wtorek, 5 sierpnia 2014

Death Denied - Transfuse the Booze (2014)




Krótko - fajna płytka. Szerzej ze wstępem, rozwinięciem, zakończeniem i dygresją na marginesie - southern czy stoner rockiem Polska stoi, wiem to nader daleko posunięta teza. Jednak ukryć się nie da, że ostatnimi czasy spory ruch na scenie wokół tego rodzaju grzania w naszym rodzimym grajdołku notowany. Trochę nowych nazw, kilka już od lat gdzieś na styku undergroundu i sceny oficjalnej z większym lub mniejszym sukcesem egzystujących. Renesans klasycznego twardego łojenia trwa - takiego soczystego mielenia z groovem, bez ściemy i żenady. Pozbawionego lanserki na pseudointelektualnej pozie, opartego wyłącznie na dobrej zabawie, znaczy luz, blues i turbodoładowanie. Był obowiązkowy wstęp to na konkrety teraz czas. Czuć, iż pasja, a nie zwykły lans w przypadku Death Denied tą załogą kieruje. Wróżką nie jestem, ale czytać między wierszami się starając, wychwycić nie trudno, że jak czas i kasę na takie muzyczne hobby się poświęca, precyzyjniej składanie materiału, ogrywanie, nagrywanie, graty i wszelkie z działalnością niszowej kapeli związane zabiegi to trzeba to kochać i mieć w dupie koszty. Bez szans rzecz jasna na spektakularny sukces, bo jak niby wielu gówniarzy się takim spoconym rockiem zainteresuje, gdy wszyscy wokół jedynie rymy klecą. ;) Starzy rockersi nadziei na splendor też nie dadzą, bo większość już zgnuśniała pod ciężarem codzienności, a ci co długie kudły i skóry nad "normalność" przedłożyli to zaledwie garstka. Dotrą zatem goście z Death Denied tylko do maniaków, sprzedadzą trochę krążków nawiedzonym purystom i merchu opchną rodzinie, przyjaciołom, znajomym z roboty i sąsiadom. Zadowolą się ograniczonymi profitami, zapał i energie do dalszej gry czerpać będą z weekendowych koncertowych szaleństw w ciasnych klubach czy czytając pozytywne recki krążka. Zakładam, że one w takiej tonacji zostaną spisane, bo kawał ciekawej roboty kompozytorskiej na Transfuse the Booze dane mi było usłyszeć. Z szacunkiem dla liderów gatunku ale i z ostrożną próbą zarysowania własnej tożsamości. Jest tu wszystko co w takim rasowym graniu obowiązkowe - przebojowy szlif, chwytliwość w obrębie rubasznych riffów, dynamika i energia. Zabrzmiało pianino, klawisze w klasycznych hard rockowych tonacjach zaistniały, jak i głosu  w tle użyczyła niewiasta. Pewnie w porównaniu do debiutanckich epek odrobinę mniej jadu i szorstkiej maniery w numery wtopione ale to taki detal, chociaż w pewnym stopniu charakter brzmienia grupy zmieniający. Problemem jedynie tak jak w przypadku rodzimych deathowych produkcji jakaś taka wyczuwalna, a trudno jasno definiowalna typowo Polska maniera wykonawcza i brak NIESTETY tej iskry jaka powoduje, że z szeregu bardzo dobrych kapel przed ten szereg wyjść się udaje. Nieliczni ten dar posiadają, nie zawsze przy okazji debiutanckiego długograja potrafią go wyeksponować. Liczę, że w przyszłości ten błysk nastąpi i każdy kolejny krążek tą wartość dodaną będzie posiadał. Będę sytuacje monitorował, jak przy okazji Booze'N'Roll... i Appetite for Booze sobie obiecałem. To tytułem zakończenia.

P.S. Słowo bezpośrednio do zainteresowanych. Kadzić nie zamierzałem, szczery do bólu jestem, gdy ganić trzeba besztam bezlitośnie, gdy chwalić to rzecz jasna w komplementach się rozpływam. :) Twardzi goście z was nie wątpię zatem wyważona krytyka tu gwoździem do trumny nie będzie. Zawrotnej kariery nie wróżę, bo i z pewnością złudzeń nie macie, że gdzieś dzięki takim materiałom wybić wyżej wam się uda. I nie mam na myśli kwestii jakości, bo jak napisałem widzę tu kawał profesjonalnej roboty. Zwyczajnie szczyt który teraz osiągnąć możecie to jedynie ograniczona w miarę rozpoznawalność w środowisku maniaków - tych wszystkich co alergię mają na wpychane oficjalnymi kanałami badziewie. Ale tego z pewnością jesteście świadomi. Życzę odnalezienia czegoś ponad profesjonale rzemiosło, czegoś co odróżni was wyraźnie od wielu innych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj