sztuki filmowej. Tutaj fabuła idealnie skorelowana z dopieszczonymi kadrami, precyzyjną maestrią ujęć, dominującą rolą detali w rodzaju "płynącej" równomiernie kamery, artystycznych pauz, zwolnień czy narastania dynamiki, raz subtelnie innym razem gwałtownie. To kompozycja doskonała, skonstruowana z mistrzowsko zmontowanego obrazu i fonii, gdzie ścieżka skomponowana przez mistrza filmowej dźwiękowej narracji przeszywa do głębi. Taka doskonałość w której każdy komponent z pietyzmem wykonany by finalnie jednorodny, spasowany zegarmistrzowsko mechanizm tworzyć. Poezja formy, dojrzałość treści i wirtuozja gry aktorskiej, a każdy gest, zbliżenie mimiki takich ikon jak Newman, Hanks, Tucci, Craig dostarcza niezwykłych wrażeń. Nawet Jude Law, który z rzadka potrafi mnie swą grą przekonać trafnie obsadzony, by wykorzystując okazje dać popis prawdziwy. Brakuje mi określeń mój zachwyt opisujących, poprzestanę na powyżej użytych i dodam tylko, iż każdy kolejny seans odkrywa z jeszcze większą intensywnością głębie doznań, dostarcza emocji i porusza choć oczywiście wiem jak się cała historia zakończy. To magia kina najwyższej jakości by porywać za każdym razem równie mocno lub nawet mocnej.

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Noah / Noe: Wybrany przez Boga (2014) - Darren Aronofsky



Nim do seansu się zmusiłem zdążyłem już sobie bez oglądania opinie wyrobić i ocenę zaocznie wystawić. Tematyka biblijna z marszu jest u mnie na margines odstawiana i pokonać to przyzwyczajenie było mi niezwykle trudno. Dodatkowo liczne negatywne refleksje jakie w środowisku kinomaniaków krążyły zachętą być nie mogły, a i z troski o obraz Aronofsky'ego jako twórcy wybitnego bałem się konfrontacji z jego produkcją najświeższą. Ciekawość finalnie jednak zwyciężyła, a troska o reżyserską renomę poległa. :) Sentyment jednakowoż szczęśliwie się ostał, mimo iż werdykt po obejrzeniu zaskakująco zbieżny z zakładanym. Gdyby to zwyczajna bajeczka była, a nie przypowieść przez miliony chrześcijan mniej lub bardziej dosłownie traktowana inaczej pewnie do tej historii bym podszedł. Wyobraźnia scenarzystów bywa bezgraniczna, szczególnie gdy z kinem fantasy mają do czynienia. Jak spuentować, ocenić choć po trosze sprawiedliwie, kiedy uśmiech politowania wciąż na twarz mi się wprasza. Jakbym był gówniarzem, może bym się zachwycił bo wizualnie było przyzwoicie - jasne, że do bólu sztucznie z racji postaci wygenerowanych przez maszyny i przeładowania trickami nowoczesnej technologii. Ale czy do małolatów ta historia była adresowana! Może do fanów dwóch trylogii o Śródziemiu? Naprawdę trudno mi zrozumieć motywacje i celowość powstania tej produkcji. Chyba, że tylko i wyłącznie o rozbicie banku tutaj chodziło i zgarnięcie kasy za czołowe miejsca w box officie. Czy się udało, nie wiem bo sam wagi do popcornowej oceny jaka z multipleksów wypływa nie przywiązuję. Mnie Aronofsky największym upadkiem jaki mogłem sobie wyobrazić "uraczył". Nie czepiam się rzemieślniczej poprawności, która zdominowała ekran przez ponad dwie godziny. Pretensje mam, że taki błyskotliwy reżyser do takiej tandety na własne życzenie się sprowadził. Nakręcił brutalnie dosłowną mroczną wizję, całkowicie pozbawioną jakiejkolwiek finezji - toporną i prostacką niczym kazania władców intelektu, jakie rzesza seksualnie niedowartościowanych, zaślepionym wiernym serwuje. Z obowiązkowymi pełnymi patosu dialogami w nadętych pozach wygłaszanymi, wyzutymi z wyższych emocji na rzecz prymitywnej pseudo wrażliwości. Okropnie mnie Aronofsky rozczarował, szczególnie, że nie bardzo tu dostrzegalny szlif charakterystyczny dla kina spod jego łap pochodzącego. Może to i dobrze, dzięki temu będę mógł udawać, że jeden z moich faworytów takiego kloca nie postawił.

P.S. Nota powyższa jak widać abstrahując od samej treści popełniona. Jestem z siebie dumny, że ponad podziały wznieść się potrafię. 

niedziela, 24 sierpnia 2014

The Zero Theorem / Teoria wszystkiego (2013) - Terry Gilliam




Zrozumieć surrealizm czy futuryzm twórczości Terry'ego Gilliama, niebanalnego estety i niepokornego filozofa. Ogarnąć złożoność jego wyobraźni, wydobyć z gąszczu metafor, alegorii czy aluzji sedno - dotrzeć do jądra tego konstruktywnego obłędu. Po drodze cieszyć się wizualnym nieskrępowaniem, hybrydą rynsztokowej zgnilizny i pulsującej neonowej ułudy. Dać porwać się do wnętrza tego dziwacznego kalejdoskopu by finalnie za sprawą fasadowej ferii barw poznać naturę wszechrzeczy. Problem w tym niestety, że ten pierwszoplanowy osobliwy front dominuje lub inaczej kradnie uwagę jaką należałoby poświęcić na zgłębienie treści. Ten szaleniec karmiąc oczy wzrokową tandetą czy groteską trafić może jedynie do tych co fasadę jedynie jako kamuflaż traktują, głęboko poza sceną szukając wartościowej treści. Innymi słowy dla jednych genialny bystry wizjoner dla innych poturbowany psychicznie cudak. Dla mnie ikona kinowej awangardy, ekscentryk i przede wszystkim bystry obserwator, który krocząc własną, latami udeptywaną ścieżką poddaje interpretacji i głębokiej refleksji istotne współczesne zagadnienia. I chociaż wolę Gilliama odrobinę mniej odjechanego, bardziej mimo wszystko przejrzystego w interpretacji (Fisher King, Twelve Monkeys) to z ciekawością skonfrontowałem się z The Zero Theorem. Ta fikuśna firmowa dla niego formuła ma bowiem zawsze w sobie pierwiastek intrygujący, nie pozwalający na obojętność. Nie inaczej w tej najnowszej odsłonie, gdzie bohater to ludzka maszyna analitykiem podmiotów procesowych nazwany. W szaleńczym tempie eksploatowany, poprzez pracę nieskutecznie izolowany od ludzkich potrzeb. W jego zmęczonym ciele i znerwicowanym umyśle nadal bowiem mocno utajone zwykłe potrzeby człowiecze trwają. To człowiek wiary oczekujący na wyśniony przełom, w gruncie rzeczy tracący w międzyczasie przyjemność z życia. On postanowił wierzyć w rezultacie prowadząc życie bez znaczenia! Jak rozejrzeć się wokół siebie dostrzec można ogrom takich postaci - żywe trupy, egzystujące tylko po to by docierając do kresu nagrodzonym zostać przez jednostkę sterująco-nadzorującą. Wiara czyni cuda - w takim przekonaniu wychowywani jesteśmy. Wiara to motywacja, czynnik do aktywności mobilizujący. Niestety tylko w teorii, w rzeczywistości te żywe trupy w szarej codzienności zatracone, wiara jedynie bierności w oczekiwaniu na cud nauczyła! Moja interpretacja, może nietrafna, może szczątkowa lub naciągana by lanserskie wrażenie zrozumienia istoty zrobić. Przynajmniej zamiast powielać filozoficzne elaboraty przez ekspertów nawzajem kopiowane sam spróbowałem zrozumieć to co trudne do zgłębienia! :) Poplotłem sobie powyżej niczym sam mistrz Gilliam - pytanie czy pomiędzy motywowanym formą moim autorskim bełkotem można odnaleźć sens i wartość ukrytą. :) 

P.S. Na marginesie! 1) Wizualnie efektowny. 2) W sensie treści - pokomplikowany. 3) Warsztatowo, aktorsko - popisowy. 4) Interpretacyjnie - wymagający i ryzykowny. ;)

piątek, 22 sierpnia 2014

Locke (2013) - Steven Knight




Jedzie gość samochodem i gada używając zainstalowanego w markowym wozie systemu głośnomówiącego. Czegóż można by się spodziewać po historii zamkniętej w takim opisie? Przegadanej, miałkiej i usypiającej NUDY. Nic z tego! To prawdziwy majstersztyk w każdym calu! Kino kameralne, gdzie na zaledwie metrze kwadratowym nagromadzenie emocji tak intensywne o jakich Aronofsky wyrzucając kasę dosłownie w błoto popotopowe przy okazji ekranizacji biblijnej przypowieści, może tylko pomarzyć. Porównanie to rzecz jasna od czapy, jedynie usprawiedliwione faktem, że bezpośrednio przed seansem z Ivanem Locke spektakularny mroczny kit (o zgrozo!) przez mojego ulubieńca z fabryki snów był mi wciskany. :( O Noe, czyli wybrańcu Boga już wkrótce nieprzychylnie będę pisał, teraz wracam do prawdziwego kina. :) Bohater to człowiek tak ułożony, że aż nierzeczywisty, ideał dbający o rodzinę, kochający, pracowity, zaangażowany i obsesyjnie obowiązkowy - do tego kulturalny, opanowany aż do przesady. Gdzie tkwią korzenie tak ukształtowanej osobowości - w dzieciństwie oczywiście i porzuceniu przez ojca. :) I ten wzór cnót wszelkich staje przed faktem dokonanym, którego siłą sprawczą chwilowa samotność i "duuużo" wina. Tyle! Więcej nie zdradzę - zdradzać nie zwykłem fabuły i teraz też tego uniknę. Zachęcę tylko by poświęcić osiemdziesiąt minut na podróż brytyjskimi szosami w towarzystwie wybornego w roli Ivana Toma Hardy'ego. Wśród ciemności i świateł rozmazanych, subtelnie wkomponowanej w tło muzyki i ciszy wybuchami emocji rozdzieranej. Rozwiązując życiowe dylematy, ścierając się z konsekwencjami wyborów bohatera jak i decyzji postaci drugoplanowych. Skorzystać z efektów operatorskiej maestrii czy kunsztu montażysty, posłuchać doskonałych dialogów z kapitalną mimiką i grą ciałem w wykonaniu Hardy'ego jak i tych wyłącznie werbalnie odtwarzanych. Można doskonale zagrać wyłącznie głosem o czym Scarlett Johansson w Her ostatnio mnie przekonała, a teraz kilku innych aktorów w tym przekonaniu utwierdziło. Tyle smaczków i detali do wychwycenia, tyle dojrzałości i artyzmu w prozie życia. Wspaniałe intymne i dojrzałe kino.

P.S. Od jakiegoś czasu tak sobie Hardy'ego obserwuje, chwalę nie bezpodstawnie i mam poczucie satysfakcji ogromne. Nieprzypadkowo w Szpiegu, Wojowniku czy Gangsterze zagrał wybornie. To kapitalny aktor - potwierdził to bez wątpienia rolą Ivana Locke. 

czwartek, 21 sierpnia 2014

The Queen / Królowa (2006) - Stephen Frears




Mieszane odczucia, mętlik po trosze w głowie bo ocena tego obrazu ewoluowała wraz z płynącymi przed oczami kadrami. Dlaczego się zawiodłem i jestem usatysfakcjonowany jednocześnie! Co w nim tak niezwykłego, że jednoznacznej opinii wyrazić w stanie nie jestem? Bo był tak sztampowo zrealizowany, zachowawczy w formie, że aż nudny - niczym produkcje telewizyjne o rzecz jasna okrojonym budżecie. Bo odczucie śledzenia jakiejś brukowcami inspirowanej paplaniny odniosłem, jakoby przeglądanie plotkarskich mediów. W głowie usadowiło się przekonanie, że naturalnie jakiś Brytyjczyk musiał te wydarzenia zekranizować, a padło na akurat Frearsa. To jak w naszym grajdołku ciśnienie wymuszone by fabularną relację z katastrofy Tupolewa wyprodukować. Nie mówiąc już (tu bluźnierstwo ;) ) o hymnach pochwalnych jakie z impetem po śmierci Wojtyły rynek filmowy zalały. :( To taka na marginesie uwaga, a wracając do obrazu Frearsa - racjonalna, rzeczowa ocena działań ginie, szczególnie gdy postać ze świecznika w mniej lub bardziej tragicznych okolicznościach "ziemski wymiar" opuszcza. Diana oficjalnie dla społeczeństwa i w rodzinie, księżniczka ludzkich serc w tabloidach, w oczach przeciętnych poddanych i dziewczyna z plebsu wśród wyobcowanej elity, w groteskowym kokonie przywilejów ale i nad wyraz wyśrubowanych oczekiwań. Jak żyć w tak zmanierowanym, zimnym otoczeniu z maminsynkiem małżeństwo tworzyć. To jeden biegun relacji, z drugiej strony kobieta ikona, żywa historia, królowa, przywódczyni, głowa imperium, bez emocji na zewnątrz okazywanych, stanowcza i wymagająca. Ona standardy tworząca i nimi jednocześnie zniewolona presji pospólstwa łasego na tanią retorykę zostaje poddana i jej z godnością finalnie po części ustępuje. To zaleta największa  obrazu Frearsa, która poziom podnosi zdecydowanie, że obserwuję wyborną psychologiczną konstrukcję. Relacje na różnych płaszczyznach pomiędzy głównymi postaciami dramatu, ukazane przenikliwie i z klasą. Sugestywnie porywają sceny rozprawy o gabarytach jelenia, gdy z ekranu telewizora wyzierają wiadomości o rozpaczy społeczeństwa po śmierci Diany. Gdy Elżbieta II bardziej przejęła się upolowanym jeleniem niż zgonem matki swych wnuków czy kiedy przekonana o własnej porażce kwiaty od małej dziewczynki dostaje. To te smaczki zmieniają moje chłodne spostrzeganie The Queen pobudzone produkcyjną przeciętnością. Gdyby nie one wraz rzecz jasna z pierwszorzędnym warsztatem Helen Mirren, gdzie już po kilku minutach nie dostrzegałem różnicy pomiędzy postacią kreowaną, a rzeczywistą, refleksja moja byłaby na rozczarowaniu jedynie kreślona. Szczęśliwie Frears zadbał o castingowy majstersztyk, odnośnie głównych postaci - dobry Michael Sheen i przede wszystkim rewelacyjny James Cromwell. Pokazał reżyser smykałkę do umiejętnego odzwierciedlenia złożonych relacji i uwarunkowań psychologicznych. Tym sposobem honor jego został uratowany. :)

P.S. Ja tu się tak ekscytuje, a pytanie podstawowe brzmi! Na ile obraz postaci jest realistyczny, na ile relacje są trafnie ukazane, a wydarzenia zgodnie z rzeczywistością zinterpretowane. Kto by tam ekipę filmową na monarsze salony wpuścił i z takimi detalami zapoznał! :)

wtorek, 19 sierpnia 2014

Entombed - Back to the Front (2014)




W akcie protestu niemal  premierę Back to the Front sobie odpuściłem! Śledząc żenujący spektakl jaki filary legendy urządziły zrozumieć nie byłem w stanie po chuj im ten show. Czy rozum im odebrało, a jakikolwiek szacunek do nazwy nie powinien w sytuacji otwartego konfliktu złożyć szyld do grobu otwierając dla każdej z osób sądowego dramatu możliwość rozpoczęcia z klasą nowego aktu muzycznej kreacji. Wściekłość moja była ogromna jeszcze bardziej zintensyfikowana wieścią, że kosmetycznie modyfikując nazwę L.G. jednak przygotowany album wypuści bezpośrednio nawiązując do chlubnej tradycji i dziedzictwa Entombed. W takiej niezdrowej atmosferze powstający krążek budził spore moje obawy co do swojej jakości. Dodając do tego koszmarek okładkę stanowiący świadomie w imię zasad postanowiłem zignorować fakt pojawienia się na rynku długograja Entombed A.D. Przypadek lub mimo wszystko ciekawość sprawiła, że zasady zostawiłem hipokrytom, a sam jawnie i otwarcie zabrałem się za trawienie tego mięsa, które higieniczny inaczej Petrov mi podrzucił. Jak to często się zdarza jak chujowizny się spodziewam to finalnie dostaje kawał dobrej dźwiękowej strawy. Strategia to pewnie z premedytacją przyjęta, że powrót na front jest tak cholernie chwytliwy, a przy tym jednocześnie bezpośrednio prostacki i surowy - brudny i brutalny brzmieniowo. To otwarte nawiązanie do rubasznej konwencji Wolverine Blues, niechlujnej i furiackiej zawartości Uprising czy Morning Star jak i miażdżącej brzmieniowo Inferno. Album od rozruchu daje potężnego kopa, chociaż startuje z klawiszowym plumkaniem. :) Robi wrażenie i zwyczajnie kupuje moją sympatię stuprocentową zawartością death'rollowego Entomed w Entombed. Stąd pierdolę zabiegi dostosowujące szyld do obecnych realiów i archiwizuje Back to the Front jako pełnowartościowy album legendy. Problem będę miał gdy Alex Hellid zdecyduje się też z krążkiem powrócić. Poczekam, sytuacje ogarnę i ewentualnie decyzje zweryfikuję. :) Czas dam też samemu krążkowi, czy wraz z wielokrotnym odsłuchem powietrze z niego nie ujdzie, a świeże jeszcze dziś podekscytowanie miejsca nie ustąpi znużeniu. Na razie to klasyczne mielenie bardzo mnie satysfakcjonuje na mordę uśmiech wbijając. Może przyjdzie mi się jeszcze kiedyś dziwić skąd ten "zaciesz" na niej gościł. Nie raz tak miałem - oczywiście dotąd nie dotyczyło to produkcji Entombed.

P.S. Trudno mi jedynie teraz wybaczyć tego kloca z okładki w dodatku przez podobno rodaka postawionego. Metal jednak zdążył mnie do takich "dzieł" przyzwyczaić. :( 

niedziela, 17 sierpnia 2014

Shine / Blask (1996) - Scott Hicks




Od groma wymagań i ani odrobina wyrozumiałości, przelanie ambicji na latorośl, katorżnicza praca, dyscyplina i jeden cel, niemal tresura co sięgnąć szczytów pozwala by w konsekwencji strącić w otchłań. Zapomnienie i osamotnienie największym kosztem tej wszczepionej obsesji, psychiczne zaburzenia i społeczna degradacja, a na koniec mimo wszystko szczęśliwy finał. BRAWA, wszyscy wstają  z miejsc i w uniesieniu oklaskują ten scenariusz. :) Poruszająca niewyobrażalnie to historia i jak prawie zawsze gdy takie wyznanie czynie, ona musi być na faktach z życia oparta. David Hellfgot (jak wielu zna człowieka) jej bohaterem, zjawiskowo na ekranie kreowany zarówno przez Geoffrey'a Rusha jak i w osobie Noah Taylora. Oni wybornie głębie osobowości postaci jak i wszelkie uwarunkowania na jej kształt wpływające oddali - to poezja aktorskiego rzemiosła, najwyższy standard, Olimp niemalże. Wraz z malowniczymi zdjęciami, znakomitym montażem, wzruszającą pasją w warstwie muzycznej zawartą pełen artyzm i kropka. Jak zahipnotyzowany zawsze to dzieło oglądam, jestem zachwycony i wdzięczny, że potrafię takie piękno docenić. Ten obraz jest niczym najdoskonalsza kompozycja, symfonia dla zmysłów - jedno z najwspanialszych dzieł kina. Rzekłem!

P.S. Tatusiu... -  w głowie po zakończonym seansie to słowo tak wyraźnie sugestywnie rozbrzmiewa.

piątek, 15 sierpnia 2014

Cold in July / Chłód w lipcu (2014) - Jim Mickle




Twarde, brutalne kino - rasowy thriller, mroczny kryminał. Dla tych co poszukują mocnego uderzenia, surowej produkcji gdzie sporo mordobicia, zabaw bronią ale i przede wszystkim fachowego stopniowania napięcia czy zaskakujących zwrotów akcji. Jest szarada do rozwiązania, są tropy niekoniecznie tam gdzie zakładamy prowadzące, sporo dylematów i decyzji których konsekwencje muszą bohaterowie udźwignąć. Jest intrygujący pomysł na fabułę, który startując z pułapu nieco oklepanego, aczkolwiek oczywiście niezmiernie ważkiego problemu stopniowo kroczyć zaczyna zupełnie nieprzewidywalnym szlakiem. Główne postaci są autentyczne, nieprzerysowane i etapowo w wir akcji zostają wkręcane. I chociaż skupienie się na jednym precyzyjnym kursie sporą ilość istotnych wątków po drodze gubi to i tak finalnie nie odczułem jakoś wyraźnie powstałej tym sposobem straty. Intencje są jasne, cel namierzony, a przekaz detalicznie sprecyzowany! Człowiek pospolity zbiegiem okoliczności w zupełnie nowej roli musi się odnaleźć. Podołać wyzwaniu, unieść ciężar odpowiedzialności i pozostać jednocześnie w zgodzie z własnym sumieniem. Nie wszystko jest oczywiste, proste czy czarno-białe, jednak mimo to czasem trzeba podejmować radykalne decyzje - chociaż brak zupełnej pewności czy są one słuszne i jakie ich reperkusje przyjąć na klatę będziemy musieli. Jestem pod wrażeniem szczególnie, że takie konkretne kino od jakiegoś czasu nieco mnie zawodziło, a ja czekałem cierpliwie na przerwanie tej posuchy. Czas satysfakcji nadszedł i seans w pamięci się zakorzenił. Polecam bo to zarazem kawał soczystego surowego mięcha jak i nieprzeszarżowanej psychologicznej gry - świetnego warsztatu aktorskiego, stonowanej oprawy muzycznej i rzecz jasna wyrazistego klimatu.

czwartek, 14 sierpnia 2014

Tracks / Ścieżki (2013) - John Curran




Uciec, wyrwać się i odnaleźć siebie, swoje miejsce i znaczenie. Uwolnić od bagażu wspomnień, a wszystko w surowych przyrody okolicznościach i w towarzystwie majestatycznych zwierząt. Romantyczna przygoda co nic wspólnego z sielanką nie ma, to na własne życzenie walka o przetrwanie, sprawdzian i oczyszczenie, katharsis i egzamin jednocześnie. Poruszająca niewątpliwie, taka ballada w formie pamiętnika zamknięta o fundamentalnych ludzkich potrzebach ciekawie traktująca. Jednako mnie pytanie nurtuje - po co, dlaczego, czym tak do końca w tym niejako szaleństwie bohaterka kierowana. Młodzieńczą fantazją, pasją, ambicją czy może manifestacją odmienności? Wszystkim po trosze? Brak jej pewnie pokory, ją w czasie wyprawy nabyła, a to wartość nadrzędna. Dobre z pewnością kino -  wartościowe przesłanie i wizualna poezja obrazu, miejsc, barw, ruchu i myśli.

P.S. Gdybym wpierw Tracks widział, a później dopiero Into the Wild Penna z pewnością zachwyt byłby większy. 

wtorek, 12 sierpnia 2014

Godsmack - 1000HP (2014)




Żadnego zaskoczenie, lata mijają a ten Godsmack w swojej muzycznej formule jedynie bardzo drobnych kosmetycznych zmian dokonał. Trzymają się kurczowo raz wypracowanej metody na zdobywanie serc zwolenników dosyć prostego rockowego grzania. Fakt, że ono na tyle chwytliwe, iż zawsze w mniejszym lub większym stopniu sam na ten lep daje się złapać, co prawda chwilowe to zauroczenie po którym na dłuższy czas dla higieny upodobań trzeba numery grupy i rasowy ryk Erny odstawić. Nigdy ich albumy w mojej świadomości do największych dokonań gitarowej młócy nie awansowały i szansy też najnowszej odsłonie nie daje. Słucham niemniej jednak, szczególnie w aucie tych riffów z euforią na gębie, bo kopa dają, złudzenia pokonywania kilometrów bezkresu szosy w tysiąc konnym hot rodzie dostarczają. To takie oczywiście szczeniackie doświadczenie dla łysiejącego dziada, żeby ego wzmocnić najbardziej prostackimi metodami. Kto mi kurwa podskoczy, para z nożdrzy bucha, mięśnie w wyobraźni wprost proporcjonalnie do kompleksów obszar klaty zwiększają. Młody Bóg i tyle. Dlatego też nie mam zamiaru w szczegółach kolejnych kompozycji opisywać bo sensu w tym działaniu brak. Liczy się, że serce bić intensywniej zaczyna gdy takie młócenie adrenalinę w człowieka wpompowuje. Fajne granie - aż tyle i tylko tyle jeśli dobrze mnie rozumiecie. :) Nigdy wielkim fanem nie zostałem - znam, szanuje ale nie klękam! Kto jednak powiedział, że aby morda mi się cieszyła wirtuozerskich, odkrywczych popisów absolwentów muzycznych uczelni potrzebuję. Prosty ze mnie chłop - lubię konkretnie zjeść, browara chlapnąć, niewyszukanym grubiańskim językiem rzeczywistość skomentować, spocić się na sportowo czy lubieżnie i Top Gear z pajacami w rolach głównych obejrzeć. Tak, to ta jedna strona mojej skomplikowanej osobowości. :)

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Leprous - Bilateral (2011)




Historia jest prosta - wertuje z pasjonackim zaangażowaniem wybrane muzyczne portale, czytam nieliczne już papierowe magazyny muzyczne i od czasu do czasu w nagrodę odkrywam formacje co konkretnie w mojej muzycznej świadomości potrafią namieszać. W takich okolicznościach, dodatkowo zaciekawiony intrygującą plastyczną oprawą na jak się okazało drugi krążek Norwegów z Leprous trafiłem. Dodatkowego smaczku dodała informacja, że Einar Solberg, czyli lider grupy to typ blisko skoligacony z legendarnym Ihsahnem. Dźwięki jakie serwują goście z Leprous nijak się jednako mają do tego co wycinali ich sławni ziomkowie z Emperor. I bardzo dobrze bo od jakiegoś czasu black metalowej formuły czy wszelkich wariacji na jej fundamentach tworzonych raczej do odtwarzacza nie wrzucam. Szanuje największych tuzów sceny jak i życzę silnemu podziemiu hord co rozwijać formułę black metalu w różnych kierunkach bez ograniczeń będą, jednak mnie chwilowa nastoletnia czy młodzieńcza fascynacja już dawno przeszła i na innych polach awangardowych muzycznych odkryć poszukuję. I tutaj najlepszym przykładem młodzi wymiatacze z Leprous, którzy w tyglu kilku co najmniej gatunków fantastyczną frapującą hybrydę kompozytorskiej oryginalności i świetnego warsztatu spłodzili. Trudno ich zaszufladkować, bo nazywanie ich muzyki jedynie metalem czy rockiem to obrażanie szerokiej skali inwencji i rozmachu z jakim Bilateral wkręca słuchacza w swój świat. Jest nostalgicznie, sentymentalnie ale również sporo w utworach dynamiki. Energia i pasja wyzierająca z kompozycji napędza moją muzyczną potrzebę obcowania z wielowarstowymi rozwiązaniami aranżacyjnymi jednocześnie łechcąc emocjonalną wrażliwość głębokimi  przeżyciami natury duchowej. Norwedzy nie obawiają się użycia nietuzinkowych instrumentów z dęciakami w numerze Torn oraz sporą doza elektroniki płynnie współgrającej z klasycznym instrumentarium. Bywa, że z przytupem załomoczą agresywniej by po chwili oczarować urodziwym ckliwym motywem, a gdy już odpływam w pięknym melodycznym akcencie dolać silnie egzaltowanego patosu. To taka muzyka z teatralną niemal manierą, bardzo obrazowa i sugestywna - porywająca do aktywnego uczestnictwa w spektaklu. Co najważniejsze utwory w tej ferii barw zanurzone nie tracą nic na spójności, stanowią jedną monolityczna bryłę tyle, że o wielu odcieniach. Na koniec zdanie o wokalnej stronie przedsięwzięcia - mianowicie liderujący wokalnie Solberg dokonuje tu aktów iście imponujących. Potrafi być furiacki wchodząc w piskliwie skrzeczące rejestry, ryknąć po czym równiutko zaszeptać, zaśpiewać czysto niczym łza by po chwili jeszcze wprowadzić w konsternacje celowo ;) założonym fałszem. Prawdziwy kameleon idealnie dopasowujący swoje walory do muzycznej zawartości, taki jednako typ z rodzaju kochasz albo nienawidzisz bo przyznam wyjątkowo to specyficzna artykulacja w jego wykonaniu. Polecam wszelkiego typu wrażliwcom co w dźwiękach poszukują uniesień i doznań o charakterze niejako metafizycznym, ale również wszystkim otwartym na różnorodne formy kreacji brzmienia w obrębie szeroko rozumianego metalu i rocka. Znajdziecie na Bilateral bogate źródło przeżyć - gwarantuję!

sobota, 9 sierpnia 2014

Being Flynn / Być jak Flynn (2012) - Paul Weitz




Krótki wstęp, zaczyn stanowiący. :) Ojciec na dnie, syn na równi pochyłej i pytania rzecz jasne jak to się skończy i co do tego doprowadziło! Na jednym biegunie szaleństwo, obłęd postępujący, człowiek upodlony, przegrany. Po drugiej stronie nadwrażliwa osobowość, kształtująca wciąż swą konstrukcję. Teraz rozwinięcie, gdzie w kilku zdaniach opinię w elementarnych kwestiach wyrażę. :) Zaskoczenie moje niewątpliwie spore gdy spod ręki typa od American Pie taki kawał wybornego kina wychodzi. Poczucie satysfakcji tym większe, że obawy o wizerunek aktorski Roberta De Niro i Paula Dano przed seansem miałem duże. Szczęśliwie legendarny De Niro i posiadający zadatki na nią Dano oczekiwania z nawiązką spełnili, a Julianne Moore jako dopełnienie tego głównego tandemu wypadła równie fantastycznie. To pokaz wybitnego aktorskiego rzemiosła, reżyserskiej biegłości wraz z pełnym wachlarzem wysokiej klasy umiejętności całej ekipy producenckiej (muzyka, scenografia, montaż) ale i jednocześnie fascynująca opowieść w sensie merytorycznym. Dojrzałe spojrzenie na psychologiczne i społeczne uwarunkowania rozwoju osobowości, wpływu życiowych doświadczeń, autosugestii czy oczywiście sensu stricto samej biologi. Przesłanie pęka od licznych wartościowych spostrzeżeń, napędza indywidualne przemyślenia, budzi refleksje. Jestem po naprawdę dużym wrażeniem emocjonalnej głębi w obrazie i treści zawartej z całą masą własnych konstatacji. One może dla dojrzałych osobowości oczywiste, niestety pesymizm, a może rozsądek czy racjonalny odbiór rzeczywistości przekonuje mnie o kurczeniu się takich ludzkich zasobów. Na koniec puenta mych rozważań, klamra spinająca. Tylko i wyłącznie obcując z ludzkimi porażkami, czy osobiście się z nimi mierząc prawdziwe człowieczeństwo w sobie zbudować jesteśmy w stanie. 

czwartek, 7 sierpnia 2014

Calvary / Kalwaria (2014) - John Michael McDonagh




Żadna czarna komedia, tylko rasowy dramat! Ciężki, przytłaczający, dołujący okrutnie. Duszny, po trosze manieryczny z rozbudowanymi dialogami, umieszczanymi w ustach nie zawsze pasujących do wypowiadanych kwestii osobliwych postaci. To mnie w nim najbardziej irytowało, odbiór całości znacznie zaburzało, bo gdy bohaterowie potoczyście elaboraty przy każdej okazji wygłaszają to autentyzm ginie pod ciężarem dominującej formy. Trochę takie dziwadło twórcy finalnie uzyskali, niedopracowane niestety jakby w pośpiechu kreowane z męczącym brakiem oddechu, taką zadyszką - popędzaną melancholią wespół z próbami werbalnego lansu. Dobry pomysł, kiepskawa realizacja tak zwięźle bym Calvary określił. Treść w zakładanych intencjach głęboka do zwykłej przeciętności amatorszczyzną metod sprowadzona. Nie zmienia to jednak faktu, iż dał do myślenia, pobudził refleksje i pytanie kazał zadać. Jak zbrodnie kleru i milcząca bierność instytucji na oddanych misji kapłanach się odbijają. Toż to niemal przypowieść o Chrystusie płacącym za grzechy była. Krzyż który na barkach dźwigają ciężki grzechami klech bez sumienia. Z tego co się na katechezach za łebka dowiedziałem Chrystus łatwego kawałka chleba "powołanym" nie obiecywał. Szkoda tylko, że sprawiedliwość w rękach "stwórcy" będąca tak bezwzględnie niewinnych karze, a winowajców jakimś cudem przed konsekwencjami chroni! Niezbadane są wyroki boskie, znaczy niemierzalną jest ludzka naiwność. :(

wtorek, 5 sierpnia 2014

Death Denied - Transfuse the Booze (2014)




Krótko - fajna płytka. Szerzej ze wstępem, rozwinięciem, zakończeniem i dygresją na marginesie - southern czy stoner rockiem Polska stoi, wiem to nader daleko posunięta teza. Jednak ukryć się nie da, że ostatnimi czasy spory ruch na scenie wokół tego rodzaju grzania w naszym rodzimym grajdołku notowany. Trochę nowych nazw, kilka już od lat gdzieś na styku undergroundu i sceny oficjalnej z większym lub mniejszym sukcesem egzystujących. Renesans klasycznego twardego łojenia trwa - takiego soczystego mielenia z groovem, bez ściemy i żenady. Pozbawionego lanserki na pseudointelektualnej pozie, opartego wyłącznie na dobrej zabawie, znaczy luz, blues i turbodoładowanie. Był obowiązkowy wstęp to na konkrety teraz czas. Czuć, iż pasja, a nie zwykły lans w przypadku Death Denied tą załogą kieruje. Wróżką nie jestem, ale czytać między wierszami się starając, wychwycić nie trudno, że jak czas i kasę na takie muzyczne hobby się poświęca, precyzyjniej składanie materiału, ogrywanie, nagrywanie, graty i wszelkie z działalnością niszowej kapeli związane zabiegi to trzeba to kochać i mieć w dupie koszty. Bez szans rzecz jasna na spektakularny sukces, bo jak niby wielu gówniarzy się takim spoconym rockiem zainteresuje, gdy wszyscy wokół jedynie rymy klecą. ;) Starzy rockersi nadziei na splendor też nie dadzą, bo większość już zgnuśniała pod ciężarem codzienności, a ci co długie kudły i skóry nad "normalność" przedłożyli to zaledwie garstka. Dotrą zatem goście z Death Denied tylko do maniaków, sprzedadzą trochę krążków nawiedzonym purystom i merchu opchną rodzinie, przyjaciołom, znajomym z roboty i sąsiadom. Zadowolą się ograniczonymi profitami, zapał i energie do dalszej gry czerpać będą z weekendowych koncertowych szaleństw w ciasnych klubach czy czytając pozytywne recki krążka. Zakładam, że one w takiej tonacji zostaną spisane, bo kawał ciekawej roboty kompozytorskiej na Transfuse the Booze dane mi było usłyszeć. Z szacunkiem dla liderów gatunku ale i z ostrożną próbą zarysowania własnej tożsamości. Jest tu wszystko co w takim rasowym graniu obowiązkowe - przebojowy szlif, chwytliwość w obrębie rubasznych riffów, dynamika i energia. Zabrzmiało pianino, klawisze w klasycznych hard rockowych tonacjach zaistniały, jak i głosu  w tle użyczyła niewiasta. Pewnie w porównaniu do debiutanckich epek odrobinę mniej jadu i szorstkiej maniery w numery wtopione ale to taki detal, chociaż w pewnym stopniu charakter brzmienia grupy zmieniający. Problemem jedynie tak jak w przypadku rodzimych deathowych produkcji jakaś taka wyczuwalna, a trudno jasno definiowalna typowo Polska maniera wykonawcza i brak NIESTETY tej iskry jaka powoduje, że z szeregu bardzo dobrych kapel przed ten szereg wyjść się udaje. Nieliczni ten dar posiadają, nie zawsze przy okazji debiutanckiego długograja potrafią go wyeksponować. Liczę, że w przyszłości ten błysk nastąpi i każdy kolejny krążek tą wartość dodaną będzie posiadał. Będę sytuacje monitorował, jak przy okazji Booze'N'Roll... i Appetite for Booze sobie obiecałem. To tytułem zakończenia.

P.S. Słowo bezpośrednio do zainteresowanych. Kadzić nie zamierzałem, szczery do bólu jestem, gdy ganić trzeba besztam bezlitośnie, gdy chwalić to rzecz jasna w komplementach się rozpływam. :) Twardzi goście z was nie wątpię zatem wyważona krytyka tu gwoździem do trumny nie będzie. Zawrotnej kariery nie wróżę, bo i z pewnością złudzeń nie macie, że gdzieś dzięki takim materiałom wybić wyżej wam się uda. I nie mam na myśli kwestii jakości, bo jak napisałem widzę tu kawał profesjonalnej roboty. Zwyczajnie szczyt który teraz osiągnąć możecie to jedynie ograniczona w miarę rozpoznawalność w środowisku maniaków - tych wszystkich co alergię mają na wpychane oficjalnymi kanałami badziewie. Ale tego z pewnością jesteście świadomi. Życzę odnalezienia czegoś ponad profesjonale rzemiosło, czegoś co odróżni was wyraźnie od wielu innych.

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Mój Nikifor (2004) - Krzysztof Krauze




Krauze od lat kitu nie wciska, a jego filmy to dla mnie już niewątpliwie perły rodzimej kinematografii. Nie inaczej jest w przypadku kameralnej opowieści o artyście ludowym Epifaniuszu Drowniaku vel Nikiforze Krynickim - z uroczą muzyką i malowniczym pejzażem uzdrowiska w tle. Niby materiał na fabułę dosyć nudny, bo czym można widza porwać gdy bohaterem uparty „miejscowy dziad” z bełkotliwą mową, którego spotkawszy na ulicy, my „normalni” obywatele w większości szerokim łukiem byśmy ominęli. Tu właśnie mistrzowski charakter warsztatu Krauzego się objawia, że prócz biograficznego wątku samorodnego artysty pewną wartość dodaną w historii zamieścił. Marian Włosiński i jego poświęcenie dla obcego człowieka tak naprawdę istotą tej ballady. To film na równi o irytującym Nikiforze jak i jego opiekunie u schyłku życia przez los zesłanym. Kapitalnie naturalna Krystyna Feldman po premierze na ustach krytyki była, w ohach i ahach jednogłośnie wychwalana. Zasłużyła oczywiście na nie, jednak bez równie ciekawej postaci wykreowanej przez Romana Gancarczyka jej rola dość płaska by była. To Gancarczyk przede wszystkim moja uwagę przykuł, pięknie za pośrednictwem postaci dając dowód na bezinteresowne bycie człowiekiem. Fakt poświęcił być może za dużo, gubiąc relacje z rodziną, Może to jednak nie było wyrzeczenie, a ucieczka. Z tą wątpliwością ten wartościowy obraz mnie zostawił. 

niedziela, 3 sierpnia 2014

Fear Factory - Mechanize (2010)




Wahania formy Fear Factory stały się immanentną częścią ich funkcjonowania, znaczy mam na myśli sytuacje gdzie albumy o wysokiej jakości przeplatane są systematycznie tymi słabszymi lub bez eufemizmów językowych, gniotami zwykłymi. Wystarczy prześledzić ich karierę by zobaczyć takie perły jak Demanufacture, Obsolete czy będący clou tej refleksji Mechanize, sąsiadujące bezpośrednio ze słabszym Digimortal czy zwyczajnie chałowymi Transgression i The Industrialist. Gdzie powód takiej labilności, w czym tkwi problem tej ekipy, że jak już nadzieje rzeszy fanów spełnią to za chwilę w konsternacje ich wprawiają pytaniem co tu kurwa jest grane! Ktoś rzekłby iż geneza takiej chwiejności w składzie niestabilnym tkwi, jednako nie jest tak do końca oczywiste, że stały line up równa się jakość wyborna płyt. Bo bez fundamentalnych postaci jak i z nimi w składzie Fear Factory zarówno klasyki jak i koszmarki kompozycyjne popełniało. Teza zatem ta najprostsza obalona, a ja zamiast rozplątać tą skomplikowaną zagadkę wolę odpuścić sobie poszukiwania przyczyn, przemilczeć jej powody i zwyczajnie skupić się na tym co wartościowe w karierze fabryki było i pewnej analizie, ograniczonej jednako poddać teraz Mechanize. Powrócił Dino Cezares, a za zestawem perkusyjnym zasiadł ultra precyzyjny miotacz w osobie Gene'a Hoglana i już ten skład personalny powód do ogromnych oczekiwań dawał.  Balon wymagań nadęty, finalnie szczęśliwie przetrwał konfrontacje z nowym produktem legendy. Nie pękł z hukiem czy inaczej powietrze z niego szybko nie zeszło, tylko na tyle mocno formacje zmobilizował, że kompozycje na siódmym długograju zamieszczone prawdziwymi diamencikami się okazały. Kapitalnie nawiązały do tych kultowym dzieł sprzed lat, formę wyborną grupy wieszcząc. Dla mnie prywatnie ten krążek dziełem równie ekscytującym jak te co lata temu konkretnie moją muzyczną wrażliwością szarpnęły. Są tu zarówno konkretne turbo doładowania na szybkostrzelnych riffach osadzone, chwytliwe zagrania, gdzie dominantą równowaga pomiędzy nośnym charakterem para melodii, a agresją i zimnym powiewem industrialu made in Fear Factory. Potrafi Mechanize energiczny cios wyprowadzić, buchnąć brutalną agresją, pogruchotać kości kanonadą z blastami na czele, ale równie intensywnie w fazie końcowej w nostalgiczny trans wprowadzić numerami opartymi na leniwie rozwijającym się temacie z subtelną elektroniką w tle rozbrzmiewającą. Ja tam jestem od lat tym aktem dźwiękowej kreacji ukontentowany i wyłącznie chuj mnie strzela (irytacja fana), że tak oczekiwana kontynuacja tej fascynującej ścieżki o mur bezsilności twórczej pod szyldem The Industrialist wciskanej się rozbiła. Trudno tu w miarę przyzwoitych określeniach opisać jakież było moje rozczarowanie kiedy to z drżącymi łapskami przycisk play wciskałem, a me uszy wypełniła totalna żenada! OK - będę uczciwy, może przyzwoity mini cd z ostatniej produkcji Fear Factory by się wycięło, ale nie o tym tutaj być miało. Jak ktoś ciekaw bardziej detalicznej refleksji w temacie albumu z 2012-ego bez problemu na blogu je odnajdzie. Chociaż po prawdzie czasu mi było szkoda by szerzej tą porażkę opisywać. Zamiast więc pastwić się nad tym kitem wole podniecać się zawartością tego co szlachetne spod łap Burtona C. Bella i spółki wypełzło. Życzę sobie zatem SMACZNEGO! :)

piątek, 1 sierpnia 2014

Wakolda / Anioł śmierci (2013) - Lucía Puenzo




Przez cały niemal seans wyraźnie twórcy ujawnienia tożsamości pozbawionego emocji Pana doktora unikają, chociaż dla każdego historycznie odrobinę obeznanego widza jasne niewątpliwie od początku kim jest ten zaangażowany pasjonat ludzkiej anatomii i fizjologii. Gdyby nie ten detal, obraz oglądałoby się jak dobrze skrojony thriller - taką mroczną poniekąd opowieść o psychologicznych uwarunkowaniach istot ludzkich. Jednak przez pryzmat faktów o naturze historycznej ciężar gatunkowy tej produkcji staje się zdecydowanie bardziej istotny. To nie jakaś tam postać będąca produktem wyobraźni scenarzysty, to realna osoba, pełna pasji która w obsesje ewoluując żadnych granic nie toleruje. Wyrachowana, zimna i bezwzględna jednoznacznie wyłącznie na cel nakierowana. W tle sporo symboli, alegorii i poszlak mniej lub bardziej oczywistych, one materiału do przemyśleń dostarczają z tym, że ich nadmierne bogactwo pewien bałagan powoduje. Pojawia się na koniec pytanie, co ten obraz udowadnia, co chce nakreślić, a może jakie wątpliwości zasiać. Mam problem z odczytaniem tych intencji, analizuje je w wielu kontekstach, poszukuje uparcie odpowiedzi i jestem po części bezradny. Chyba, że trywialna puenta tutaj meritum stanowi. Człowiek obsesji porzucić nie jest w stanie, póki celu nie osiągnie. Tak oczywista prawda, a ja niepotrzebnie szerszą perspektywę węsze?

Drukuj