Do
Dark Tranquillity mam w zasadzie stosunek podobny jak do In Flames, czyli tej
drugiej znacznie bardziej popularnej ekipy ze szwedzkiego zagłębia melodyjnego
death metalu. To znaczy czasem głównie z sentymentu powrócę szczególnie do
albumów z początków ich działalności, ale na dłużej niż chwilowo nie są w
stanie przyciągnąć mojej uwagi. Winę za taką sytuację zrzucam na zespoły, bo
ich oferta niestety nie przetrwała próby czasu, a zmiany stylistyczne
konsekwentnie dokonywane wpędzały ich co raz głębiej w ślepe uliczki. Tak jak twórcy The Jester Race ostatecznie „s-korn-nowacieli”, tak DT w którymś momencie stał się
nudnym powielaczem własnych pomysłów. Problemem jednak w przypadku autorów The
Mind’s I w późniejszej fazie działalności nie był przerost mainstreamowej popularności,
tylko niemal całkowity jej brak, co zmusiło poniekąd do powrotu do cięższego
grania i przede wszystkim ograniczenia popularnych w gatunku, ale im akurat
niekoniecznie posłuch zwiększających czystych zaśpiewów, stosowanych w kontrze do
ostrego growlowania. Spięli się Panowie kilkukrotnie i w sumie kilka niezłych
albumów urozmaicanych elektroniką nagrali, lecz myślę, że jakiegokolwiek
błyskotliwego przełomu nie zaliczyli. Stąd moje zainteresowanie ich
funkcjonowaniem umarło i tak od może już dekady nie śledzę na bieżąco, co i w
jakiej jakości serwują. Jak okoliczności sprzyjają, to wrzucę sobie najczęściej
właśnie krążek z 1997 roku i przenoszę się do czasów, kiedy zapomniany już
Morbid Noizz od deski do deski czytałem, przy dźwiękach ekip promowanych ówcześnie przez
tego rodzimego dystrybutora kilku czołowych metalowych wytwórni. W takim nieco
kombatanckim tonie wybrzmi ta refleksja, z naciskiem na idealizowanie młodzieńczych czasów, kiedy gusta
się kształtowały, a spontaniczność, zaangażowanie i przede
wszystkim pasja popychały mnie do oszczędnego dysponowania skromnym budżetem,
by tylko na nowe kasety wystarczało. Dokonywałem wtedy ekonomicznych cudów,
nalewałem z próżnego i licznych przyjemności sobie odmawiałem byleby na nośniki z nowo poznanymi kapelami złociszy
nie brakowało. Na The Mind’s I także odpowiednią kwotę wysupłałem i akurat tej
inwestycji nie żałowałem, a z dzisiejszej perspektywy, kiedy oczywiście na tryb
sprzed lat się przestawię doskonale rozumiem dlaczego. Na krążku masa ciętych
riffów zagościła, sporo perkusyjnej kanonady i oczywiście nieprzeholowanej
chwytliwej zabawy melodią, odpowiednio skontrastowanej jadowitym wokalem.
Świadome ukłony w stronę klasyki hard rocka i heavy metalu sprawnie ożenione z
energetycznym obliczem kąśliwego skandynawskiego brzmienia zostały, a wszystko w
klamrę spięte charakterystyczną tożsamością grupy. I nawet jeśli przy okazji
kolejnych wydawnictw propozycję urozmaicali, wprawy i ogłady nabierali to w
moim przekonaniu niczego, co by tak kapitalnie wiązało kąśliwe riffy, młodzieńczą werwę,
muzyczną wyobraźnię, szacunek dla legend z przeszłości i wreszcie
instrumentalny warsztat nie nagrali. Takie oto przekleństwo Dark Tranquillity,
że stylistyka, którą praktykowali nie bardzo rozwojowa była/jest, bo w niestety w
ciasnych ramach osadzona, a jak już poza te ograniczenia starali się nos wysunąć, to okazywało się, że w inną spętaną schematami niszę wkraczali. Może nie było
to wpadanie z deszczu pod rynnę, niemniej jednak zamiast na rozsłonecznione
tereny zawędrować, oni po kilku przemoczonych latach asekuracyjnie parasol
zakupili i pod nim się chroniąc nie bardzo ochotę na kolejne ryzyko przejawiali.
Ustabilizowali pozycję i nawet nie dostrzegli, że to tylko była względna równowaga, która właściwie systematycznie spychała ich na margines. Dzisiaj
w moich oczach stanowią jeden z bardziej reprezentacyjnych przykładów osadzenia
swojej twórczości na mieliźnie, bo kilka odważniejszych prób wypłynięcia na
szersze wody zakończyło się fiaskiem i finalnie powrotem w panice do
macierzystego portu, w którym niby jest bezpiecznie, ale perspektyw na większą
przygodę nie ma żadnych. Niewiele wiem, co u nich obecnie słychać, świadom
jestem, że albumy z ich logiem na rynku się pojawiają, ale brak mi ochoty na
konfrontowanie się z ich zawartością. Także zachowam się powściągliwie i swoje
narzekania jak i mój entuzjazm wyłącznie w tym jednorazowym tekście wyrażę, w
odniesieniu do albumu, który za zarówno początek, jaki i symbolicznie koniec
ich wspinaczki uznaję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz