niedziela, 31 marca 2019

Slayer - Reign in Blood (1986)




Wracam pamięcią do przeszłości, jest rok 1999 i Testament wydaje kapitalny The Gathering i od tego momentu jak kojarzę rozpoczyna się chwilowa druga młodość thrash metalu. Potwierdzona zarówno powrotem w często doskonałej formie starych thrashowych załóg, jak i w takich okolicznościach naturalną modą wśród młodzieży na granie według klasycznych szablonów, czy w chwilę po ostudzeniu trendu na odmładzanie gatunku poprzez jego unowocześnianie. Dlaczego o tym wspominam w kontekście albumu z prehistorycznego roku 1986-ego? Właśnie ze względu na rolę czasu i nieubłagany jego upływ, bowiem wówczas Reign in Blood, powstały w połowie lat osiemdziesiątych był zaledwie krążkiem 13-letnim, a jego status już wtedy w uzasadniony sposób predestynował go do roli klasyka i tak był w metalowym środowisku oczywiście traktowany. Zadaję sobie zatem pytanie, jak mam spojrzeć na Reign in Blood z perspektywy dzisiejszej, kiedy druga fala thrashowej ekspresji wydaje się doświadczeniem potwornie wiekowo zaawansowanym, a Reign in Blood za zaledwie kila lat stuknie (ja pierd***!) czterdziestka! Po chwili namysłu dokonanego w towarzystwie dźwiękowej zawartości trzeciego longa Zabójcy doszedłem do przekonania, że pomimo dość archaicznego brzmienia album zachował główny walor, a jest nim oczywiście czysta energia, skondensowana w formie ultraszybkich riffów made in Hanneman/King, napędzanych perkusyjną kanonadą Lombrado. Potwornie groźnej dla aparatu słuchowego i moralności publicznej bezlitosnej lawiny jazgotliwych solówek, precyzyjnie niczym brzytwa tnącego gitarowego szaleństwa. Wciąż słychać, że to dźwięki z jeszcze ciemniejszej strony mocy, czuć w nich przeszywającą atmosferę sensacji, prowokacji i kontrowersji, a ich ekstremalny charakter nadal potrafi rozstroić nerwy osobnikom nawet w miarę odpornym na hałas, bądź tym wielu starszym metalowcom, którzy do hałasu sentyment posiadają, lecz stracili już nieco odporność na wrzaskliwe granie. Nie będę kitu cisnął, że jak niegdyś bywało tak i obecnie zaczynam dzień ekstremalnie i tak samo go zamykam, bo więcej w nim obecnie muzyki stonowanej, bądź poszukującej inspiracji w bluesie czy hard rocku, niż agresywnej gitarowej młócki. Lecz pomimo praktycznego zdystansowania do metalowej sceny i tylko sporadycznego powracania do death/thrashowej estetyki, to nie napiszę niczego krytycznego o Reign in Blood, bo zwyczajnie nie byłbym uczciwy wobec siebie i własnych  subiektywnych odczuć. Stąd będąc jeszcze świadom znaczenia wypowiadanych słów i dokonywanych osądów oświadczam, że taka bezkompromisowa motoryczna petarda jak Reign in Blood jest tylko jedna, mimo że od przełomowego 86-ego scena nie zasypywała gruszek w popiele. 

czwartek, 28 marca 2019

The Secret Scripture / Tajny dziennik (2016) - Jim Sheridan




Tajny dziennik to bardzo klasycznie opowiedziana historia, ze spójną fabułą kilkuwątkową, która zawiera wszystkie kluczowe komponenty jakich widz wrażliwy i łasy na ran rozdrapywanie oczekuje. To z perspektywy zaspokajania gustów dość pospolitych, warsztatowo i fabularnie w zasadzie nic wyjątkowego, chociaż w kategorii melodramatu film wyróżnia się na plus, gdyż pokazuje uczucia bez skrajnie nadmiernej egzaltacji i w całkiem autentyczny sposób. Posiada też dopracowaną konstrukcję scenariusza, w niej nieprzekombinowane ziarno tajemnicy i wreszcie wyraźnie ukazane skomplikowane tło historyczne, z poruszającym wątkiem społecznym, więc tkwi w nim również walor edukacyjno-poznawczy. Psychologia postaci natomiast, mimo iż nie stanowi niebywale ekscytującej podróży w głąb ludzkiej psychiki, to nie wzbudza też konsternacji nad nieprawdopodobieństwem obranej ścieżki analitycznej. Taka to produkcja dopracowana estetycznie, solidna merytorycznie i jednocześnie bez błysku, który ponad coraz częściej mnie akurat nużącą poprawność wznieść ją miałby szansę. Co nie wyklucza, iż może się podobać, szczególnie płci silniej uwrażliwionej i zazwyczaj sfokusowanej na klasycznej romansowej dramaturgii. Fortepian w tle retrospekcyjnej narracji akompaniuje, budując właściwy klimat dźwiękowy dla miłosnej opowieści o zazdrości, zawiści i nikczemności. Płynnie sens historii zgłębiam, wzruszenie łez kanały stara się zapalczywie drenować, ale też świadom jestem, że Jim Sheridan robił przed laty bardziej fascynujące kino, które jeśli dobrze pamiętam od czasów Boksera jest już tylko wspomnieniem.

środa, 27 marca 2019

Albert Nobbs (2011) - Rodrigo García




Chociaż temat, czas i miejsce akcji oraz cały anturaż scenograficzny wydawał się potencjalnie pociągający, to nie potrafiłem dać się wystarczająco mocno wciągnąć w tą historię, bowiem ona mało wyrazista, mdła, a nawet monotonna. I gdyby nie wspaniała rola Glenn Close (również gra całej świetnie dobranej obsady) obraz byłby tylko poprawną, pozbawioną emocjonujących interwałów próbą ukazania skomplikowanej tożsamościowo, zaburzonej emocjonalnie postaci, a tak dzięki mistrzowskiemu aktorstwu stał się autentycznie pięknie stonowanym i wzruszającym portretem człowieka bezgranicznie wierzącego we własne marzenia. Fizycznie o aparycji manekina, wewnętrznie konstrukcji wrażliwca – wycofanego i skromnego, żyjącego wyłącznie dyskretną ideą zbudowania własnego szczęścia, w naiwnym poczuciu możliwości jego realizacji. Albert wywołuje litość, wzbudza też sympatię, niestety wydumana retoryka obrana przez reżysera i liryczność nazbyt nużąca serce porusza lecz emocji w sensie kinowego przeżycia już tak intensywnie nie wzbudza.

wtorek, 26 marca 2019

The Mule / Przemytnik (2018) - Clint Eastwood




Oj dość nierówny jakościowo bywa Clint ostatnio i choć zdarza mu się wybierać do realizacji projekty mało intrygujące i zupełnie nieinspirujące, to „Muł” jest naprawdę fajny i dał mi ogromną frajdę, gdyż na takiego Clinta od dłuższego czasu czekałem. Postać Earla zainspirowana została autentyczną historią zatrzymania najstarszego przemytnika w branży narkotykowej, lecz w kinowej wersji, w sensie sentymentalno-nostalgicznym nie pozbawiono jej też wątków autobiograficznych, czy odniesień do kultowego Walta Kowalskiego. Earl to też weteran wojenny, również o konserwatywnych przekonaniach i równie intensywnie czerpiący z życia kosztem zaniedbywania relacji rodzinnych. Tkwiący mentalnie w głębokiej przeszłości, zupełnie nieprzystosowany do współczesności, lecz mimo to na swój specyficznie sarkastyczny sposób zimnokrwisty i filuteryjny. Earl swego czasu zbierał laury jako uznany hodowca kwiatów, sporo też w przeszłości jeździł, bo lubił i nadal czerpie przyjemność z jazdy, przy okazji zabijając w ten sposób czas dobrze sobie dorabia. Tyle że rola muła dla kartelu narkotykowego to niebezpieczna fucha, a związane z nią ryzyko względnie szybko komplikuje już mocno niestabilne życie zmarginalizowanego staruszka. Nie jest to zdecydowanie film o przestępczej branży, choć jej specyfika oczywiście odbija się w ukazanych losach bohatera, lecz w samej rzeczy jest to wartościowy obraz o człowieku, który nie całkowicie, ale jednak zasadniczo przegrał swoje życie, bowiem priorytety w młodości mu się pomieszały i dopiero teraz u schyłku swego życia naturalnie dostrzega własne błędy starając się zadośćuczynić swym bliskim. Jak Eastwood przyzwyczaił w swych największych dziełach, tak i w Przemytniku odczujemy silne emocjonalne poruszenie, zarówno ogólne nad losem ludzkim jak i szczegółowe intensywne w kilku scenach bardzo refleksyjnych. Nie ma zaś w Przemytniku irytującej i ośmieszającej wymowę ckliwości z obowiązkowym happy endem czy każdorazowym zalewaniem się łzami i wpadaniem sobie w ramiona, gdy przebaczamy. Sporo tutaj nienachlanego dydaktyzmu między wierszami, bez łopatologii praktycznie stosowanej i bez ofensywnej propagandy moralizatorskiej, które z miejsca zabiłyby istotę magnetyzmu dramatów Eastwooda. Są obowiązkowe perełki w postaci sceny barowej, odniesień do naznaczania i etykietowania, czy ironizowania w kontekście poprawności politycznej – wszystkich słownych gierek z przekorą i sarkazmem w roli głównej. Bo Eastwood posiada dar, którego próżno szukać u innych konserwatywnie zaprogramowanych twórców, że wrzucając do wspólnego kotła, cholernie ważne banały o roli rodziny, wulgarną seksistowską goliznę, hedonistyczne męskie przyjemności, przemoc, rasizm i homofobię, to nikogo nie obraża, a nawet potrafi przyłapać przewrażliwionych na tym tle radykałów na chwilowym zaprzestaniu marszczenia czoła. :) Ma ten prawicowy sukinkot wielkie serducho i kapitalną umiejętność obnażania i ośmieszania wszelkich ideologicznych umysłowych odpałów i jedyne co mnie po seansie martwi, to fakt że chyba to ostatnie jego słowo w kinie, a na pewno ostatni taki Eastwood z Eastwoodem. Czas jest przecież bezwzględny, a drugiego takiego lirycznego wirażki na horyzoncie nie widzę.

poniedziałek, 25 marca 2019

Slayer - South of Heaven (1988)




Po petardzie jaką niewątpliwie Reign in Blood było, przyszedł czas na swego rodzaju szok, czyli krążek który oprócz turbo thrashowych pocisków, stawiał nie mniejszy akcent na wałki co nieco wolniejsze. Trudno jednak uznać South of Heaven za album mniej intensywny - z pewnością w konfrontacji z poprzednikiem znacząco inny, lecz programowej agresji w nim nie brakuje. Jest jej równie wiele, lecz ona osadzona na konkretniejszym kręgosłupie aranżacyjnym, bardziej rozbudowanym szkielecie konstrukcyjnym dającym numerom więcej powietrza i przestrzeni. Obawa zapewne była, że radykalni wyznawcy ujadać będą, ale jak się okazało kult mimo to nie przygasał, a jego ewolucja dawała uzasadnioną nadzieję, iż Slayer nie zamknie się w jednowymiarowej death/thrashowej konwencji i w przyszłości przyniesie jeszcze pośród ognistej młócy intrygujące gatunkowe czy warsztatowe rozwiązania. Uznaje zatem osobiście strategię z South of Heaven za rozsądnie dobraną do okoliczności czasu - ryzykowną, ale przede wszystkim pro rozwojową i intuicyjnie osadzoną w potrzebach samych muzyków. Po cholerę przesuwać granice ekstremy tam gdzie staje się to absurdalne i groteskowe. W temacie prędkości doszli do muru, pokazali tyle ile w owym czasie było konieczne aby ściągnąć na siebie uwagę - innymi słowy wykazali się i postawili kropkę. Przyszedł czas by podkreślić ciężar oraz zabłysnąć dojrzałością kompozytorską, co w jakości najwyższej uczynili. Skleili znakomicie genialne riffy Jeffa i Kerry'ego, efektowne i efektywne bębnienie Dave'a z szaleństwem wokalnym Toma tworząc zapamiętywalny materiał. Ponadto wykorzystali promocyjny atut dodatkowy jaki na talerzu podali im samozwańczy histeryczni obrońcy moralności. Ci wszyscy tropiciele sensacji czy żywiący się cudzym nieszczęściem polityczni padlinożercy, gdy kontrowersyjny singiel Mandatory Suicide zaistniał. Wielkie larum podniesiono, oburzenie święte zamanifestowano - kurz opadł i dzisiaj tylko muzyka ma znaczenie, a ona wiele mówi nie tylko przez pryzmat licznych kontekstów. 

P.S. Tekst naturalnie pozbawiony atutu odkrywczości, gdyż ponieważ. ;)

czwartek, 21 marca 2019

Wag the Dog / Fakty i akty (1997) - Barry Levinson




Osią scenariusza działania wojenne USA na terenie Republiki Albanii - ofiarna batalia samozwańczego strażnika porządku światowego z nuklearnym terroryzmem. Konfliktu sfingowanego po to tylko aby przykryć seks aferę na finiszu kampanii prezydenckiej. Środkami do uzyskania celu wszelkie odmiany medialnej manipulacji, inaczej krętactw na potężną skalę, wyreżyserowanych przez speców od pijaru, ze scenariuszem na bieżąco dopasowywanym do cynicznych potrzeb. Wciskanie kitu i wyciskanie patriotycznego oburzenia, poruszenia, wzruszenia - wszelkich użytecznych pragmatycznie emocjonalnych reakcji, bowiem powszechnie wiadomo, iż w tej branży wszystkie chwyty dozwolone aby tylko zachować bądź zdobyć stołki. Bohaterami perfidni manipulatorzy, producenci masowej histerii bez odrobiny moralności, dla których zwycięstwo jest niczym religia, a podejmowane nieetyczne działania to automatyzmy o charakterze rytualnym. Podane to zostało przez Barry’ego Levinsona w lekkiej formie obyczajowej komedii, grubymi nićmi szytej satyry (We are the World w nowej odsłonie :)) z chwilami wręcz surrealistycznymi wątkami, jako sarkastyczny komentarz do ówczesnych możliwości medialnej dezinformacji. Dziś w dobie przerażającego internetowego bajzlu uświadamiane mechanizmy wydają się jakimś przedszkolem, lecz ich charakter pozostaje uniwersalny i współcześnie nie mniej aktualny. Polecam więc aby skonfrontować się z tym obrazem nie tylko przez wzgląd na genialne kreacje aktorskie Roberta De Niro i Dustina Hoffmana, ale przede wszystkim aby szeroko otworzyć oczy włączając  w dobie gównoburz ROZUMNĄ krytykę.

wtorek, 19 marca 2019

We Bought a Zoo / Kupiliśmy zoo (2011) - Cameron Crowe




To dla koneserów będzie ostrzeżenie stanowcze i zarazem w szerokim kontekście wszelkich pozytywnych przeżyć rekomendacja zwięzła. Nie nastawiać się proszę na kontakt z kinem wybitnym, bowiem tym razem Cameron Crowe nie oferuje niczego bardziej wyjątkowego ponad poprawne familijne bajdurzenie. Podobno oparte na autentycznych wydarzeniach, lecz przez zastosowanie typowej metody uśredniającej gusta dość płaskie, a nawet banalne i z pewnością nużąco przewidywalne. Nie doszukałem się w nim magii, brak w nim emocji głębszych od tych doznawanych podczas oglądania telewizyjnych programów, w których udziela się pomocy ubogim rodzinom, czy ratuje kundelki ze schroniska. Bardzo cieplutka i wartościowa, lecz oczywista popołudniowo niedzielna kanapowa rozrywka dla modelowej rodziny, dzięki której dzieciaki zostaną uwrażliwione, a rodzice oderwą się na moment od trosk życia codziennego. W sumie każdy drugoligowy czy telewizyjny reżyser tak sztampowo by to zrobił. Zatem jak na twórcę z ambicjami to Cameron Crowe się nie popisał, więc nie ma się chyba nad czym rozpisywać, ale też nie ma konieczności by seans wszystkim kochającym zwierzątka i dbającym o wrażliwość własnych pociech odradzać. Tatuś film wyszuka na cda, a mamusia serniczek upiecze i będzie super. :)

piątek, 15 marca 2019

Hozier - Wasteland, Baby! (2019)




Na początek wyznanie, nie jakieś tam wyjątkowo intymne tylko odczucie jakie ostatnio niepokojąco często mnie dopada. Mianowicie odczuwam coś w rodzaju spowszednienia procesu odbioru muzyki, a precyzyjnie rzecz ujmując większość albumów, które dorobiły się w mojej kolekcji statusu klasyków (i to takich bez względu na rok powstania) funkcjonuje bardziej jako tło dla codziennych obowiązków, a słuchanie ich z większym zaangażowaniem staje się doświadczeniem zagubionym w przeszłości. Na bieżąco bowiem, systematyczne do nich powracanie nie absorbuje jak niegdyś mojej uwagi i nie przynosi już większej niż przeciętnej ekscytacji. Na szczęście totalnemu wypaleniu pasji zapobiega najprostszy mechanizm, polegający na odstawieniu muzyki na czas krótszy, sprowadzający się do maksymalnie dwóch dni. Jednak najskuteczniej na powrót ogień wzniecają we mnie płytowe nowości w zapętleniu całymi dniami odtwarzane i co zadziwiające to właśnie te, które gatunkowo są względnie odległe od intensywnie gitarowej stylistyki. Tym samym przechodzę do meritum obecnego wpisu, czyli intensywnie przyswajanego drugiego krążka gościa, który jak większość mniej lub bardziej w ambitniejszym popie grzebiących wie, zaistniał przed sześcioma laty kontrowersyjnym quasi psalmem o zabieraniu bliskiego partnera interakcji w bliżej niejasnym celu (te literackie środki stylistyczne) do Kościoła. :) Powrócił Hozier zaledwie przed dwoma tygodniami albumem, który poprzedził świetną epką, z której to dwie kompozycje znalazły swoje miejsce także na longu. Zameldował się powtórnie na scenie jako dojrzały artysta, który dzięki Wasteland, Baby! ugruntowuje swoją dominującą pozycję pośród najświeższych gwiazd wartościowego popu, w którym od strony analitycznej pierwsze skrzypce głębokie emocje grają, a inspiracje sięgają zarazem wyspiarskiego folku, jak głównie kapitalnie zaaranżowanego, żarliwego czarnego soulu, bluesa i poniekąd też energetycznego funku. Mikstura powstała z tych wpływów nie posiada dominujących cech oryginalności, ale dzięki wysokiemu stężeniu pierwiastka duchowego, urzekającej zawartości eterycznej ornamentyki, w ogólności absorbującego klimatu ze świetnym groovem wykorzystującym pracę nie tylko sekcji rytmicznej, gitary, klawiszy ale i chórków czy klaskanych fragmentów nobilituje ją do rangi czegoś wystarczająco ciekawego, by pośród konkurencji zostać dostrzeżonym. Tak właśnie widzę twórczość Hoziera i nie mam wątpliwości, iż przed nim wspaniała perspektywa długiej i bogatej kariery, a w dalekiej przyszłości status ikony może nawet podobnej tej jaką Sting osiągnął. Tak sobie teraz wyobraziłem ten wspaniały duet jak w kameralnych warunkach klimatycznej sali koncertowej hipnotyzuje publiczność harmonią plastycznego dwugłosu. W tym momencie to tylko życzenie, ale z tego rodzaju życzeń które może się zaskakująco szybko ziścić, wszak nie ma chyba przeciwwskazań formalnych ani konfliktu interesów. Szczególnie że popularność Hoziera rośnie, a tym bardziej legenda Stinga jeszcze nie gaśnie. Póki co zanim wróżka we mnie oficjalnie uznanie zdobędzie z niecierpliwością oczekuje występu Hoziera w warszawskim klubie Palladium, gdzie w towarzystwie bliskiej mi wielkiej fanki talentu Irlandczyka zamierzam się późnym latem zameldować. 

P.S. Po raz kolejny strumień świadomości spływający na klawiaturę zapomniał w sposób merytoryczny odnieść się do poszczególnych kompozycji. Usprawiedliwieniem niech będzie oczywistość sprowadzona do przekonania któremu pozostaje uparcie wierny, że lepiej muzykę odczuwać niż poddawać ją autopsji. ;)

środa, 13 marca 2019

True Crime / Prawdziwa zbrodnia (1999) - Clint Eastwood




Właśnie Prawdziwa zbrodnia na małym ekranie po raz kolejny została odkurzona, czyli przed moje oczy powrócił Eastwood bardzo dobry, ale nie wybitny. Eastwood ciekawy, lecz nie aż na tyle, by określić go w tym przypadku fascynującym. Wreszcie Eastwood w swojej typowej, maksymalnie dopracowanej roli mężczyzny mocno dojrzałego wiekowo, a nadal dla kobiet cholernie atrakcyjnego. Inteligentnego, wygadanego, błyskotliwego, czarującego i z wytrawnym poczuciem humoru - bezpośredniego i jak przystało na gościa z hardą miną, oczywiście dalekiego od wizerunku miękkiego pantoflarza. :) Faceta z kilkoma nieobojętnymi teoretycznie wadami, które mu jakoś istotnie nie ciążą i nie przeszkadzają w uzyskaniu sympatii widza. Jeżdżącego zdezelowanym kabrioletem, nie wylewającego za kołnierz, zbytnio niestroniącego od przelotnych romansów, znaczy życiem konkretnie steranego, po przejściach i uzależnieniach, jednak potwornie męskiego. Ha, samca jakim charakterologicznie większość mężczyzn w oczach kobiet chciałoby być, a nie będzie, bo to zasadniczo współcześnie, a już tym bardziej a.d. 2019 dupy pospolite albo inne pozbawione kluczowego "pierwiastka" sterydowe selfie modelki. W Prawdziwej zbrodni Clint nie jest jednak jak przyzwyczaił gliną, tudzież pracownikiem Secret Service tylko dziennikarzem, ale prócz tego szczegółu jego kreacja nie odbiega daleko od klasycznych ról, z tą Franka Horrigana z Na linii ognia szczególnie. Steve Everett jak na dobrego pismaka śledczego przystało węszy i rozgryza temat, ma nosa, znaczy zawodową intuicję, więc wyczuwa że sprawa którą otrzymał nie bardzo się klei. Coś tu nie trzyma się kupy i dla takiego szczwanego lisa z instynktem łowieckim stanowi odpowiednią pokusę, a przy okazji robota którą z pasją i starannością wykona pomoże bezpodstawnie skazanemu człowiekowi. Oklaski, szacuneczek itd. :) Tak po tym odświeżonym seansie sobie myślę, że to teraz tylko trochę więcej niż dobre kino, kiedyś zdecydowanie propozycja bardziej jak pamiętam wyjątkowa. Wszakże sporo przez dwadzieścia lat w kinie się wydarzyło, a klisze się opatrzyły, szczególnie w gatunku dramatu z elementami thrillera. Eastwood drąży ważki temat z charakterystyczną wnikliwością i bez uprzedzeń, wchodzi w polemikę ze stereotypami podważając ich zasadność i chociaż film ma ambitne założenia i wartościowe przesłanie, to w starym dobrym stylu łączy te walory z ciepłą rozrywką, dzięki czemu mimo pewnych wpadek dostrzeganych nadal sympatię moją utrzymuje.

wtorek, 12 marca 2019

Goya's Ghosts / Duchy Goi (2006) - Miloš Forman




Rozpoczyna się smętnie i w zasadzie bez większej ikry. Chociaż zostajemy wprowadzeni w kontrowersyjne realia późno XVIII wiecznej Hiszpanii, gdzie zasady i rytm wyznaczał Kościół, a swoiście rozumianego porządku moralnego strzegła bezkompromisowa „Święta” Inkwizycja, to przez wzgląd na mało sugestywną ekspozycję we właściwie wszystkich segmentach warsztatowych, emocje są li tylko szczątkowe. Nie ma też co liczyć, że z czasem atmosfera zgęstnieje, a rozszerzona do niemal ćwierćwiecza fabuła oparta o autentyczne historyczne wydarzenia przybierze ekscytujące filmowe barwy. Niestety realizacja jest nieznośnie płaska, a nadmiar wątków nieciekawie wyeksponowanych nie pomaga w osiągnięciu efektu merytorycznego zaintrygowania czy chociażby większego zainteresowania od strony artystycznej. Ambicja Formana była duża, lecz zabrakło fascynującego pomysłu na formę, a klasyczne możliwości adaptacyjne absolutnie nie wystarczyły, aby w przeciętny tylko dramat kostiumowy wtłoczyć, co najmniej niewielki rodzaj suspensu. W teorii temat przecież był niezwykle frapujący, a jego wymiar edukacyjno-poznawczy dostarczał całe tony wiedzy o charakterze społeczno-politycznym, której wymiar uniwersalny z łatwością można było nie tylko odnieść do współczesnych zawirowań w świecie ideologicznych przemian, ale co od strony atrakcyjności czysto filmowej najważniejsze, sprzedać widzowi historię za pośrednictwem bliskich sercu i autentycznych postaci. Tutaj Forman poległ także niemal na całej linii, gdyż oprócz mistrzowskiej roli Bardema chyba żadna postać nie zostaje wykreowana przekonująco, a w całej masie ról słabych i tylko poprawnych poziom najniższy, bo chwilami wręcz groteskowy Natalie Portman osiąga. Ogromna szkoda, duże rozczarowanie, gdyż jak powyżej już wspomniałem potencjał był potężny, a po takim geniuszu reżyserskim, który wielokrotnie w swoich dziełach zasłynął odwagą i przenikliwą ironią naturalnie oczekuje się produkcji zdecydowanie wyższych lotów. W tym przypadku nawet jeśli Forman próbuje zadawać właściwe pytania i osadzać w filmowej strukturze ważną historyczną wiedzę, a jego intencje są godne uznania i odpowiednio czytelne, to realizacyjna monotonia i lichutka, bo sztuczna aktorska ekspresja sprowadza rytm do chaotycznego przeskakiwania po wątkach i okresach, bez wzbudzenia w widzu pożądanego intelektualnego fermentu. Grzęźnie Forman w marazmie romansując z niemal telewizyjną formułą pozbawioną programowo elementu większej kreatywności – zakładając całkowicie niezrozumiale, że jakoby sam temat religijnej i ideologicznej hipokryzji wystarczy, aby wymusić na widzu kolejne zachwyty. Niestety tym razem zabrakło Formana w Formanie, lub Forman już nie potrafił jak Forman.

poniedziałek, 11 marca 2019

Lana Del Rey - Lust for Life (2017)




Nie lada wyzwanie stoi przede mną, bowiem nawet gdy w ostatnim czasie na stronach NTOTR77 zamieściłem kilka wpisów odnoszących się do muzyki dalekiej od rockowo-metalowych wzorców, to nigdy do tej pory nie porwałem się na refleksje w temacie płyty tak bardzo od nich odległej. Wprawdzie teksty o płytach Susanne Sundfør, Lorde, Bishop Briggs, Kovacs, Adele czy ostatnio Bille Eilish jawnie i bez wstydu ukazywały moje zainteresowanie także szeroko spostrzeganym ale bardziej ambitnym popem, to upieram się przy przekonaniu, że nigdy jeszcze nie sięgałem po krążki, jak doczytuje tam gdzie bardziej się znają dream popowe. Po pierwsze cieszę się, że podejmuje to wyzwanie i nie zamykam się na gatunki, które dla dojrzałego wiekowo mężczyzny, który częstokroć w młodości wyłącznie jazgotem się karmił powinny stanowić powód do drwin, miast fascynacji. Po drugie zaś, mimo iż brawura we mnie wyjątkowa, to jednak absolutnie nie zamierzam swoich mądrość promować jako wiedzy eksperckiej i ograniczę się (póki co na razie) do skompresowanego wyłuszczenia powodów owego zainteresowania, tudzież tylko w nieco więcej niż dwóch zdaniach zawrzeć jak tą muzykę w gąszczu współczesnej oferty odnajduję - co w zasadzie sprowadza się do jednego. Chodzi zwyczajnie o fakt, że mam od dłuższego czasu przekonanie, iż wartościowy pop bezlitośnie przez kicz mordowany w latach dziewięćdziesiątych odżył w ostatnim czasie właśnie między innymi dzięki płytom takich cudownych kobiet jak Lana Del Rey, oraz wszystkich młodych wokalistek pokroju Lorde, Bishop Briggs i Billie Eilish, idących tą ścieżką, nie tylko powielając ale wręcz kapitalnie rozwijając ten segment muzycznej popkultury, dodając do jego wizerunku za każdym razem osobisty pierwiastek świeżości, oryginalności i kreatywności. Nawet kiedy od wielkiego dzwonu zapoznam się z propozycjami muzycznych stacji radiowych i telewizyjnych, to pośród numerów rzecz jasna (daruję sobie eufemizmy) głupich, odnajdę wykonawców inspirujących się tym co w zasadzie wydawało się już utracone i utwierdzę się w przeświadczeniu, że obecny pop ma dużo więcej wspólnego z popem sprzed trzech/czterech dekad, niż z tym z końca ubiegłego wieku. Niby wówczas w erze afro i trwałej ondulacji cekinowe disco rządziło, ale gdzieś równolegle rozwijały się prądy i trendy o charakterze kontemplacyjnym, przykładające wagę do roli zaangażowanego tekstu i dźwięków które nie miały być tylko podkładem do pląsania lub popijania kolorowych drinków. Tak właśnie widzę Lust for Life i jest to w mym odczuciu szczególnie ważne w dobie skrajności nie tylko w świecie muzyki. Bez uwrażliwiania subtelnym dźwiękiem, bez kontrowania wulgarnych rapsów czy discopolowej celebracji plastiku, kolejne pokolenie nie będzie miało wyboru, a rozbudowana intelektualnie, dla zachowania koniecznego dystansu tak gęsto ironizująca refleksja zostanie już na stałe zmieciona przez prostackie krytykanctwo czy całkowite zatopienie się w hedonistycznej zabawie. Mam więc jeszcze nadzieję, pokładam w części młodzieży resztki ufności, że chociażby znajdą względną harmonię pośród ton lepszych i gorszych inspiracji, unikając tym samym całkowitego odczłowieczenia. Bez takich doświadczonych artystek jak Lana oraz wszystkich małolat pokroju Lorde, Bishop czy Billie, przekazujących genialnie w przystępnej formule egzystencjalną prawdę o życiu tu i teraz, będą oni i tym samym my będziemy zgubieni.

P.S. Jak sięgnę i odpowiednio dokładnie zgłębię kolejne krążki Lany, to obiecuję że napiszę więcej konkretów o muzyce. ;)

piątek, 8 marca 2019

If Beale Street Could Talk / Gdyby ulica Beale umiała mówić (2018) - Barry Jenkins




Seans odrobinę niestety spóźniony, bo już po oscarowej gali odbyty. Seans z ogromnymi oczekiwaniami powiązany, bo film w pełni autorstwa Barry'ego Jenkinsa (reżyseria, scenariusz), czyli stosunkowo jeszcze młodego, ogromnie obiecującego amerykańskiego twórcy, który to z zaskoczenia dwa lata temu za sprawą głośnego Moonlight po najwyższe laury w branży sięgał. Od początku projekcji czuć osobistą reżyserską manierę - pełne wizualnego artyzmu oko Jenkinsa i specyficzną narrację do jakiej poprzednim dziełem zdążył przyzwyczaić. Długie i płynne ujęcia z kluczowym statycznym, portretowym wyeksponowaniem twarzy. Rozbudowane sceny wyczerpujące w pełni sens i znaczenie określenia wnikliwe, kadry o wyrazistej palecie barw i wreszcie ujmującą harmonię pomiędzy czasem rzeczywistym, a licznymi retrospekcjami płynnie łączącymi się w koherentną całość. Historia tkana jest kunsztownie, z kluczowym udziałem urzekającej oprawy dźwiękowej stymulującej odbiór dzieła przede wszystkim sercem. Fabuła rozbudowana opowiada z wdziękiem o uczuciu pomiędzy dwojgiem młodych ludzi, o ich rodzinach poddanych próbie miłości i przetrwaniu w amerykańskiej rzeczywistości czarnoskórej dzielnicy przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Z doskonałym wykorzystaniem potencjału warsztatowego Jenkinsa, pieczołowicie traktującego licznie zawarte w scenariuszu wątki, osadzone z precyzją w skomplikowanym kontekście społecznych i religijnych powiązań oraz z imponującą intuicją dobraną formą do potrzeby zmysłowego wyeksponowania subtelnych niuansów kwitnącej młodej miłości - wykreowania dla niej przestrzeni, uciekając od melodramatycznego patosu, a jednocześnie nie skąpiąc piękna tkwiącego w jej niewinności. I pomimo braku klasycznego happy endu obraz którego dramatyczna wymowa i gorzki sens nie pozbawia zawartości przyjemnie otulającego widza ciepła. Niezwykle urokliwe, zdobne w metaforyczne odniesienia (dotyk, szyba) kino z tajemniczą osobistą dedykacją dla bliskiej osoby. Bez najmniejszego wahania polecam, wierząc że warto przeżyć spotkanie z "niemą ulicą" dla potrzeby, tudzież konieczności pogłębienia własnej wrażliwości. 

P.S. To nie jest oczywiście film dla szerszej publiczności, bo nie jest stworzony z myślą o zaspokajaniu oczekiwań przeciętnego widza, którego gust sprowadzony jest do kontaktu z typową atrakcyjną pod względem akcji kinową rozrywką. Ale ja uwielbiam właśnie obrazy z takim sennym rytmem, gdzie zaledwie kilka razy ciśnienie zostaje podniesione, a i tak emocje intensywnie przez cały czas projekcji we mnie grają. 

czwartek, 7 marca 2019

Soulfly - Conquer (2008)




Do dość niestabilnych jakościowo i produkowanych w nadmiarze płyt Max już dawno zdążył przyzwyczaić. Zdarzały się w jego długiej karierze rzeczy wyjątkowe, lecz także szyldu Soulfly nie wyłączając dość poprawne, lub pisząc bez ogródek lichutkie. Wówczas jednak, a był to rok 2008 starszy z legendarnych już braci Cavalera wraz z młodszym Iggorem wpierw wiosną wydał kapitalny wściekły debiut Cavalera Conspiracy, a sam w środku lata powrócił z kolejnym krążkiem Soulfly. Nie byle jakim, w żadnym stopniu przeciętnym, absolutnie nie pozbawionym natchnienia czy ikry -tylko jak teraz spojrzę na dyskografię grupy z albumem nr. 1. Ściany wtedy jeszcze nie widział, skutkiem czego dojść do niej szczęśliwie nie przyszło mu już przy okazji szóstego albumu, tylko dopiero za lat kilka. Zatem dzięki tej muzycznej wyobraźni tak 11 lat temu jak i dzisiaj z równą przyjemnością mogę rozkoszować się dźwiękami zawartymi na Conquer, który wręcz tryska świeżością i witalnością, doskonale wkomponowując się w dobry trend jaki Soulfly zapoczątkowało na Prophecy. Pomysły może nie przynoszą stylistycznej rewolty, jednak bezdyskusyjnie dodają blasku i urozmaicają wcale do tej pory nie ubogie aranżacyjnie rozwiązania stylistyczne. Mocno osadzone w thrashowej tradycji riffy, dopieszczone death metalową precyzją i podkręcone core'ową brutalnością, a dla dywersyfikacji mnogie we frapujące nawiązania do reagge, czy dubu z obowiązkowymi dla Soulfly orientalizmami. Unleashed, Touching the Void, Doom, czy Fall the Sycophants to najlepsze przykłady doskonałego mieszania w tyglu różnych, często w teorii absolutnie do siebie nieprzystających motywów. Jednak tutaj one są tak genialnie spięte w spójną całość, że nawet zdeklarowani puryści przyznać muszą, że nikt tutaj czystości gatunkowej nie robi niedźwiedziej przysługi. Max bowiem nie staje w rozkroku pomiędzy gatunkami, nie tworzy jakiegoś eklektycznego kuriozum, tylko nadzwyczajnym zmysłem łączy bez napinki, to co z definicji nieprzystawalne i w finalnym wydaniu rozkręca na "maxa" potencjometr konkretnie dupsko kopiącym numerom. Kosi w nich ciętym riffem że ho ho, solówkami dzięki Rizzo obficie karmi, a i nietuzinkowej treści w rytmice nie skąpi, stąd książkowo stosuje się w praktyce do mojej ulubionej zasady proporcjonalności/harmonii, tudzież chwytliwości/ambicji. Oklaski! Gromkie brawa!

środa, 6 marca 2019

Chelsea Wolfe - Abyss (2015)




Chelea Wolfe to taka ekstremalna Lana Del Ray, a Lana to taka lajtowa Chelsea? Stawiam tutaj znak zapytania wyrażając swoją niepewność względem powyższej tezy. Myślę, iż nie potrafię wystarczająco precyzyjnie określić technicznych właściwości dźwięków z Abyss, gdyż w tej stylistyce zwykle się nie odnajduję, a i sama wokalistka dodatkowo nie ułatwia mi zadania, gdyż nie proponuje kompozycji, które jasno w konkretnej estetyce są osadzone. Jak mniemam, to muzyka stosunkowo prosta, całkiem chwytliwa, lecz absolutnie nie banalna. Chelsea korzystając z wyrazistych i powtarzanych konsekwentnie patentów, nie wydaje się być jednak przyspawana do jednego sposobu spostrzegania struktury utworu czy gatunku. Zamiast grzęznąć na gotyckiej mieliźnie, ona w intrygujących poszukiwaniach pośród mrocznych inspiracji sięga po wpływy zarówno te stricte gotyckie jak i doom metalowe, dark folkowe i opierające się na ambientowych syntezatorowych plamach. Przesterowane pełzające wiosła ciskając gromami o "triptykonowych" proweniencjach posyłają w przestrzeń doomowy ciężar, a zimna elektronika i eteryczne wokalizy rozpylają nad tymi dramatycznymi erupcjami subtelną mgiełkę kontemplacyjnej refleksyjności. Chelsea maluje swój muzyczny świat hałasem i ciszą, kombinuje z natężeniem, intensywnością i nagromadzeniem energii. Wprowadza w trans, bądź hipnotyzuje syntetyczną i spójną wizją zamkniętą w trzynastu fantastycznych kompozycjach osadzających się sugestywnie w świadomości, a z których kilka (Carrion Flowers, Dragged Out, Mew, Grey Days, After Fall i Color of Blood) wręcz się w nią wgryzają. 

P.S. Tłumaczę się dalej. ;) Nigdy ambient, cold wave, czy inny ilustracyjny wynalazek bardziej niż z czystej, chwilowej ciekawości mnie nie pociągał. Nie jestem nawet jednym z wielu milionów fanów legendy Dead Can Dance, a Chelsea jak czuję na dłużej mnie kupiła, zarówno studyjnie (na razie Abyss) jak i koncertowo (support dla A Perfect Circle w Krakowie). Trochę to zaskakujące. 

wtorek, 5 marca 2019

Lamb of God - Wrath (2009)




Nie samym hałasem człowiek żyje, o czym coraz częściej wraz z upływającymi latami się przekonuje, ale i bez hałasu żyć nie potrafi, chociaż już w mocniejszym okładaniu instrumentów przez współczesną młodzież tak jak to drzewiej bywało nie gustuje - a precyzyjniej ujmując już tak nie śledzi intensywnie, co na polu brutalnej i agresywnej muzyki po linii thrash, core jest teraz modne. Wracam jednak od czasu do czasu, jako człowiek sentymentalny, zarówno do korzeni ekstremy sprzed lat już niemal czterdziestu, ale i nawet częściej do wypieków muzyków sporo młodszych, których wówczas w pierwszej dekadzie lat dwutysięcznych, co niektórzy nazywali niesłusznie wyłącznie epigonami. Przejście Lamb of God z dość głębokiego undergroundu do względnie mainstreamowej popularności, wiązało się zarówno wtedy z trendem na wskrzeszanie mody na soczysty thrash, jak i objawiło jako całkiem świeże spojrzenie na nie tylko panterową spuściznę gatunku, gdzie od prędkości bardziej istotny był bujający groove. Bowiem Wrath będący ich piątym długograjem pod szyldem „baranka”, przyszedł na świat już jako krążek grupy obytej scenicznie, dobrze na scenie rozpoznawalnej i warsztatowo doświadczonej. Nie dziwi zatem że Wrath wypełniony został świetnie skrojonymi, chwytliwymi numerami, łącząc pierwotną moc, dziką furię z intrygującą melodyką i intensywną, połamaną pracą sekcji. Bez rewolucyjnych zmian, czy epokowych pomysłów, przede wszystkim z szacunkiem dla wypracowanej estetyki i potężnym ładunkiem energii, którą dostarczają zarówno fantastyczne ogniste riffy w których dość zawiłej plątaninie idealnie odnajduje się charyzmatyczny histeryczny krzyk i głęboki growl Randy’ego Blythe’a. Album, którego, jak uważam specyficzne suche brzmienie ciekawie żeni drapieżność z bujającym feelingiem - nawet jeśli musiałem akurat do jego zasadności chwilę się przekonywać. Jednym słowem kapitalny skoczny „modern” thrash, już cholera sprzed dekady, więc chyba nie taki „modern”. O czym nie przekonam się póki ktoś młodszy raczy mi uświadomić jak ten "modern" dzisiaj jest definiowany. :)

poniedziałek, 4 marca 2019

Natural Born Killers / Urodzeni mordercy (1994) - Oliver Stone




Mickey i Mallory Knox, tak pamiętam was! Trudno was k**** zapomnieć! Parka z piekła rodem i Oliver Stone w swoim jednym z wielu klasyków, tym razem niczym Tarantino i Gilliam w jednym zderza koszmarną rzeczywistość z wizualny surrealizmem. Leonard Cohen wybrzmiewa na starcie i w finale, a pomiędzy Rage Against The Machine, Nine Inch Nails, Jane's Addiction, Cowboy Junkies, Bob Dylan i Peter Gabriel oraz sporo jeszcze dodatkowej energetycznej muzycznej erupcji i nawet odrobina czystej symfonii. Urodzeni mordercy to rozpasany stylistycznie pomysł na zdjęcia, niekonwencjonalna perspektywa kamery, coś co wówczas było w kinie czymś względnie nowym. Montaż ekspresyjny, wstawki czarno białe, przefiltrowane, animowane itd. Ogólnie chuliganeria w narracji i ustawiczna kombinacja w obrębie obrazu i jego sklejaniu. Masa detali, drobnych wtrętów na poziomie podprogowym, symboliki i gry z konwencją w rock’n’rollowych rytmach. Brutalny psychodeliczny trip, może też filozoficzno-duchowy, czytaj szamański rytuał z licznymi podtekstami, mocnym przesłaniem i nienapawającą optymizmem puentą. Barwna definicja zaburzeń osobowości, socjo i psychopatii, mrocznej ludzkiej natury oraz medialnego szału wokół negatywnych bohaterów stających się popkulturowymi idolami. Prowokacyjny, buchający ogniem piekielnym gorzki satyryczny komentarz do pojebanej rzeczywistości. Kontrowersyjny eksperyment formalny, błyskotliwa pod względem merytorycznym analiza morderczego obłędu, jego genezy czyli konsekwencji koszmaru z dzieciństwa. Siarczysty sugestywny dramat z obłędnym aktorstwem, wychodzący zdecydowanie poza schemat, aktualny ówcześnie jak i chyba jeszcze wyraźniej dzisiaj. Ktoś śmie obecnie zaprzeczyć, że jako cywilizacja jesteśmy zgubieni?

piątek, 1 marca 2019

Kovacs - Shades of Black (2015)




Z powyższym odkryciem w osobie Sharon Kovacs spóźniłem się o jedną płytę, bowiem nie przedstawiono mi tej intrygującej i utalentowanej Holenderki w roku 2015-tym, tylko dopiero na wysokości drugiego krążka, którego premiera miała miejsce przed około sześcioma miesiącami. Dobrze jednak że trafiłem na tą arcyciekawą rekomendację wcześniej niż po dekadzie, stąd nie ma we mnie żalu i poczucia utraty wartego majątek czasu, a jedynie wzmożona potrzeba by w przyszłości bardziej uważnie śledzić co tam fachowi dziennikarze muzyczni z szerokiego strumienia nowości na bieżąco wyławiają. Na debiucie zatytułowanym Shades of Black (z miejsca skojarzenie z Back in Black) Kovacs zdecydowanie mocniej niż na dwójce akcentuje inspiracje buzującym emocjami R'n'B w jazzującej formule jakiej w swojej krótkiej i tragicznie przerwanej karierze wierna była nieodżałowana Amy Winehouse. Ponadto barwa głosu Sharon wielokrotnie przywołuje skojarzenia z Brytyjką - jak i jej sposób zachowania, osobowość nietuzinkowa również z tą trudną do okiełznania siłą i charyzmą okrywającą niczym kamuflaż, a nawet zbroja kruchą wrażliwość. Stąd moje obawy duże i absolutnie niepozbawione racjonalnych podstaw, aby ich drogi zbieżne w tym dramatycznym wymiarze nie były i kolejna wielka artystka nie zatraciła się w świecie używek, gdy sława przyniesie zbyt wysokie ciśnienie. Mam nadzieję, że to tylko na wyrost z fusów wróżenie pod wpływem stereotypowego odczytywania mniej lub bardziej wyraźnych przesłanek. Szczególnie, że ubiegłoroczna Cheap Smell ma w sobie zwyczajnie więcej dźwiękowego optymizmu i mniej osadzonego w mrocznym bluesie depresyjnego charakteru. Shades of Black to jednak melancholijna podroż w głąb dość intensywnie rozbudowanej psychiki człowieka, który głęboko przeżywa nie tylko miłosne relacje, topiąc smutki w alkoholu, spowity obłokami papierosowego dymu. Album jest wyraźnie przesiąknięty tym właśnie sensualnym rodzajem ciężaru gatunkowego, a pomagają mu w jego osiągnięciu kapitalnie zaaranżowane dęciaki i perkusyjne szczotkowanie z genialnym groovem. Zatem może zamiast po pracy stres przeganiać lajkując tony memów, włączcie sobie Shades of Black, przymknijcie oczy i pozwólcie sobie zatopić się na trzy kwadranse w objęciach muzyki Sharon Kovacs. Albo chociaż puśćcie sobie Shades of God jako podkład pod tą kompulsywną czynność, jak wyłącznie incydentalnie mnie się to zdarza. :)    

Drukuj