piątek, 5 maja 2017

The Dead Weather - Sea of Cowards (2010)




Nie jestem ślepym fanem, nie przekonałem się mimo kilku upartych prób do rozpasanej maniery The White Stripes jak i podobnie ostatnio wałkowany drugi album The Raconteurs ekscytacji we mnie nie wzbudził. Jedynie obok systematycznie przesłuchiwanych krążków The Dead Weather solowe albumy White'a posiadają ten magnetyzm, który względnie systematycznie mnie przyciąga, ale to akurat temat na inny wpis. Argumentem, może nawet i kluczowym natomiast w przypadku "pogody" dziki, nieokrzesany wokal Alison Mosshart - w tej wyrazistej charyzmie moc nieprawdopodobna. Może nie jest to fascynacja bezgraniczna, raczej bardziej ciekawość wraz potrzebą urozmaicenia muzycznych przeżyć, jednak jakby stanu tego nie definiować przyjemność z kontaktów z tym projektem młodej ikony rocka jest spora, choć nadal jeszcze nie optymalna. Staram się zatem na bieżąco odkrywać zawartość szczególnie jedynki i dwójki, przy okazji poniżej refleksji kilka w temacie Sea of Cowards archiwizując. Przester gitarowy na drugim krążku TDW bezdyskusyjnie rządzi, siła przekazu oparta na podrasowanym brzmieniu wioseł i na specyficzny sposób "funkującej" rytmice. To jest surowy rockowy hałas, czasem nawet irytujący jazgot (patrz solówki :)), ale też dzięki bujającemu punktowaniu sekcji i szorstkiej, aczkolwiek chwytliwej melodyce całość stanowi produkt przystępny, chwilami wręcz przyjazny. Na własny użytek nazywam ten rodzaj wibracji rockiem tanecznym, bo bioderka skutecznie uaktywnia - rockiem ze swadą potraktowanym nośnym groovem na bazie pulsu czarnego funky i dla pikanterii doprawionym krautową elektroniką. W mądrych magazynach doczytałem, że to też granie bogate bluesową tradycją, tyle że ja akurat dostrzegam jedynie symboliczne wpływy gatunku. Więcej w graniu na Sea of Cowards pokrewieństw z Rage Against the Machine, poniekąd zapatrzonych w stronę Led Zeppelin, tudzież w amerykański funk lat 70-tych niż tradycji czysto bluesowej. To osobiste skojarzenia, rozumiem iż nieco ryzykowne powiązanie, jak jednak inaczej miałbym tutaj napisać skoro blues w muzyce The Dead Weather spostrzegam jako inspirację co najwyżej drugoplanową. Pewnie się nie znam, błądzę niczym ślepiec, opieram się na intuicji bardziej niż na doświadczeniu, które mogłoby pochodzić z licznych odsłuchów. Zaczynam bowiem swoją przygodę z tą barwna trupą, brak mi może jeszcze dystansu, dźwięki nie okrzepły w mojej świadomości wystarczająco. Niejako neofita to pisze, więc jakby co koneserzy pewnie zripostują. :) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj