poniedziałek, 8 maja 2017

Norma Jean - Meridional (2010)




Zanim z Meridional na dobre się zapoznałem, na hasło chrześcijański metalcore, tudzież mathcore o obliczu screamo dostawałem gęsiej skórki. Nie dlatego, że ekscytacja sięgała zenitu lecz wprost przeciwnie – w tych momentach, kiedy o tego rodzaju stylistyce myślałem zimne poty mnie oblewały. Na rany Chrystusa jakiż to umysł bystry i przewrotny wymyślił skrzyżowanie katechizmu z darciem ryja i sprzedać taką hybrydę zapragnął przykładnej, może ździebko zbuntowanej młodzieży z dobrych domów. Takim upudrowanym kontestatorom w markowej odzieży, którą lubią czasem przepocić nie tylko podczas stosunku w ubikacji. Jak napomknąłem u początku tego chamskiego i fatalnie stylistycznie zbudowanego tekstu, takie około metalowo-punkowe „coś” o Panu Naszym Wszechmogącym, ewentualnie moralizatorskim pierdoleniu bardziej na moją mordę wbijało uśmiech politowania niż wzbudzało jakiekolwiek zainteresowanie, nie mówiąc już o szacunku. Do czasu jednak! Moment przełomowy, ten muzyczny przyszedł bowiem z zaskoczenia, zmieniając podejście szydercy nie do gatunku i sceny, jako całości, lecz wyłącznie jednego wyjątkowego bandu, można i powiedzieć nawet do jednej znamiennej płyty. Norma Jean na Meridional bowiem w większości numerów (bo nie wszystko to złoto), dała pokaz muzycznej przenikliwości, sprytu i obycia, których za cholerę po takich typach zza oceanu bym się nie spodziewał. Kompozycyjnie niby to złożone i chwytliwe zarazem, bardzo brutalne na zmianę z melodyjnym sznytem, z ekspresją granicząca z obłędem, by po chwili lecieć zblazowaną manierą (a fuj) nu metalową. Raz ciosy markują, innym razem precyzyjnie trafiają spustoszenie wokół czyniąc i co ciekawe, nawet w tym momentach nieco oszukańczej zagrywki stylizowanej tylko na agresywne jebnięcie w moich oczach nie tracą wiarygodności. Albo mnie ci kolesie skutecznie wymanewrowali, względnie omamili, albo to w rzeczywistości kawał kapitalnej aranżerskiej roboty i spora wyobraźnia muzyczna w nich siedzi, a ja bystrzacha (i tak dalej po linii samouwielbienia) wychwyciłem ten zakamuflowany pod fatalnie brzmiącym gatunkowym hasłem talent. Jaka opcja prawidłowa, tak po prawdzie (tutaj powinno z rozpędu znaleźć się wulgarne słowo z nazwiskiem naszego błogosławionego Pana „prezydenta” pośrednio kojarzone, ale się nie znajdzie, bo kultury to akurat na ulicy się nie uczyłem) hmmm… kontynuuje wątek, ***** mnie obchodzi! Najciekawsze i symptomatyczne, że jak słucham Meridional to w dźwiękach echa takich mistrzów jak Mastodon także dostrzegam i absolutnie nie myślę o zawartości merytorycznej tego co wokalista wykrzykuje, bo w pełni na dobrej instrumentalnej robocie się skupiam. Pomaga mi w tym ograniczona znajomość używanego języka, szczególnie w formule „ze słuchu i niewyraźnie”, a boję się gruntownie w tekstach pogrzebać, aby się przez ich światopoglądową, idealistyczną „głębię” do całości nie zrazić. Zarzucam zatem na słuchawki to chrześcijańskie (chyba, tak przynajmniej o nich przecież piszą) darcie ryja i pozwalam porwać się chwili - do chwili, kiedy po dwóch, trzech odsłuchach mam ochotę powrócić do tych albumów, które bez żadnych przeszkód formalnych w pełni zaspokajają moje potrzeby w kwestii treści i formuły. Taki to z Meridional związek nie do końca w świadomości zaakceptowany - może nie wstydliwy ale i nie w pełni satysfakcjonujący. Takie też o tym albumie moje pisanie – nie do końca poważne i w całej rozciągłości nieprofesjonalne, ale przede wszystkim moją pokrętna naturę zadowalające. Człowiek chciałby poziom wysoki prezentować ale umiejętności mu brakuje! Wstyd we mnie dojrzewa, opuszczona głowa gotowość do pokuty sygnalizuje. Ha ha ha - czekam więc na karę, adekwatną do czynu. :)

P.S. Kitu w tą powyższą konstrukcję nawciskałem, a teraz najprawdziwszą prawdę jak na świętej spowiedzi zdradzę – przesłuchałem Meridional, bo mnie obraz z frontu zaciekawił i teledysk do Deathbed Atheist wizualnie zaabsorbował. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj